Sieroszewski Wacław
ŻELAZNY WILK
Polował Król w głuchych borach swego państwa — polował Król...
W gonitwie wśród gęstwin i bagnisk zgubił swój orszak. Znalazł się sam w puszczy na gniadym koniu, od którego złota łuna biła na ciemne, omszałe pniska drzew, grubych jak kadzie, wysokich jak wieże kościelne. Zielonawy zmrok rozlewał się wokoło, czaił w załomach ziemi i drzew, w dołach wykrotów, w podcieniach gajów niby wielooki drzemiący smok.
Bystrym wzrokiem Król wpatrywał się w przeloty lasu bacząc, czy nie przemyka się gdzie sarna płowa, nie przekrada czarny tur, nie przepełza lis ognisty. Ale było martwo i cicho; jeno w dali, jak szum uchodzącej burzy, grzmiała wrzawa oddalających się obławników i ciężkie ich młoty kamienne waliły jak pioruny
o drzewska...
Wtem wydało się Królowi, że siwy cień sunie nisko przy ziemi w stronę przeciwną od tych głosów. Wyciągnął co prędzej z sajdaka strzałę o miedzianym ostrzu, położył na tęgiej cięciwie łuku i puścił. Brzękła jak osa i utonęła w zmierzchu. Jednocześnie rozległ się cichy jęk. Król spiął srebrnymi ostrogami konia i rzucił się w tę stronę.
„Trafiłem!...” — pomyślał radośnie.
Ale na miejscu, gdzie padła strzała, nie znalazł nic; natomiast znowu opodal rozległ się cichy, podobny do
. 225 •
skowytu jęk. Król ponownie spiął chrapiącego konia ostrogami i skoczył. Siwy cień pomykał przed nim, kryjąc się wśród korzeni i pnisk.
— Raniony!... — szepnął Król i drugą strzałę na cięciwę nałożył.
Daremnie jednak to z jednej, to z drugiej strony zajeżdżał, opierającego się konia ostrogami przynaglał; raniony zwierz krył się zręcznie, na rzut strzały nie dopuszczał, ale z oczu nie znikał. Gniewał się Król, cuglami konia szarpał, ostrogami boki mu krwawił, zapatrzony na siwy cień, to zjawiający się, to niknący w zielonawej pomroce. Nie spostrzegł, że wierny jego rumak drży, że lęka się, że grzywa mu się jeży... Nie widział, że to już nie jeden cień, lecz kilka ich miga się to tu, to tam i zwodzi go wyraźnie.
Aż nagle zaroiły się jak mrowie blade cienie, wyskoczyły spoza pni, wychynęły z wądołów, wypełzły z obrosłych sitowiem bajorów. Zalśniły ogniki ich ślepi równo nad ziemią jak krwawy różaniec. Koń zatrzymał się i przysiadł na zadzie. Zrozumiał wreszcie Król, co mu grozi, ujął w garść złotą brodę i wsunął ją na piersi za kołnierz skórzanego kaftana, żeby mu nie przeszkadzała w bitwie.. Po czym jął szybko strzałę za strzałą wypuszczać mierząc w krwawe ogniki. Z dzikim wyciem leciały teraz ku niemu siwe szeregi.
Wreszcie nie wytrzymał strasznego widoku koń bojowy, spiął się, okręcił na tylnych nogach i wichrem popędził od napastników. W tej ucieczce Król pogubił strzały, łuk mu pękł, uderzony o nawisłą na drodze rosochę, został jedynie u boku krótki, ciężki brązowy miecz.
Pędził Król na oślep i od czasu do czasu grał na złotym rogu, nawołując straże. Za daleko wszakże odbiegł od nich, aby go mogły usłyszeć.
i
Za to wilki były coraz bliżej. Już siwe ich kudły migotały z obu stron, już wyprzedzały go... Koń robił ciężko bokami, charczał, potykał się, wyciągał cudną szyję. jak lecący łabędź, a biała piana całkiem pokryła złotą jego sierść i złotą grzywę. Z wrzawą, z wyciem, z tętentem lecieli tak po -sennym lesie, strasząc zdu- miałe obumarłe drzewa. Aż spostrzegł Król, że siwe cienie migają już przed nim, że jest otoczony. Wtedy zeskoczył z konia na zwalony pień, wdrapał się wysoko na ogromne, sterczące ku górze korzeniska, oparł plecami o tarczę potwornego wykrotu, oblepionego kamieniami, gliną i mchem, podniósł oburącz swój ciężki miecz brązowy...
Wilczyska obiegły go natychmiast jak fale powodzi. Przez nie rwał chwilkę jego rumak, tratował je kopytami, szarpał zębami, aż z żałosnym rżeniem wspiął się, runął i utonął w ich skłębionym mrowisku.
Teraz wszystko zwróciło się na Króla.
Szerokie kosmate mordy, rozdziawione pyski z białymi kłami, czerwone ozory, łapy zbrojne w szpony żelazne pięły się ku niemu, wznosiły coraz wyżej, gęsto błyskając rubinowymi jak żar ślepiami.
Co gorsza, Król dostrzegł poza pierścieniem leśnych bestii brunatne ciała znanych mu leśnych włóczęgów, półnagich dzikusów, żyjących za pan brat z leśnym zwierzem, odziewających się w skóry wilcze i ukrywających swe kudłate łby pod wilczymi szłykami. Te hordy krążyły dotychczas luźno na pograniczach jego państwa i żywiły się przeważnie tym, co zdążyły skraść lub zrabować u jego pracowitych oraczy.
Potrząsali lukami i szczuli zwierzęta na Króla wilko- łackim wyciem i poszczekiwaniem:
— Hau!... Hu!... Huźl...
Nie mogły się wszakże wilki dostać na pień, wysoko wsparty na gałęziskach i okrzewiach, a ich człowieczy
pobratymcy nie wiadomo dlaczego nie puszczali strzał. Dodało to Królowi otuchy, zatrąbił, ile tchu starczyło, w róg i stanął mocno w kroku; potem swój ostry miecz opuścił, zatoczył jego końcem szerokie półkole i obtarł pień z wilczej piany.
Z wyciem, ze skomleniem opadła nawała rozżartych bestii, pogasły ślepia zalane posoką... Ale trwało to chwilkę, po czym znowu wezbrały straszliwe zastępy, spiętrzyły się i zaszalały wokoło, szukając drogi...
Niedługo Król dostrzegł, że znalazły przejście po pniu od rozplaśniętej na ziemi korony drzewa. Zrozumiał, że koniec jego bliski, i znowu, ile miał mocy w piersiach, zatrąbił w swój złoty róg. Wilki odpowiedziały mu wściekłym wyciem. Jednocześnie grzbietem drzewa jak po kładce ruszył ku niemu szereg doborowych przeciwników. Przodem szło wielkie, siwe, prawie białe wilczysko z łbem szerokim, potężnym jak u niedźwiedzia. Mordę naprzód wytknął, paszczę z lekka rozdziawił, że widać było straszliwe zębiska, a ostre uszy położył na siebie... Szedł wolno, mocno wpierając twarde szpony w oślizgłą od wilgoci korę drzewa, i zad pod siebie podbierał gotując się do skoku. Król patrzał mu w gorejące ślepia i nie ruszał się. Dopiero gdy bestia zatrzymała się zupełnie blisko, postąpił śmiało pół kroku i ciął mieczem brązowym. Śmiertelnie ranione wilczysko potoczyło się jak kłąb śniegu na łby spoglądających z dołu towarzyszy. Tymczasem Król nie zwlekając ciął raz drugi i zrzucił z pnia drugiego zwierza. To wywołało popłoch wśród napastników. I gdy Król znowu ku nim postąpił, błyskając złocistą szatą i mieczem ognistym, rzuciły się w popłochu w tył, skłębiły, wpadły na siebie i, gryząc się wzajem, wyjąc ze strachu, skomląc z przerażenia, spadły z pnia na dół na ciekawie przyglądające się im stado. Wtedy i reszta, podwinąwszy ogony, zaczęła uciekać w przerażeniu.
Król cofnął się na swe stanowisko i wytarł spocone czoło.
Wilki zatrzymały się opodal, a skupieni za nimi włóczędzy leśni zaprzestali szczucia i zdawali się ze sobą naradzać. Ale nie trwało to długo. Jakiś pomruk piekielny, podobny do szelestu wichury w leśnej gęstwinie, podniecił ich; zerwali się znowu ludzie i zwierzęta, obiegli wściekłą powodzią stojącego na pniu monarchę. Ten, doświadczony w bojach, pojął, że zaraz napad ponowią; mocno się oparł stopami o nierówności pnia i czekał spokojnie z wzniesionym mieczem. Istotnie tłum wilków już wpadł na drzewo i obślizgując się, przewalając, popychając się wzajem, leciał ku niemu. Znowu Król, nie czekając na nich, krok naprzód postąpił, pociął przeciwników, popłatał, pospychał — po czym cofnął się, aby chwilkę wypocząć. Ale wilki tym razem nie uciekły; niezadługo znów były u jego nóg. Chwytały go za poły rozwianego kaftana, za buty, za pochwę oręża, ciągnąc na dół w przedśmiertnych podrygach.
Poczuł Król, że rychło zginie, że siły go opuszczają... Więc coraz częściej, w krótkich odstępach dął w złoty róg, trąbił, trąbił rozpaczliwie na swoich dworzan, na swoje liczne wojska. I wydało mu się przez chwilkę, że odpowiada mu gdzieś z dala srebrna trąbka Wielkiego Łowczego. Nabrał otuchy, kilkoma potężnymi cięciami pień z wilków oczyścił, oparł zmęczone ciało o tarczę wykrotu, aby wytchnąć cokolwiek, i słuchał... Srebrna trąbka grała już gdzieś niedaleko. Wilki wahały się i niechętnie spozierały na pień pomimo zajadłego nasz- czuwania włóczęgów.
Gdy wtem tuż za Królem rozległ się i zawarkotał coraz bliżej łoskot podobny do szczęku tysiąca bijących o ziemię oręży. Wilki zawyły radośnie i znowu zamrowiły się na pniu. Król zadął raz jeszcze prze
nikliwie w róg, ale w jednej chwili ktoś mu go z rąk wytrącił, miecz wyrwał... Przerażone oczy Króla zdołały dostrzec tylko poza wykrotem ogromny czarny cień... Włochata żelazna łapa przycisnęła go, ugiął się pod jej ciężarem, potoczył i spadł z pnia na ziemię...
Gdy ocknął się, poczuł przede wszystkim twarde kolana na piersiach, a nad sobą ujrzał wilczym futrem okrytą pierś i straszliwą przyłbicę żelazną w kształcie wilczego pyska. Z dziur przyłbicy patrzały nań zimno okropne stalowe źrenice.
— Jesteś moim jeńcem, Królu! — rozległ się głos cichy, lecz silny. — Twoje państwo rozległe prawem wojny do mnie należy. Twój rolnik spokojny, gdy zechcę, dla mnie siać i zbierać będzie... Twoje stada karmić będą me wojska nieprzeliczone... Twoje zamki i grody warowne staną się mymi legowiskami, a twój lud mego ludu sługą i niewolnikiem!...
— Ktokolwiek jesteś, dobij mię!... Po co się znęcasz? — jęknął Król.
— Nie po tom żywcem brać cię kazał!... Nie po tom stracił tyle sług wiernych... Nie przez litość dla ciebie. Nie!... I to, co mówię — nie dla urągania, ale na rozkaz mych bogów, mych wróżów... Słuchaj więc spokojnie! Wszystko się odmieni, puszczę cię wolno i nawet na twe krainy napadać przestanę, ale mi obiecaj, że mi oddasz w zakład przymierza, na wieczną własność to, „czego nie było jeszcze nigdy, a jest już w twoim pałacu, co, choć twoje jest, a czego nie znasz, w czym przyszłość i teraźniejszość łączą się niby wody zlewających się rzek!” Tak kazali mi powiedzieć nasi siwi wróżowie.
— Puść mię, abym mógł pomyśleć!... — zwrócił się do zwycięzcy Król, a gdy ten usunął mu z piersi kolano, podniósł się, usiadł i zadumał.
\
„Cóż by być mogło, co do mnie należy, a czego nie znam? — rozmyślał, z wolna przychodząc do siebie i nieustannie nasłuchując, czy nie doleci go z oddala granie rogów myśliwskich. — Wszystko ważne znam i pamiętam. Cóż więc to jest?...”
— Po co ci ta rzecz? — spytał chcąc zyskać na czasie.
— Sam nie wiem. Chcą tego wróżowie, a zwykliśmy ich słuchać. Zresztą nie wolno mi wiele z tobą gadać.
— A jeżeli powiem... nie?
Zżymnął się rycerz żelazny.
— Uległeś w walce, pozwoliłeś się wciągnąć nierozważnie w zasadzkę... Powiodę cię jako jeńca przy moim koniu z grodu do grodu, abyś był świadkiem, że uczynię wszystko, com obiecał, z twym ludem...
Król bystro spojrzał na rycerza.
„Sądząc z głosu, młodzieniaszek jakiś — niedowa- rzony barbarzyńca! Usłyszał pewnie przesadne opowiadania o jakiejś błyskotce w moim pałacu... Dużo tego jest i być może, że czego nie znam. Leży w kącie schowane... Powiedzieli mu o tym schwytani jeńce... A chytrzy, dzicy wróże tumanią tych sobie podwładnych wilkołaków rozmaitymi gusłami. Może im potrzebny do czego ten przedmiot dziwaczny?... Ha, tym lepiej!” — postanowił Król z szybkością błyskawicy, dostrzegłszy niecierpliwy ruch ręki rycerza.
— Zgoda! — rzekł głośno. — Dam ci, czego żądasz, ale pamiętaj, że w ciągu lat dziesięciu uszanujesz moje granice!
— Ale po mój... zastaw przyjdę, kiedy mi się spodoba!
— Po zastaw? Ano tak — po zastaw... — przychodź, przychodź, choć jutro. Ale pozwól odgadnąć, czy to czasem nie mój ulubiony puchar kryształowy, w którym
woda i wino mieszają się jak nurty Bożeny z nurtami Popławy, hę?... Co?... Dawno mi go już nie podawano i doprawdy zapomniałem o nim — pytał już łaskawie. — Albo nabijany turkusami pas, który w sekrecie przygotowała dla mnie na imieniny Królowa?... Sekret zdradził mi szatny, gdym nowy pas zamówić kazał. Dlatego dopytuję się, abym czasem przez niewiadomość nie zgubił albo nie darował komu rzeczy tobie obiecanej, rycerzu. Owszem, powtarzam, że oddam ci, oo zechcesz z pałacu. Więc mię puść, gdyż towarzysze szukają mię i są niespokojni!
— Straże moje wstrzymają twych towarzyszy!... — zaśmiał się rycerz żelazny.
— Tym bardziej! O cóż więc chodzi? Puść mię i przybywaj w moje dziedziny, a przyjmiemy cię godnie!
— Pierwej przysięgnij, że dotrzymasz obietnicy, i pamiętaj, że za złamanie przysięgi srogo się zemszczę. Tak nakazują nasi bogowie!
Król przysiągł, trochę dotknięty okazanym mu niedowierzaniem. Gdy wstał i potargane ubranie poprawił, już ciemna postać rycerza otoczona zastępami wilków nikła w zmierzchu leśnym.
Król odszukał swój strzaskany miecz, swój złoty róg i natychmiast zagrał na nim przeciągle raz, drugi i trzeci. Rychło odpowiedziało mu srebrne echo. Król poszedł w tym kierunku, trąbiąc od czasu do czasu. Za- tętniały wkrótce kopyta po twardej glebie boru i za- błyszczały w zmierzchu złociste zbroje królewskiego orszaku. I i
Zeskoczyli rycerze i dworzanie z koni, otoczyli pana swego, zdumieni i przerażeni bladością jego twarzy, strzaskanym orężem i krwią na podartych szatach. Ale ponieważ Król milczał posępnie, nie śmieli go pytać. Wielki Łowczy podprowadził mu swego konia,
Miecznik podał mu na klęczkach swój miecz. Król wskoczył na siodło i skinął na leśniczych, aby wiedli go do domu. Popędzili z tętentem i łoskotem, a w cichym borze, w zielonawym jego zmroku zostały jeno trupy pobitych wilków, złotem okute siodło królewskie i szczątki rozdartego konia.
Dopiero gdy wyjechali z gąszczów leśnych i znaleźli się wśród otwartych, uprawnych rozłogów, Król poweselał. Spojrzał na kołyszące się w słońcu łany zbóż, na ciche wioski, kryjące się w sadach zielonych, na wieśniaków w białych płótniankach, prowadzących w jarzmach siwe woły, na ciemne zamczyska na wzgórzach, strzegące kraju od nieprzyjaciela — splątaną brodę palcami rozczesał i uśmiechnął się.
— Jaki okup może być za wielki za spokój tego kraju, za szczęście tego ludu, za moje wreszcie życie, za moje mądre rządy?... Co za zamęt by wynikł, gdyby mię nagle nie stało! Już by tutaj teraz szalały rozzuchwalone wilkołackie hordy!... Już by płomień hulał po zamkach i siołach... Krew lałaby się tam, gdzie teraz wietrzyk muska kwiaty, a płacz i jęki rozlegałyby się tam, skąd teraz leci piosenka... Nie, zaiste! Tanio zapłaciłem za moją przygodę — obietnicą tego, czego nie znam, a więc czego nawet żałować nie mogę. Niech bierze! Choćby nawet cały mój pałac złocony zabrał, nic to jest w porównaniu z tym pięknym państwem! Co stracę, poddani mi zwrócą. Zbudują i wyrobią znowu, co mi Wilczysko zabierze.
Spiął konia ostrogami i popędził wesoło ku zamkowi, którego ostre wieżyce już rysowały się na dalekim wieczornym nieboskłonie.
Zamek królewski nie był obronny, nie miał wokoło ani murów, ani fos, ani wałów. Bram nie strzegły mosty zwodzone. Król był dobry i twierdził, że miłość poddanych jest jego murami, a ich strażą — jego sprawiedliwość.
Za to wokoło zieleniał cudny ogród pełen • kwiatów, roślin niezwykłych, dziwów zamorskich, muszli, głazów, posągów rozsypanych kunsztownie po szmaragdowych łąkach. Chowało się tam mnóstwo półoswojonego ptactwa, kolorowych papug, bażantów złotych i srebrnych, białych i szafirowych pawi. Czarne i białe łabędzie pływały po lustrzanych stawach, a w ich przejrzystych głębinach, wśród lasu porostów, uwijały się złote i srebrne rybki, pływały wielkie czerwone jak miedź karpie i karasie. Sarny, daniele, jelenie i kozice biegały stadami po gajach, piły wodę z kryształowych ruczajów i szczypały miękką jak jedwab trawę. Na wiosnę cały ogród huczał od śpiewu słowików, gwizdania wilg, szczebiotania drozdów. Wszystkim było tam dobrze, gdyż Król surowo zabraniał strzelać do zwierzyny w parku, nie pozwalał nawet tam łapać motyli, a zakazu tego bacznie pilnowali liczni łowczowie.
Król bardzo lubił swój pałac z ogrodem i nazywał je „Ostoją Pokoju”.
Ale tym razem, gdy wjechał na wysypaną żółtym piaskiem pałacową aleję, zachmurzyło się znowu jego oblicze. Daremnie ulubiona sarenka wybiegła z krzewów i idąc obok wierzchowca lizała pokornie królewskie strzemię, Król ani spojrzał na nią.
„Co powiem Królowej? — rozmyślał. — Co powiem
o tym obrzydliwym Wilczysku? Czyż mogę opowiedzieć jej, jak on cuchnącymi kolanami gniótł mi piersi, jak targał moją złotą brodę? Czy mogę przyznać się jej, żem się go zląkł, żem drżał pod jego strasznym wzrokiem stalowym?... Ze walałem się w prochu, że ule
głem?... Nie, nic jej lepiej nie powiem. Niech hańba moja mnie samego gryzie! A gdy przyjdą gońce od Wilka, oddam mu, co zechce, i udam, że to dobrowolny podarunek sąsiedzki. Tak będzie najlepiej! Po co ma się martwić?!...”
Było jednak przykro Królowi, że musi przed żoną kryć się i kłamać. Jechał więc wolno ze spuszczoną głową, a za nim orszak, ucichły na widok smutku Pana. Okrążyli wielki klomb heliotropów, mieniących się w różowym zmroku wieczornym jak kupa ametystów, i zatrzymali się przed szerokimi marmurowymi schodami przedsionka. Król czekał, aż wyskoczą giermki i przytrzymają mu konia. Ale nikt nie zjawił się, więc podniósł głowę i spojrzał ze zdziwieniem na ostrołukie, szeroko otwarte podwoje wejścia. Nikogo ani tam, ani w pobliżu widać nie było — cisza panowała głęboka. Jeno z ogrodowej alei biegł, trzymając się za nos, królewski wesołek, Bączuś...
— Cicho!... Cicho!... — wołał. — Niespodzianka! Ani pisnąć, ani kichnąć, ani skrzypnąć!... Niech Król Jegomość na paluszkach stąpa, a dwór niech zapomni nawet, że ma nogi! Tylko ja sobie pozwolić mogę: bzzzy!
Bzyknął i okręcił się na jednej nodze jak fryga.
— Gadaj, co takiego? — niecierpliwił się Król.
— Nie mogę. Królowa Jejmość zabroniła. Nie mogę! Bzzy!...
I znowu obrócił się jak fryga.
Już orszak schodził z koni, już giermkowie i stajenni dopadli tłumnie przyjezdnych, brali od nich rumaki, a Król wciąż siedział na koniu i tarł dłonią stroskane czoło.
— Co się stało?... Powiesz nareszcie, przeklęty błaź- nie?!
Bączuś odskoczył, zakrył sobie twarz rozczapierzonymi palcami i jęknął płaczliwie:
—...
ChomikKulturalny