AK-DzA.pdf
(
1212 KB
)
Pobierz
CZĘŚĆ PIERWSZA
W MROK
Wiosną 1959 roku Kraków żył trzema wydarzeniami – występami słynnej tancerki Jose-
phine Baker, powodzią stulecia, podczas której woda w Wiśle wezbrała na wysokość siedmiu
metrów, oraz tajemniczą śmiercią Iwony Horn.
Morderstwo maturzystki, zabitej przed Wielkanocą w mieszkaniu jej rodziców przy ulicy
Batorego, wstrząsnęło całym miastem. Wszędzie – na poczcie, w sklepie, na ulicy, w kościele
i w kawiarni – mówiono tylko o tym. Z dnia na dzień plotki stawały się coraz bardziej fantastycz-
ne: szeptano o porwaniu, krwawych rytuałach, gwałcie i znieważeniu zwłok. Każda plotkara zna-
ła osobiście przynajmniej jedną osobę, która „na własne oczy” widziała te okropieństwa. Mnoży-
ły się domysły i spekulacje. Mówiło się o zemście, zbrodniczej miłości, czasami morderstwo
to miało być karą za jakieś grzechy ojca Iwony, prokuratora Horna, innym razem fatalną pomył-
ką. Miasto wiedziało wszystko i jednocześnie nie miało pojęcia o niczym.
Oczywiście, władze nie szczędziły sił, by tonować nastroje. Zabójstwo pięknej dziewczy-
ny zawsze budzi silne emocje. A Iwona Horn nie była zwykłą uczennicą z liceum Nałkowskiej.
Była rajskim ptakiem, istotą z innego, lepszego świata. Kiedy o tym piszę, ciągle mam przed
oczyma jej bladą pociągłą twarz z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Oczy o regular-
nym kształcie migdałów ocieniały długie, podkręcone na końcach rzęsy. Wydawała się pociągają-
ca i niebezpieczna jednocześnie.
Nie. Śmierć takiej dziewczyny nie mogła przejść bez echa. Mimo to pierwsze doniesienie
w „Kronice wypadków” „Dziennika Polskiego” było więcej niż lakoniczne: została uduszona po-
duszką, a jej ciało znaleźli rodzice wracający ze świątecznego wyjazdu do krewnych. Następnego
dnia gazeta napisała, że milicja prowadzi „intensywne działania śledcze” i jest już bliska schwy-
tania sprawcy.
Nic bardziej mylnego. W ciągu tych kilku nerwowych tygodni poprzedzających areszto-
wanie mordercy zrozumiałem, że wszyscy wokół mnie kłamią i są równie bezradni i przerażeni
jak ja sam.
Ja też kłamałem. Przez te wszystkie lata ukrywałem prawdę, ale teraz jest mi coraz trud-
niej milczeć.
Przeczytałem kiedyś, że każdy mijający dzień zabiera odrobinę brzemienia przygniatają-
cego serce kłamcy. Dla mnie upływający czas wcale nie był łaskawy. Dni zamieniały się w mie-
siące, a te w lata, ale pamięć owej wiosny roku 1959 na zawsze we mnie pozostała. Była jak jad,
który zatruł moje życie i zmienił mnie w kogoś zupełnie innego. Kim byłbym, gdyby nie śmierć
Iwony Horn? Wielokrotnie zadawałem sobie to pytanie, stając w oknie mego obskurnego miesz-
kania naprzeciwko dawnej ubezpieczalni przy Batorego i patrząc na ludzi spieszących ulicą
do swoich spraw. Oczywiście nie mogę tego wiedzieć, jestem jednak pewny, że nie spędziłbym
tych lat w poczuciu winy, beznadziei i życiowej porażki.
Minęło wiele czasu. Jestem już stary. Pewnie zabrałbym tę historię do grobu, gdyby nie
dziwne wydarzenie z ostatnich dni. Zdarzyło się coś, co boleśnie przypomniało mi tamten czas.
Myślę, że nie skrzywdzę już dzisiaj nikogo, wyjawiając prawdę, ponieważ opisane tu fak-
ty od lat spowija mgła niepamięci. W ten sposób choć na chwilę przywrócę do życia bohaterów
tamtych dni, w tym kogoś, kto był moim najlepszym i jedynym przyjacielem, ale ja nie umiałem
wówczas tego docenić i zrozumieć. Chciałbym, aby i on pojawił się w tej opowieści – odważny,
zawsze czujny i wierny. Niech przemówi w niej własnym głosem, przedstawiając wydarzenia,
w których nie mogłem wspólnie z nim uczestniczyć. Będę miał złudzenie, że doktor Gruszewski
wciąż stoi u mego boku pełen współczucia i mądrości płynącej ze strasznych doświadczeń życio-
wych, o których potrafił milczeć.
Ja… Byłem wówczas słaby i bałem się. Tak, wiem – nic mnie nie usprawiedliwia i od lat
noszę w sobie piętno tego, który zawiódł w najważniejszym momencie.
Tajemnica coraz bardziej mi ciąży. Wiem, że nadszedł w końcu czas, by ją komuś powie-
rzyć.
Proszę bardzo – oto opowieść zdrajcy…
1
Tamtej wiosny miałem szesnaście lat i chodziłem do dziesiątej klasy Liceum Ogólno-
kształcącego imieniem Augusta Witkowskiego, nazywanego przez uczniów i nauczycieli Piątym
Zakładem Naukowym, choć tak naprawdę nigdy nie nosiło tego szacownego miana, bo za ma-
teczki Austrii było po prostu Wyższą Szkołą Realną, a za dwudziestolecia Państwowym Gimna-
zjum Matematyczno-Przyrodniczym.
Szkolny budynek, czyli ponure gmaszysko wzniesione w niezgrabnym stylu charaktery-
stycznym dla XIX-wiecznych szpitali i miejskich ochronek, dominował nad lewą stroną ulicy
Świerczewskiego. Trzeba wiedzieć, że była to niezbyt reprezentacyjna, wąska uliczka, biegnąca
w kierunku Plant. Niegdyś zamykał ją pałac Wodzickich, z którego nie pozostały nawet funda-
menty, a teraz ulicę Świerczewskiego wyróżniały w szczególny sposób trzy posesje. Kamienica
naprzeciwko szkoły należała do rodziny Zollów, znanych krakowskich adwokatów, zaś ta przyle-
gająca do budynku po prawej była własnością krewnych malarza Piotra Michałowskiego. Po le-
wej stronie szkoła sąsiadowała natomiast z ogrodem klasztornym ojców Kapucynów, co stanowi-
ło niekończące się utrapienie biednych mnichów. Ileż to razy ojciec przeor musiał interweniować
osobiście u dyrektora, skarżąc się na uczniów obrażających pracujących w ogródku braciszków?
Wypominał nieobyczajne gesty pokazywane z okien, przynosił „niezbite dowody” notorycznie
powtarzających się przestępstw polegających na obrzucaniu zakonników workami wypełnionymi
wodą… Doszło nawet do tego, że w szkole wprowadzono zakaz otwierania popołudniami okien,
które wychodziły na teren klasztoru. Stanowiło to jawną kapitulację ze strony dyrektora, który
musiał przyznać, że nie daje sobie rady z psimi figlami swoich wychowanków.
Była to bowiem szkoła męska, kształcąca przede wszystkim w przedmiotach ścisłych.
Moją klasę, „łacińską” ze względu na wiodący język, nazywano także „zbójecką”, ponieważ wy-
wodziły się z niej najtęższe umysły ścisłe i najbardziej uzdolnieni aktorzy. Czasem obie te umie-
jętności łączyły się w jednej osobie, takiej jak na przykład Adam Milicz, który ciągle nie mógł
wybrać, czemu się poświęci: matematyce czy teatrowi.
W tym czasie założony przez naszego dyrektora Teatr Międzyszkolny odnosił największe
sukcesy w swojej historii. Wystawialiśmy dosyć ciekawy repertuar, oparty na kompilacji frag-
mentów dramatów rodzimych klasyków, której dokonywał osobiście dyrektor, teatroman i polo-
nista. Gdy patrzę na to z perspektywy półwiecza, wydaje mi się, że celem tego zacnego pedagoga
było po prostu obudzenie w „ordynarnych barbarzyńcach”, jak nas nazywał, miłości do polskiej
literatury. Od początku jego kadencji wystawiliśmy montaż poświęcony Mickiewiczowi, Słowac-
kiemu, Norwidowi oraz Wyspiańskiemu. Pamiętam, że gdy graliśmy ten ostatni, zatytułowany
pompatycznie
Narodowe Theatrum
, recenzent teatralny „Dziennika” osobiście przyszedł gratulo-
wać dyrektorowi.
„Graliśmy” to oczywiście wielkie słowo. Ja przedstawiałem przeważnie halabardników,
służących wnoszących listy, a w montażu poświęconym Mickiewiczowi trafiła mi się prawdziwa
gratka, gdyż otrzymałem rolę Wajdeloty. Nie byłem uzdolniony aktorsko, ale brałem udział
we wszystkich przedstawieniach. Miałem dobrą motywację – w Teatrze Międzyszkolnym wystę-
powały dziewczęta z Nałkowskiej, czyli z żeńskiego liceum numer VII, które wówczas mieściło
się zaledwie kilka przecznic od naszej szkoły, przy ulicy Michałowskiego. Ponieważ dyrektor był
nie tylko autorem wszystkich naszych sztuk, ale i reżyserem oraz głównym scenografem, po pro-
stu katował nas próbami. Policzyłem kiedyś, że do jednego tylko przedstawienia próbowaliśmy
49 razy, nie licząc próby generalnej i wcześniejszej kostiumowej.
W dziesiątej klasie wziąłem udział w widowisku będącym sceniczną adaptacją biografii
Słowackiego pod charakterystycznym dla naszego dyrektora tytułem
Zostanie po mnie ta siła fa-
talna
. Ze względu na moje słabe umiejętności aktorskie otrzymałem rolę ślepego Rapsoda,
co sprowadzało się do długiego wyczekiwania za kulisami z drewnianą lirą i wypowiedzenia mo-
że trzech zdań pod koniec inscenizacji. W sztuce tej zabłysła gwiazda Adama Milicza, który bra-
wurowo zagrał Kordiana, przyćmiewając nawet niezwykle utalentowanego aktorsko kolegę z kla-
sy XI „b”, Michała Webera, odtwarzającego teoretycznie główną rolę Juliusza Słowackiego.
Adam w swojej partii był po prostu porywający. Dość powiedzieć, że spektakl ten graliśmy nie
tylko w auli naszej szkoły dla zaprzyjaźnionych uczniów i rodzin, ale kilkakrotnie pokazywali-
śmy go w świetlicach fabrycznych, w tym również w Nowej Hucie. Sztuka dostała nawet jakąś
nagrodę, wszyscy zostaliśmy sfotografowani na wyraźne życzenie dyrektora i zdjęcia te otaczają-
ce ozdobny dyplom uznania zapoczątkowały wystawę pamiątek Teatru Międzyszkolnego, która
w późniejszych latach opanowała korytarz pierwszego piętra, strasząc wyblakłymi tableaux przez
kolejne pół wieku.
Brawurowe wykonanie improwizacji na Mont Blanc doprowadziło żeńską część publicz-
ności do łez, a Adam Milicz stał się ulubieńcem widowni. Temu chłopakowi zresztą wszystko
przychodziło równie łatwo: nauka, występy w teatrze i podrywanie dziewcząt, które co do jednej
w nim się kochały. Milicz był tak popularny w żeńskim liceum, że nawet na próbach towarzyszy-
ła mu spora gromadka wielbicielek, które obsiadały krzesełka w naszej auli jak barwne stadko
ptaków. Gdy pojawiał się ich idol, reagowały bardzo żywiołowo, próbując – jedna przez drugą –
zwrócić na siebie jego uwagę. Stąd nieustanny gwar, śmiechy i piski na próbach, które próbował
uciszać nasz surowy dyrektor. Niestety, jedynym skutecznym sposobem na opanowanie sytuacji
było wyproszenie dziewcząt z sali, do której jednak one natychmiast wracały.
Oczywiście wszyscy – a zwłaszcza ja, groteskowo piegowaty chudzina, wysoki jak tyczka
– zazdrościliśmy mu tego powodzenia, z którego skwapliwie korzystał, obdarzając swym zainte-
resowaniem to jedną, to drugą „ptaszynę” ze swego wiernego kółka. Co próba wychodził z inną
dziewczyną, odprowadzając ją do domu i czarując rozmowami o teatrze.
Od mojej młodszej siostry wiedziałem, że rywalizacja o względy Adama stała się głów-
nym tematem plotek na korytarzach w Nałkowskiej.
Eliza z ogromnym niesmakiem opowiedziała mi, że słyszała od koleżanki o bójce dwóch
dziewcząt, które pokłóciły się o to, z którą aktualnie spotyka się Adam. Bójka to może wielkie
słowo, bo chodziło o banalną szarpaninę za włosy, ale zrobiło to na mnie pewne wrażenie. Nał-
kowską powszechnie uważano za szkołę z tradycjami, gdzie podobnego typu incydenty się nie
zdarzały, o co dbała dyrektorka, pani profesor Zofia Ostrowska. Była to szalenie dystyngowana
dama, wymagająca na przykład, by uczennice przychodziły na lekcje w rękawiczkach, gdyż „tak
właśnie nosi się w Nowym Jorku”, który dla pani profesor – anglistki z wykształcenia – był stoli-
cą szyku i dobrego smaku.
Mimo nowojorskich manier szkoła nie była zamerykanizowana, wręcz przeciwnie, trąciła
krakowskim konserwatyzmem i wszelkie objawy niesubordynacji od razu tłumiono. Awantura
o chłopaka zdecydowanie zatem wykraczała poza zasady, których przestrzegano w „siódemce”.
Jeżeli więc doszło do czegoś takiego, oznaczało to, że Adam Milicz był tam po prostu bogiem!
On zaś nic sobie nie robił z tej popularności, bo najwyraźniej zakochał się w Iwonie Horn.
Pojawiła się na próbie niespodziewanie i sądzę, że był to po prostu jeden z jej wielu kaprysów.
Gdy tylko weszła do auli, od razu wiedziałem, że oto widzę autentyczną królową, roztaczającą
dziwny blask. Nosiła czarną spódnicę na sztywnej halce oraz modną bluzeczkę z dużym dekol-
Plik z chomika:
teaw123
Inne pliki z tego folderu:
Scenariusz mordercy - James Patterson, Marshall Karp.zip
(910 KB)
Mirbeau Octave - Dziennik panny służącej (2015).pdf
(1358 KB)
Szał - John Lutz.zip
(1206 KB)
Zaplątani - Emma Chase.rar
(1209 KB)
Prawda i inne klamstwa - Sascha Arango.pdf
(786 KB)
Inne foldery tego chomika:
!!! romanse nowe
!!!. Dobre książki
!!!ROMANSE CLASSIC
# erotyczne #
#12.17
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin