Jack Higgins- Zabójcza ziemia.pdf

(880 KB) Pobierz
Jack Higgins
Zabójcza ziemia
(The killing ground)
Sean Dillon 14
Tłumaczył Jakub Kowalczyk
Pole walki jest miejscem umarłych.
Ci, co pragną umrzeć, żyć będą.
Ci, którzy mają nadzieję na przeżycie, zginą.
- Wu Qi
1
Amerykańska ambasada w Londynie
Blake Johnson, główny doradca do spraw bezpieczeństwa prezydenta USA Jake'a Cazaleta i szef
tajnego wydziału Białego Domu, znanego jako Podziemie, został powitany w londyńskiej ambasadzie
USA na Grosvenor Square z największymi honorami. Asystent, sympatyczny kapitan marynarki ubrany w
mundur, na którym lśniły baretki medali za walkę w Bośni, Iraku i Afganistanie, zaprowadził go wprost
do ambasadora.
- Pan ambasador wydaje koktajl, w większości dla tych, którzy nie zostali zaproszeni na konferencję do
Brukseli.
- Czyli konkretnie dla kogo? - zapytał Blake.
- Dla tych wszystkich oficjeli drugiego sortu, jakich pełno w każdej ambasadzie w Londynie, panie
majorze.
- Rozumiem. Ale ja nie jestem majorem, Wietnam skończył się dawno temu.
- Jak się było w piechocie morskiej to się jest w niej do śmierci, panie majorze. Mój ojciec służył w
Wietnamie, a mój dziadek w Afryce Północnej i zdobywał Normandię.
- Muszą być z pana dumni. Zresztą ten Krzyż Marynarki Wojennej mówi sam za siebie.
- Bardzo dziękuję. Powiadomię ambasadora, że pan przyszedł.
Blake nalał sobie szkockiej z karafki stojącej na stoliku i podszedł powoli do okna wychodzącego na
taras, spoglądając na Grosvenor Square i mokre od deszczu ulice, błyszczące w świetle latarni. Stał pod
niewielkim daszkiem wdychając świeże powietrze i smakując alkohol, gdy nagle otworzyły się drzwi.
Odwrócił się i ujrzał w nich ambasadora, Franka Marsa, z którym przyjaźnił się od lat. Razem, jako
młode chłopaki, służyli w Wietnamie. Mars podszedł do niego i mocno uścisnął mu dłoń.
- Dobrze cię widzieć Blake, choć muszę przyznać, że sprawiłeś mi niespodziankę. Myślałem, że
poleciałeś z prezydentem do Brukseli.
- Wiesz, na początku nie planowałem przyjazdu, ale prezydent uznał, że jego spotkanie z premierem i
prezydentem Putinem może jednak dotyczyć również i mnie, więc zdecydował, że z nim polecę. Jeszcze
dzisiaj spotkam się z Charlesem Fergusonem, razem tam się wybieramy.
Charles Ferguson był szefem grupy do zadań specjalnych zwanej czasem „prywatną armią premiera".
Blake przeprowadził z nim wiele różnych operacji, których zresztą było ostatnio coraz więcej.
Mars ponownie napełnił szklanki i stanął obok Blake'a patrząc na plac.
- Znam to miejsce od tylu lat a od niedawna muszę patrzeć na te ohydne betonowe bloki, które nas niby
chronią. Wiesz co, terroryści dokonali tego, czego nie udało się dokonać Ruskom w czasach zimnej
wojny.
- Nie wspominaj, proszę, o zimnej wojnie - powiedział Blake. - To wszystko co dzieje się teraz, te lata
konfliktów, te atomowe łodzie podwodne, ten cały rak komunizmu, Zachód przeciwko Wschodowi, to
wszystko przecież przez nią.
- Źle zrobiliśmy w Berlinie w 1945 - stwierdził smutno Mars - pozwalając Ruskim zająć to miasto. To
właśnie wtedy poczuli po raz pierwszy, że mogą po nas jeździć. Pamiętam swoją pierwszą podróż do
Berlina Wschodniego. Ta ich pogarda i poczucie pewności siebie wisiały w powietrzu.
Blake wskazał ręką posąg Eisenhowera stojący na cokole po lewej stronie placu.
- A co o nim myślisz? W końcu to on, Roosevelt i Winston Churchill są za to odpowiedzialni.
- Nie zapominaj, że Stalin też miał tam sporo do powiedzenia - zaznaczył Mars.
Blake pokiwał głową.
- A teraz mamy Władimira Putina. Myślisz, że zimna wojna wróci?
Frank Mars położył mu rękę na ramieniu.
- Blake, przyjacielu, nie tylko wróci, ona już wróciła. Od kiedy Putin został prezydentem Federacji
Rosyjskiej powoli realizuje swój plan. Widzimy tylko, jak odkrywa go po trochu i że ma na niego
pieniądze z gazu i ropy. Moim zdaniem on jest w stanie zrobić wszystko. I jest w nim coś jeszcze, co
sprawia, że jest bardziej niebezpieczny, niż się można spodziewać.
- Co takiego?
- To prawdziwy patriota. - Mars dopił drinka. - Ale nie mówmy już o tym. Chodź, przedstawię cię
moim gościom.
* * *
Goście ambasadora okazali się rzeczywiście mniej znaczącymi osobistościami i byli to głównie
pomniejsi attache. Ważniejsze osoby albo już były w Brukseli albo dopiero tam leciały. Po krótkiej
rozmowie z kilkoma dyplomatami Blake stanął w rogu sali, szybko dołączył do niego Mars.
- Rozumiem, że jeśli dzisiaj lecisz dalej, to nie nocujesz w naszym apartamencie na South Audley
Street.
- Zgadza się. Mam spakowany bagaż i jestem już umówiony z Seanem Dillonem i Billy'm Salterem.
Mają mnie podwieźć na Farley Field, gdzie będzie czekał Ferguson.
- O, czy to znaczy, że Ferguson pozwolił młodemu Salterowi zostać agentem?
- Rzeczywiście. Ferguson musiał pewnie wyczyścić całą jego kryminalną przeszłość, żeby dopuścić go
do grupy. On i Dillon tworzą niezły zespół.
- Pewnie tak. Gangster z East Endu i najniebezpieczniejszy bojownik, jakiego kiedykolwiek miała IRA.
To dopiero połączenie!
Gdy tak rozmawiali, Blake zauważył, że obserwuje ich mężczyzna o słowiańskich rysach, ubrany w
elegancki garnitur i z wyrazem niezwykłego podekscytowania na twarzy. Widać było, że już wypił sporo
alkoholu, ale nadal, co chwilę brał z tac noszonych przez kelnerów kolejny kieliszek.
Mars przysunął się do Blake'a i szepnął:
- To pułkownik Borys Łuskow, główny attache do spraw gospodarczych w rosyjskiej ambasadzie.
Jednocześnie jest szefem komórki GRU. Oni zawsze są kimś więcej niż mają napisane na wizytówce.
Chcesz zamienić z nim słowo?
- Jeśli muszę.
Mars pomachał ręką, Łuskow przełknął kolejną wódkę i podszedł do nich z wyciągniętą ręką
przymilnie uśmiechnięty.
- To wielki zaszczyt, panie ambasadorze.
- Borys, myślałem, że jesteś w Brukseli.
- Co robić, Bruksela jest zarezerwowana dla ważniejszych niż ja - powiedział i spojrzał pytająco na
Blake'a.
- Pan Johnson leci właśnie dziś wieczorem do Brukseli. Zdaje się, że bez niego nasz prezydent nie
porozmawia z twoim szefem.
- Blake Johnson? Pańska sława dociera znacznie wcześniej niż pan. - Łuskow uścisnął rękę Johnsona
spoconą i lekko drżącą dłonią.
- Tak, choć można powiedzieć, że to będzie jakby kolejny dzień w biurze - odpowiedział Blake, mając
już dosyć tego człowieka. - Bardzo przepraszam. Frank, jeszcze raz dziękuję za propozycję noclegu.
Następnym razem na pewno się u ciebie zatrzymam.
- Oczywiście.
Łuskow patrząc, jak Blake schodzi do szatni po płaszcz, usunął się w kąt sali i wyjął z kieszeni telefon.
- Jedzie do ambasady, teraz. Tak. Ruszajcie. - Rozłączył się i zbiegł na dół.
* * *
Blake podziękował w recepcji ambasady za propozycję podwiezienia, wziął parasol i zszedł po
schodach. Wyszedł na plac i skręcił w kierunku South Audley Street. Po drodze zadzwonił do Seana
Dillona, który siedział obok Billy'ego kierującego aston martinem należącym do jego wuja, Harry'ego
Saltera.
- Gdzie jesteś? - zapytał Sean.
- Idę od ambasady. Mam ochotę się przejść bo lubię deszcz, rozumiesz. Lubię miasto w deszczu.
- Ale jesteś głupi. Przecież wiesz, że wszyscy ciebie znają. W ambasadzie nie wydarzyło się nic
podejrzanego?
- W sumie nie, ale był tam gość o nazwisku Borys Łuskow. Jak się dowiedziałem, szef tutejszej GRU.
- Idiota - skwitował Sean. - Nie pomyślałeś, że od momentu, w którym tu wylądowałeś GRU chodzi za
tobą krok w krok? - i rozłączył się.
- Gdzie on jest? - zapytał Billy ściągając czapkę.
- Niedaleko ambasady. Jedź najszybciej, jak możesz. Może nawet go wyprzedź. Teraz prosto tą uliczką
i skręć tam. Ktokolwiek ma złe zamiary, pewnie zaparkował niedaleko. Ja idę, jak chcesz to chodź ze
mną. Masz sprzęt przy sobie?
- A jak myślisz?
Wysiedli i zaczęli iść obok zaparkowanych samochodów wyprzedzając Blake'a, który szedł z
parasolem nad głową. Obydwaj całkowicie go zignorowali, skręcili za budynek i zauważyli wolno
jadący mały samochód. Dillon wyjął z kieszeni waltera z tłumikiem, złapał za drzwi jadącego samochodu
i zrównał z nim krok. Samochód jednak nie zwolnił, więc otworzył drzwi i wskoczył do środka.
Siedziało w nim dwóch mężczyzn. Pasażer trzymał w ręku browninga, więc Dillon wytrącił mu go z ręki,
chwilę później pojawił się Billy, otworzył drugie drzwi i zabrał kierowcy colta wetkniętego za pasek.
- Co jest? Co to jest? - protestował kierowca, ale widać było, że udawał głupiego.
- Nie lubię mieć do czynienia z baranami - powiedział Billy. - A ty?
- Całkowicie - odpowiedział Dillon.
W tym momencie zza rogu wyszedł Blake.
- Co się dzieje? - zapytał.
- Kolejny osioł. Idź dalej i weź bagaże, spotkamy się po drodze - nakazał mu Dillon. - No idź już.
- Miałem towarzystwo? Wiedziałem, że mogę na was polegać. - Uśmiechnął się szeroko i wszedł do
budynku.
- Rozważcie obydwaj swoje położenie - powiedział Dillon, ci z ociąganiem wyprostowali ręce.
Billy sprawnie ich obszukał i znalazł plik banknotów pięćdziesięciofuntowych.
- Razem dwa tysiące. Musiało być więcej. Na sto procent.
Dillon przystawił pistolet do ucha pierwszego z mężczyzn.
- Kto wam to zlecił?
- Wypchaj się - odpowiedział pasażer z londyńskim akcentem. Kierowca milczał.
- Głupota i arogancja to śmiertelne połączenie. - I odstrzelił facetowi pół lewego ucha.
Mężczyzna zaczął na przemian kląć i jęczeć.
- Jeśli chcesz jeszcze móc założyć kolczyk w drugie, to gadaj - zagroził Dillon. - Włożył dwa tysiące w
kieszeń gościa. - Zabieraj to sobie i mów, kto wam zlecił robotę.
- George Moon - odpowiedział sapiąc. Prowadzi pub Harvest Moon na Trenchard Street w Soho. Zleca
różne fuchy.
- Te brudniejsze też, co? Pewnie siedzi w tym gównie po uszy.
- A jemu kto zlecił? - Billy zwrócił się do kierowcy. - Czy też nie wiecie?
- Jakiś Rusek. Moon powiedział, że nazywa się Łuskow. Spotkał się z nami w pubie w Kensington przy
High Street, niedaleko rosyjskiej ambasady.
- I chodziło o zabicie Blake'a Johnsona?
- Mniej więcej.
- Spadać. Najlepiej prosto do szpitala - powiedział Dillon podając mu chusteczkę.
Po chwili już ich nie było.
- Hojny jesteś, zostawiłeś im dwa kawałki - powiedział Billy.
- Kto smaruje, ten jedzie, Billy. Mały ból, mała nagroda.
W drzwiach hotelu pojawił się Blake z torbami. Zszedł i wkładając je do bagażnika zapytał:
- Są ofiary?
- No tak to my nie działamy!
- Kto to był? - zapytał Blake.
- Jacyś frajerzy zatrudnieni przez Łuskowa.
- Ciekawe. No, ale nie wymyślił tego sam.
- Nie przejmuj się - powiedział Billy. - Jeszcze się nim zajmiemy. I to z dziką rozkoszą.
Ruszyli. Dillon zapalił papierosa i wyciągnął się na siedzeniu.
- Grzej na Farley Field, Billy. Ferguson nie będzie zadowolony, jeśli Blake się spóźni.
* * *
Deszcz lał jak z cebra. Piloci Fergusona, major Lacey i kapitan Parry kręcili się przy samolocie,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin