Powrot Walecznych (Ksiega 2 Kro - Morgan Rice.docx

(426 KB) Pobierz
Powrót Walecznych (Księga 2 Królowie I Czarnoksiężnicy)


Okładka

MORGAN RICE

 

 

 

 

 

POWRÓT WALECZNYCH

 

Cykl: Królowie i Czarnoksiężnicy - Księga 2

 

 

 

 

 


 

 


 

Książki Morgan Rice


 

z cyklu: Królowie i Czarnoksiężnicy

 

Powrót Smoków (Część - 1)

Powrót Walecznych (Część - 2)

Cdn.
 

 


 

 

 


00003.jpg

 

 

 

 

 

“Trwożliwy stokroć umiera przed śmiercią;

Mężny raz tylko czuje śmierci gorycz..”


 

--William Shakespeare
Juliusz Cazar


 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Kyra, przemierzając z wolna pole bitwy, nie mogła uwierzyć w to, co tu zaszło. Była wstrząśnięta. Jak okiem sięgnąć ziemia zasłana była ciałami tysięcy żołnierzy Gwardii Lorda. Najgroźniejsi ludzie w całym Escalonie leżeli teraz martwi u jej stóp, zmieceni z powierzchni ziemi jednym zionięciem smoka. Śnieg topniał pod ich zwęglonymi, tlącymi się jeszcze zwłokami. Szkielety, skręcone w nienaturalnych pozycjach, wciąż kurczowo ściskały broń w kościstych palcach. Twarze wykrzywione były w agonii. Jakimś sposobem kilka trupów nadal stało na baczność, patrząc w niebo, jakby zastanawiając się, co ich zabiło.

Kyra zatrzymała się przy jednym z nich, skonfundowana. Wyciągnęła rękę i dotknęła palcem jego piersi, po czym zaskoczona obserwowała, jak zwęglony korpus w jednej chwili zamienia się w dymiącą stertę kości.

Usłyszawszy przeraźliwy pisk dochodzący z przestworzy, podniosła głowę, by na nieboskłonie dojrzeć Theosa, wciąż zionącego ogniem w szale. Dokładnie czuła to, co czuł on, wściekłość płynącą w jego żyłach, pragnienie zniszczenia całej Pandezji – a może i całego świata – gdyby tylko mógł. To był pierwotny gniew, furia, która nie znała granic.

Dźwięk ciężkich butów za plecami wyrwał ją z zamyślenia. Odwróciwszy się, Kyra ujrzała dziesiątki mężczyzn, ludzi swego ojca, podążających w jej kierunku, rozglądających się po okolicy z niedowierzaniem. Ci zaprawieni w bojach mężczyźni chyba nigdy wcześniej nie widzieli na własne oczy takiej masakry. Nawet jej ojciec, który stał nieopodal w towarzystwie Anvina, Arthfaela i Vidara wydawał się oszołomiony. To wszystko było jak sen.

Kyra widziała, jak ci dzielni wojownicy przenoszą zdumiony wzrok z nieboskłonu na nią. Tak jakby to ona była odpowiedzialna za ten pogrom, jakby to ona sama była smokiem. W końcu tylko ona mogła go przywołać. Odwróciła wzrok, zakłopotana; nie było dla niej jasne, czy patrzą na nią jak na wojownika czy jak na dziwadło. Być może oni sami nie wiedzieli.

Kyra wróciła myślami do swej modlitwy w noc Zimowego Księżyca, do swego życzenia, by dowiedzieć się wreszcie, czy naprawdę była wyjątkowa, czy jej moce były prawdziwe. Po tym, co tutaj się dzisiaj stało, po tym starciu, nie miała już co do tego żadnych wątpliwości. Przywołała smoka siłą swojej woli. Czuła to. Nie wiedziała tylko jak to zrobiła. Teraz jednak była już pewna, że nie jest taka, jak inni. I nie mogła przestać myśleć o tym, czy w związku z tym także inne proroctwa były prawdziwe. Czy jej przeznaczeniem było stać się wielkim wojownikiem? Wielkim władcą? Większym nawet niż jej ojciec? Czy naprawdę poprowadzi całe narody do walki? Czy los Escalonu naprawdę był w jej rękach?

Kyra nie mogła w to uwierzyć. Może Theos przybył tu z własnych pobudek; może pogrom, którego dokonał, nie miał z nią nic wspólnego. W końcu to Pandezjanie go okaleczyli, a to przecież mogła być jego zemsta.

Kyra nie była już niczego pewna. Krocząc po polu bitwy, gdzie największy wróg jej narodu leżał pokonany w zgliszczach, czując siłę smoka płynącą w swych żyłach, wiedziała, że nie ma rzeczy niemożliwych. Zrozumiała, że nie jest już piętnastoletnią dziewczynką, szukającą uznania w oczach innych ludzi; już nie jest zabawką Lorda Gubernatora, ani żadnego innego mężczyzny; nie jest niczyją własnością, nikt nie miał już prawa zmuszać jej do małżeństwa, wykorzystywać, torturować. Była panią swojego losu. Wojowniczką wśród mężczyzn, której należał się szacunek.

Kyra brnęła przez morze ciał, by w końcu dotrzeć do jego krańca, do miejsca, gdzie biel śniegu nie była już zbrukana krwią. Stanęła obok ojca, by wraz z nim chłonąć roztaczający się przed nimi widok. Wpatrywali się jak zaczarowani w na wskroś otwarte wrota Argos, miasta, którego mieszkańcy leżeli teraz martwi wśród tych wzgórz. Niesamowite było widzieć, jak ten potężny fort stoi teraz pusty, zupełnie bezbronny. Najlepiej strzeżony bastion Pandezji stał się teraz otwarty dla każdego. Dotąd jego przytłaczająco wysokie mury obronne, wyrzeźbione z grubego kamienia, solidne kraty i tysiące stacjonujących tu żołnierzy Pandezji, wykluczały jakąkolwiek możliwość buntu w społeczeństwie; przejęcie go przez siły Pandezji pozwoliło tym niegodziwcom utrzymać w żelaznym uścisku całą północno-wschodnią część Escalonu.

Wszyscy razem wyruszyli krętą ścieżką w dół zbocza, w kierunku bram miasta. To był zwycięski marsz wzdłuż drogi usianej ciałami nieszczęśników, ciałami, które wyznaczały krwawy szlak zemsty smoka. To było jak chodzenie po cmentarzysku.

Kiedy przechodzili przez bramę, Kyra zamarła w progu z trwogi: wewnątrz bowiem ujrzała kolejne tysiące zwęglonych, wciąż tlących się zwłok. Tylko tyle pozostało z posiłków, które jeszcze niedawno wesprzeć miały Gwardię Lorda. Theos nie oszczędził nikogo.

Gdy wyszli na dziedziniec, uderzyła ich przejmująca cisza, w której pogrążone było Argos. W całym forcie nie było ani śladu żywej duszy. Tak potężne miasto, zupełnie pozbawione teraz życia, robiło niesamowite wrażenie. Wyglądało to tak, jakby Bóg wymiótł życie z tego miasta jednym oddechem.

Ludzie jej ojca ruszyli naprzód i wtem cały dziedziniec wypełnił się okrzykami podekscytowania. Kyra szybko zrozumiała dlaczego. Cała ziemia zasnuta była drogocenną bronią, jakiej nigdy dotąd nie widziała. Porozrzucane po całym rynku były łupy wojenne: najznakomitsza broń, najtwardsza stal, najlepsze zbroje, wszystko oznaczone Pandezjańskimi emblematami. Wśród tych wszystkich skarbów porozrzucane tu i ówdzie leżały sakiewki ze złotem.

Co więcej, na drugim krańcu dziedzińca znajdowała się kamienna zbrojownia, której pozostawione w pośpiechu otwarte na oścież drzwi, odsłaniały zgromadzone wewnątrz skarby. Ściany obwieszone były mieczami, halabardami, pikami, toporami, włóczniami i łukami, wykonanymi z najszlachetniejszej stali, jaką do zaoferowania miał świat. Było tu wystarczająco dużo broni by uzbroić połowę Escalonu.

Wtem dobiegł ją dźwięk rżenia i Kyra odwróciła się, by nieopodal dojrzeć rząd stajni, a w nich całą armię najlepszych koni, którym smok darował życie. Koni było wystarczająco dużo, by ponieść całą armię.

W oczach ojca Kyra ujrzała płomyk nadziei, którego nie widziała u niego od lat. Dokładnie wiedziała, o czym myślał: Escalon ma szansę się odrodzić.

Nagle rozległ się ogłuszający pisk i gdy Kyra zadarła w górę głowę, ujrzała majestatyczną postać Theosa, który z rozpostartymi szponami zniżał swój lot nad miastem. Nawet z takiej odległości widziała, jak wlepia w nią swoje żółte, błyszczące ślepia. Nie mogła wręcz oderwać od nich wzroku.

Theos zanurkował i wylądował tuż za bramą miasta. Kyra wiedziała, że czeka tam na nią. Czuła, jak ją do siebie wzywa.

Kyrze z przejęcia aż zrobiło się słabo. Poczuła intensywny związek z tym stworzeniem. Nie miała wyboru, musiała do niego podejść.

Gdy Kyra odwróciła się i ruszyła przez dziedziniec w stronę bram miasta, czuła na sobie spojrzenie wszystkich zabranych tam mężczyzn. Szła samotnie w stronę smoka, śnieg skrzypiał jej pod butami, a serce waliło tak, jakby zaraz miało wyskoczyć jej z piersi.

W pewnej chwili Kyra poczuła delikatny dotyk na swym ramieniu. Obejrzała się by ujrzeć zaniepokojoną twarz swego ojca.

- Bądź ostrożna - ostrzegł ją.

Kyra ruszyła dalej, nie czując strachu. Ze smokiem łączyła ją intensywna więź, jakby był częścią niej, częścią, bez której nie potrafiłaby już żyć. Dręczyło ją tak wiele pytań; skąd przybywa? Co go sprowadza do Escalonu? Dlaczego nie wrócił wcześniej?

Gdy Kyra przeszła przez bramę Argos i zbliżyła się do smoka, ten wydał z siebie jeszcze głośniejszy odgłos, coś pomiędzy mruczeniem a warczeniem, i delikatnie zatrzepotał swymi ogromnymi skrzydłami. Otworzył pysk, obnażając przy tym swoje długie na prawie dwa metry i ostre jak brzytwa zęby, jakby chciał zionąć na nią ogniem. Wtedy oblał ją prawdziwy strach. Patrzył na nią tak przenikliwie, że nie była w stanie nawet myśleć.

Kyra w końcu zatrzymała się, zaledwie kilka kroków przed nim. Przyglądała mu się z podziwem. Theos był wspaniały. Miał jakieś dziesięć metrów wysokości, a całe jego cielsko pokryte było grubą, twardą łuską. Ziemia drżała, gdy oddychał. Była skazana na jego łaskę.

Stali w milczeniu, przyglądając się sobie nawzajem. Serce w piersi Kyry biło tak mocno, że z trudem mogła oddychać.

Wreszcie głośno przełknęła ślinę i zebrała się na odwagę, by przemówić.

- Kim jesteś? – zapytała niemal szeptem - Dlaczego do mnie przychodzisz? Czego ode mnie chcesz?

Theos spuścił łeb i warcząc pochylił się do niej tak blisko, że jego wielki pysk niemal dotknął jej piersi. Jego ogromne, świecące na żółto oczy, zdawały się przenikać ją na wskroś. Patrzyła w jego ślepia i czuła jak przenosi się do innego świata, w inne czasy.

Kyra czekała na odpowiedź. Czekała aż jej umysł wypełni się z myślami, jak to było kiedyś.

Z każdą chwilą Kyra zaczynała niepokoić się coraz bardziej, w umyśle jej bowiem nie pojawiał się głos Theosa. Czyżby zamilkł na zawsze? Czy straciła z nim więź?

Kyra wpatrywała się w niego, nie mogąc nic z tego zrozumieć. Smok był bardziej tajemniczy, niż kiedykolwiek dotąd. Nagle zniżył się jeszcze bardziej, wyciągając szyję, jakby zapraszał ją do lotu. Natychmiast rozpromieniała, gdy wyobraziła sobie, że szybuje na nim w przestworzach.

Kyra powoli podeszła do jego boku, wyciągnęła rękę i chwyciła jego twarde i szorstkie łuski, chcąc wspiąć się po jego szyi.

Lecz ledwie go dotknęła, ten szarpnął się gwałtowanie, zwalając ją z nóg. Zatrzepotał skrzydłami i jednym szybkim ruchem poderwał się w powietrze. Jej dłonie poocierały się o niego jak o papier ścierny.

Kyra stała tam poraniona, zaskoczona, ale przede wszystkim ze złamanym sercem. Patrzyła bezradnie, jak ten potężny stwór unosi się w powietrze i leci coraz wyżej i wyżej. Tak szybko, jak się pojawił, teraz zniknął w chmurach, nie pozostawiając po sobie nic prócz ciszy.

Kyra stała tam zrozpaczona, bardziej samotna niż kiedykolwiek dotąd. I gdy ostatnie jego krzyki ucichły, wiedziała na pewno, że tym razem Theos odszedł na zawsze.


 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI


 

Alec i Marco biegli przez gęsty las w ciemną noc, co i rusz potykając się o wystające korzenie drzew przysypane śniegiem. Serce tak mocno waliło w piersi Aleca, że z trudem łapał oddech. Pragnął przystanąć choć na chwilę, nabrać sił, lecz wiedział, że jeśli chce ujść z życiem, musi dotrzymać kroku Marco. Po raz setny już chyba obejrzał się przez ramię i patrzył, jak blask Płomieni słabnie w miarę jak zagłębiają się w gęstwinie. Minął kolejne grube drzewa, by już po chwili zatopić się w bezkresnej ciemności.

Chłopcy po omacku szukali teraz drogi pomiędzy grubymi pniami i sterczącymi gałęziami, które boleśnie kaleczyły ich ramiona. Alec przedzierał się coraz głębiej w las, starając się nie zwracać uwagi na dobiegające ich zewsząd przeraźliwe odgłosy dzikich zwierząt. Nie raz ostrzegano go przed tym lasem, pełnym śmiertelnych niebezpieczeństw. Z każdym kolejnym krokiem ogarniała go coraz większa panika. Czuł na swym karku oddech czyhających na ich życie wściekłych bestii. Przeszło mu nawet przez myśl, że może powinien był zostać u Płomieni.

- Tędy! - Marco złapał go za ramię i pociągnął do siebie, wskazując drogę pomiędzy dwoma ogromnymi drzewami. Alec podążył za nim, ślizgając się na śniegu, by po chwili znaleźć się na oświetlonej przez księżyc niewielkiej polanie.

Oboje zatrzymali się przed nią i pochyleni, z rękami wspartymi na biodrach, próbowali złapać oddech. Wymienili spojrzenia, po czym Alec spojrzał przez ramię na knieję. Ciężko oddychał, płuca bolały go z zimna. Korzystając z chwili postoju, zapytał:

- Dlaczego nie idą za nami?

Marco wzruszył ramionami.

- Być może wiedzą, że las załatwi sprawę za nich.

Alec nasłuchiwał głosów pandezyjskich żołnierzy, spodziewając się, że niebawem strażnicy ich dogonią. Zamiast tego usłyszał inny dźwięk, jakby niskie, wściekłe warczenie.

- Słyszysz to? - zapytał Alec, a włosy zjeżyły mu się na karku.

Marco pokręcił głową.

Alec stał bez ruchu, nasłuchując, zastanawiając się, czy to aby nie jego umysł płata mu figle. Nagle znowu to usłyszał. Dźwięk dochodził z oddali, dźwięk wywołujący ciarki, jakiego Alec dotąd nie słyszał. Odgłos stawał się coraz wyraźniejszy. Alec wiedział już, że to coś się do nich zbliża.

Marco spojrzał na niego z przerażeniem w oczach.

- To dlatego po nas nie szli - powiedział Marco, głosem pełnym niepokoju.

Alec nie bardzo rozumiał.

- Co masz na myśli? - zapytał.

- Wilvoxy – odpowiedział z trwogą – Spuścili je na nas.

Na dźwięk słowa Wilvox Aleca oblały zimne poty; w przeszłości słyszał o tych stworach, wiedział, że podobno zamieszkują Cierniowy Las, choć w istocie nigdy nie myślał, że istnieją naprawdę. Mówiło się o nich, że są najbardziej morderczymi istotami na świecie, potworami z nocnych koszmarów.

Warczenie stawało się coraz głośniejsze, a co gorsza, nie należało do jednego stworzenia.

- SPADAMY STĄD - zarządził Marco.

Chłopcy rzucili się w pęd przez polanę i wbiegli z powrotem między drzewa. Adrenalina buzowała w żyłach Aleca. Biegnąc, słyszał bicie własnego serca, które zagłuszało nawet odgłosy lasu. Wkrótce poczuł jednak, że bestie są coraz bliżej i wiedział już, że nie maja szans przed nimi uciec.

Alec potknął się o korzeń i z impetem uderzył w drzewo; krzyknął z bólu, zdyszany, lecz szybko otrząsnął się i ruszył dalej. Wiedział, że mają coraz mniej czasu. Rozejrzał się po okolicy, szukając jakiegokolwiek schronienia – wokół jednak były tylko drzewa i chaszcze.

Warczenie stawało się coraz głośniejsze. Biegnąc, Alec obejrzał przez ramię i natychmiast tego pożałował. Ujrzał tam szarżujące na nich cztery najbardziej krwiożercze stworzenia, jakie kiedykolwiek dotąd spotkał na swej drodze. Przypominające wilki, Wilvoxy były dwa razy od nich większe, a ze łba wystawały im rogi ostre niczym sztylety, pomiędzy którymi umiejscowione było wielkie, krwistoczerwone oko. Bestie miały niedźwiedzie łapy, zakończone długimi pazurami, a ich sierść była śliska i czarna jak smoła.

Widząc, jak się zbliżają, Alec wiedział, że właściwie już jest martwy.

Jeszcze raz zebrał w sobie siły i wystrzelił do przodu jak z procy. Wilvoxy były tuż za nim. Chłopak czuł na sobie ich zdesperowane spojrzenie, widział ślinę kapiącą z ich pysków i był pewien, że już za kilka chwil rozerwą go na strzępy. Nie miał żadnej szansy ucieczki. Spojrzał na Marco z nadzieją, że może on ma jakiś plan, nic jednak na to nie wskazywało. Żaden z nich nie miał najmniejszego pojęcia, co teraz zrobić.

Alec zamknął oczy i zrobił coś, czego nigdy przedtem nie robił: pomodlił się. Całe życie przeleciało mu przed oczami i uświadomił sobie, jak bardzo nie chce jeszcze umierać. Nigdy dotąd nie czuł w sobie tak silnego pragnienia życia.

Proszę, Boże, pomóż mi. Po tym, co zrobiłem dla mojego brata, nie pozwól mi tu umrzeć. Nie w tym miejscu, nie od zębisk tych stworzeń. Zrobię, co tylko zechcesz.

Alec otworzył oczy, spojrzał przed siebie i tym razem zauważył drzewo nieco inne od wszystkich. Jego gałęzie były bardziej sękate, a rosły tak wysoko, że mógł je dosięgnąć tylko z podskoku. Nie miał pojęcia, czy Wilvoxy potrafią się wspinać na drzewa, ale nie miał innego wyjścia.

- Tamta gałąź! - krzyknął do Marco, wskazując palcem.

Razem pobiegli w stronę drzewa i kiedy jeden z Wilvoxów był już prawie przy nich, podskoczyli do gałęzi i pociągnęli się na niej wysoko.

Ręce Aleca ślizgały się na ośnieżonym drewnie. Ostatkami sił zdołał się utrzymać i zarzucić na nią nogę. Zaraz potem wskoczył na następny konar, metr wyżej, na którym czekał już Marco. W życiu tak szybko się na nic nie wspinał.

Wilvoxy doskoczyły do drzewa, warcząc wściekle i rzucając się do ich zwisających nóg. Alec poczuł ich gorący oddech na stopie i dosłownie w ostatniej chwili uchylił ją przed kłami. Napędzani adrenaliną młodzieńcy kontynuowali wspinaczkę tak długo, aż znaleźli się dobre pięć metrów nad ziemią, gdzie w końcu byli bezpieczni.

Alec przywarł mocno do gałęzi i spojrzał w dół, modląc się, by te potwory nie potrafiły łazić po drzewach. Pot spływał mu z czoła, a oddech nadal miał ciężki i nierówny.

Kamień spadł mu z serca, gdy zobaczył, jak wściekłe bestie bez powodzenia próbują wdrapać się na pień.

Obydwaj siedzieli teraz na gałęzi i gdy dotarło do nich, że są tu bezpieczni, głośno odetchnęli z ulgą. Ku zaskoczeniu Aleca, Marco nagle wybuchnął histerycznym śmiechem,. To był śmiech szaleńca, śmiech ulgi, śmiech człowieka, który został uratowany przed pewną i jakże okrutną śmiercią.

Alec też zaczął się śmiać, choć wiedział, że ich los jeszcze nie jest przesądzony. Tylko tutaj byli bezpieczni, a przecież nie mogli tu zostać na zawsze. To było tylko chwilowe rozwiązanie, które nieznacznie przedłużało ich życie.

- Wygląda na to, że jestem ci coś winien - powiedział Marco.

Alec pokręcił głową.

- Jeszcze mi nie dziękuj - odpowiedział Alec.

Wilvoxy warcząc wściekle, przyprawiały Aleca o gęsią skórkę. Odruchowo spojrzał w górę, chcąc jeszcze dalej uciec od tych potworów. Zastanawiał się też, czy jest stąd jakakolwiek droga ucieczki.

Nagle Alec zastygł w bezruchu. Tuż przed swoją twarzą zobaczył bowiem coś absolutnie przerażającego. Wśród gałęzi ukryte było najohydniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek dotąd widział. Było długie na trzy metry, z ciałem węża, ale z sześcioma parami odnóży zakończonymi długimi pazurami. Łeb miało węgorza i wąskie żółte ślepia, skupione teraz na Alecu. Stwór wygiął swoje cielsko, podpełznął jeszcze bliżej, zasyczał i rozwarł swoje niewiarygodne elastyczne szczęki. Alec nie mógł uwierzyć, jak szeroko zdołał je otworzyć. Z powodzeniem mógł teraz połknąć go całego. A jakby tego było mało, ogon jego zakończony był żądłem, którym w jednej chwili mógł pozbawić życia ich obu.

Gdy bestia rzuciła się do gardła Aleca, ten zareagował odruchowo. Wrzasnął i odskoczył tak gwałtownie, że aż ześlizgnął się z gałęzi. Teraz myślał już tylko o tym, by uciec przed tymi morderczymi kłami, ogromnymi szczękami, pewną śmiercią.

Nawet nie zastanawiał się, co czeka na niego poniżej. Kiedy poczuł, że leci do tyłu, wymachując rękami, zdał sobie sprawę, że ucieka od jednego drapieżnika wprost w szczęki drugiego. Obejrzał się i zobaczył śliniące się Wilvoxy, kłapiące szczękami, i wiedział, że nie pozostało mu już nic innego, jak przygotować się na najgorsze.

Zamienił bowiem jedną śmierć na inną.


 

 

 

ROZDZAŁ TRZECI


 

Gdy Kyra przeszła przez bramy Argos i zobaczyła oczy tych wszystkich ludzi skupione na niej, chciała zapaść się pod ziemię ze wstydu. Źle zinterpretowała swoją relację z Theosem. Naiwnie myślała, że mogła go kontrolować – a zamiast tego on ośmieszył ją na oczach tych wszystkich ludzi. Każdy z nich widział jej bezsilność, brak jakiejkolwiek władzy nad smokiem. Teraz była dla nich zwyczajnym wojownikiem – a nawet nie wojownikiem – była zwykłą nastolatką, która uwikłała ich w wojnę, której bez pomocy smoka nie mogli wygrać.

Na dziedzińcu panowała niezręczna cisza. Zastanawiała się, co ci wszyscy mężczyźni teraz o niej myślą? Nie była nawet pewna, co powinna myśleć o sobie. Czyżby Theos nie zjawił się tu dla niej? Czy walczył tu wyłącznie z własnych pobudek? Czy w rzeczywistości nie miała żadnych szczególnych mocy?

Kyrze ulżyło, kiedy mężczyźni spuścili wreszcie wzrok i wrócili do zbierania łupów, do gromadzenia broni, którą walczyć mieli wkrótce na wojnie. Uwijali się jak w ukropie, gromadząc na stosie wszystkie skarby pozostawione przez Gwardię Lorda. Brzęk stali unosił się nad całym dziedzińcem, gdy ludzie rzucali tarcze, zbroje i wszelkiej maści uzbrojenie w jedno miejsce. Zapadał zmrok a z nieba zaczął sypać śnieg, toteż nie mieli zbyt dużo czasu do stracenia.

- Kyra – zabrzmiał znajomy głos.

Odwróciła się i ku swojej uciesze zobaczyła rozpromienioną twarz Anvina. Patrzył na nią z szacunkiem i życzliwością. Podszedł do niej, czule objął ramieniem i uśmiechnął się szeroko, po czym wyciągnął przed siebie lśniący miecz, na którego ostrzu wyryte były symbole Pandezji.

- Od lat nie trzymałem w dłoni tak znakomitej stali - zauważył z szerokim uśmiechem - Dzięki tobie mamy wystarczająco dużo broni, żeby rozpocząć wojnę. Uczyniłaś nas wszystkich o wiele potężniejszymi.

Kyrę ucieszyły te słowa, choć nie pomogły jej pozbyć się uczucia zrezygnowania i zagubienia, które pojawiło się po tym, jak została odtrącona przez smoka. Wzruszyła więc tylko ramionami.

- To nie moja zasługa – odparła – tylko Theosa.

- Ale to dla ciebie Theos wrócił.

Kyra rozejrzała się po pustym niebie.

- Nie byłabym tego taka pewna – odpowiedziała w zadumie.

Przez chwile razem spoglądali w niebo.

- Ojciec na ciebie czeka – odezwał się w końcu Anvin, a głos jego zabrzmiał wyjątkowo poważnie.

Kyra ruszyła za Anvinem przez dziedziniec, omijając leżące na ziemi trupy i krzątających się wokół nich ludzi. Ci mężczyźni pierwszy raz od niepamiętnych czasów wydawali się być rozluźnieni. Widziała jak śmieją się, piją i szturchają przyjacielsko. Zachowywali się jak dzieci w lany poniedziałek.

Dziesiątki mężczyzn stało w rzędzie, przekazując sobie z rąk do rąk worki ze zbożem i układając je równo na wozach; kolejny zaprzęg, wypełniony po brzegi orężem, przejechał obok nich ze szczękiem. Był tak przepełniony, że co chwila spadały z niego elementy uzbrojenia, które natychmiast zbierali z drogi idący za wozem żołnierze. Gdzie nie spojrzeć toczyły się ciężko powozy, niektóre w drodze powrotnej do Volis, inne zaś w zupełnie innych kierunkach, wskazanych przez jej ojca. Wszystkie zaś wypełnione po brzegi drogocennymi łupami. Widok ten napawał Kyrę optymizmem, pozwalając myśleć, że wojna jeszcze nie jest przegrana.

Skręcili za róg i wtedy Kyra dostrzegła swego ojca w towarzystwie grupy wojowników, który dokonywał właśnie inspekcji zarekwirowanej broni. Odwrócił się w jej stronę, gdy do niego podeszła i jednym ruchem ręki nakazał swym ludziom, by zostawili ich samych.

W końcu wymownie spojrzał na Anvina, wyraźnie zaskoczonego tym, że i jego prosi o oddalenie się. Anvin odwrócił się posłusznie, pozostawiając dowódcę samego z córką. Kyrę też to zaskoczyło, ponieważ nigdy dotąd nie widziała, by ojciec odsunął Anvina od rozmów.

Kyra spojrzała na niego, jego twarzy była nieprzenikniona, zdystansowana. Taką postawę dowódcy przyjmował zawsze wśród swych ludzi. Ukrywał wtedy ciepłe oblicze ojca, jakie znała i kochała. Spojrzał na nią, a ona poczuła jak tysiące nerwowych myśli przebiega przez jej głowę: Czy był z niej dumny? A może był wściekły za to, że rozpętała tą wojnę? Czy był rozczarowany tym, że Theos wzgardził nią i opuścił ich armię?

Kyra czekała cierpliwie, przyzwyczajona do jego długiego milczenia przed rozmową. Niczego nie była już pewna; zbyt dużo się między nimi zmieniło. Czuła się tak, jakby z dnia na dzień wydoroślała. On też nie był już taki jak kiedyś. Miała wrażenie, że stali się dla siebie bardziej obcy, że nie potrafili już ze sobą rozmawiać. Czy nadal był tym ojcem, którego znała i kochała, który długimi godzinami czytał jej do snu? A może teraz był już tylko jej dowódcą?

Stał tam, wpatrując się w nią i wtedy zrozumiała, że nie wiedział, jak przerwać tą ciszę, ciszę, którą przecinał teraz tylko porywisty wiatr. Gdy mężczyźni zaczęli zapalać pochodnie, a światło z nich bijące oświetliło zadumaną twarz ojca, Kyra nie wytrzymała już dłużej.

- Zabierzesz to wszystko z powrotem do Volis? - zapytała, gdy wóz wypełniony po brzegi mieczami przejechał obok nich.

Odwrócił się, wyrwany nagle ze swych myśli i nie odrywając wzroku od toczącego się wozu, pokręcił głową.

- W Volis nie czaka już na nas nic, prócz śmierci - oznajmił głębokim, zdecydowanym głosem – Teraz kierujemy się na południe.

Kyra była zaskoczona.

- Na południe? - zapytała.

Przytaknął.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin