CITY 2 - ANTOLOGIA POLSKICH OPOWIADAŃ GROZY - TOM 2 - 2011.rtf

(1180 KB) Pobierz

CITY 2 - ANTOLOGIA POLSKICH OPOWIADAŃ GROZY - TOM 2 - 2011.dCITY 2

ANTOLOGIA POLSKICH OPOWIADAŃ GROZY

TOM 2

2011

 

 

Kazimierz Kyrcz Jr ŚPIJ, SZALEŃSTWO

Give me hope Show some meaning Richard Durand

Ta twarz nie wyraża niczego. Doskonale. Z miną manekina odwracam się od lustra i sięgam po płaszcz. Pod jego żaglami wypłynę w spięty klamrą mroku... Stop! Nie noc jest mi ostoją, tylko dzień, a w zasadzie ranek. Wolę działać w świetle dnia, gdy demony i potępieńcy opadają z sił. Zbyt dobrze znam ich możliwości, by dawać im oręż do ręki.

Śpij, szaleństwo - powtarzam aż do znudzenia, zjeżdżając windą na parter wyludnionego wie­żowca. Lecz mantra nie pomaga. Nie uspokaja... Jestem niczym wściekły pies, który nie czuje niczego poza pragnieniem, by wgryźć się w owoce czyjegoś ciała. Miej się na baczności! Nic ci to nie da, ale dla mnie polowanie będzie ciekawsze.

Tak, do ciebie mówię, Rudowłosa.

Twoje pisanie na ręce i natychmiastowe zmazywanie wszystkiego, co nabazgrasz, zawsze wzbu­dzało moją ciekawość, jednak skutecznie nie pozwalałaś jej zaspokoić...

Aż do wczoraj. Siedziałaś w zatłoczonym autobusie, zbyt pochłonięta swym ulubionym zajęciem, by zwracać uwagę na otoczenie, więc skorzystałem z okazji, zerknąłem ci przez ramię i zobaczyłem swoje nazwisko.

Rzuciłaś klątwę, nie wypieraj się! Chcesz odebrać mi rozum!

Właśnie dlatego idę do ciebie, a raczej po ciebie, bo po mnie nie spotkasz już nikogo.

W pewnym sensie niewiele stracisz, jeśli oczywiście rozumiesz, co mam na myśli. Jeśli nie - two­ja strata.

Jeszcze do niedawna, za radą bezimiennego tłumu życzliwych, codziennie łykałem prochy, nie­zliczone ilości prochów, placebo współczesnej medycyny, które nie rozwiązywało moich problemów, a jedynie je pogłębiało. Aż wreszcie zrozumiałem, że staję się marionetką lekarzy: ja - głupi, słaby i bezbronny. Powiedziałem sobie: dość! Nie potrzebuję was! Wiem, jak upaść, by nie roztrzaskać się na kawałki. Jak unikać problemów i radzić sobie z myślotokiem.

Zgadza się - mój obolały mózg funkcjonuje bez chemicznych substytutów szczęścia, możliwe, że je­dynie z rozpędu, na słowo honoru, szkoda, że nie wiem czyjego. Ile zbędnych bytów wykreowała zakotwiczona w nim wyobraźnia, starając się wyłuskać sens z melodii kropel uderzających o szybę?

A ile z nich uśmierciła?

Koniec! Wystarczy pytań!

Oczywiście, nie mam prawa narzekać. Kiedyś takim jak ja wstrzykiwano lekarstwa w gałki oczne. Mnie to ominęło, przynajmniej na razie.

Wracając do ciebie, Rudowłosa, potrafisz bez trudu wtapiać się w otoczenie, stajesz się wtedy nieomal przeźroczysta. Cenna umiejętność, szczególnie gdy egzystuje się w tej kanciastej rzeczywi­stości, w której wystarczy nierówność chodnika, by zostać kaleką... Nie, nie mówię wcale o tobie. Choć zdajesz się błąkać bez celu, zagubiona w tłumie, radzisz sobie doskonale.

Tamta która była ustami, też umiała unikać niebezpieczeństw. Do czasu.

Poznałem ją w kawiarni. Bawiła się spływającym ze świeczki woskiem, co jest ponoć niezbitym dowodem frustracji seksualnych. Odprowadziłem ją na postój taksówek, a w nagrodę rozgniotła moje wargi swoimi. Urocze, czyż nie? Tak miłe, że przez moment odniosłem wrażenie, że znalazłem się w utopijnej krainie, gdzie obiegową monetą jest czułość.

Tym większa melancholia dopadła mnie w moim pustym niczym wydmuszka mieszkaniu.

Przez całe tygodnie, tęskniący i zdesperowany, krążyłem po mieście, aż w końcu znów udało mi się ją namierzyć. Co z tego, skoro nie chciała nawet ze mną rozmawiać? Nie miałem wyboru. Zabra­łem jej to, czego tak strasznie pragnąłem.

Niestety, odcięte wargi nie zdały się na nic. Nie było w nich ani krzty uczucia.

To doświadczenie wiele mnie nauczyło.

Nie należy ufać kobietom.

+ + +

Późna zima, a może wczesna wiosna. Zależy od punktu widzenia. Chmury kłębią się i spiętrzają, jakby wyruszały na trzecią wojnę światową. Mży. Wodny pył skleja powieki, przenika przez skórę do krwi, niewidocznym szalem owija się wokół kości.

Tak, natura traci swój powab. Powoli, lecz nieubłaganie.

i nieodwołalnie, jak sądzę.

Wzdrygam się, stawiając kołnierz płaszcza. Na szczęście droga, jaką muszę pokonać, nie jest długa. Jedna ulica prowadzi do następnej, a ta do ronda Mogilskiego. Ruchomymi schodami zjeż­dżam pod estakadę, wzruszeniem ramion kwituję stertę cegieł; pozostałość po austriackim forcie sprzed stulecia, przecinam zryty torami tramwajowymi plac i pogrążam się w betonowym bagnie przejścia podziemnego. Wkrótce wynurzam się na Lubomirskiego. Nadkładam drogi celowo, by zgu­bić śledzące mnie stwory. Nigdy nie wiadomo, nigdy.

Niespodziewanie na chodnik wjeżdża auto. Wylewa się z niego otyły facet i macha rękoma, jakby chciał wyciągnąć strzałę z kołczanu. Gapie z przystanku przypatrują się całej scenie z zażenowaniem.

Podchodzę do nieznajomego i walę go po plecach. Nic to nie daje - jeszcze bardziej wybałusza ślepia, nie może złapać tchu. Każę mu się nachylić, splatam dłonie i znów uderzam. Voilà! Z ust kierowcy wylatuje duży kawałek parówki.

Gość całuje mnie po rękach, bełkocze nieskładne podziękowania. Wzruszam ramionami i po­dejmuję przerwaną marszrutę. Każdy ma swoje zadania, a moje jest dopiero przede mną. Czy może raczej nade mną. Zerkam na truchło przebranego w kolorowe reklamowe ubranko Szkieletora i na­tychmiast opuszczam wzrok, by nikt nie zauważył, czemu się przyglądam.

Idę wzdłuż muru otaczającego kampus Uniwersytetu Ekonomicznego, by w dwie minuty póź­niej przeniknąć na teren uczelni. Napis nad wejściem pierwszego z brzegu budynku informuje, że mam do czynienia z USTRONIEM, ale jakoś nie chce mi się wierzyć w to, że można tu znaleźć wytchnienie.

Sto metrów dalej chodnik skręca, a ja wraz z nim. Mijając grupki studentów, docieram do rzadko używanej bramy, za którą rozciąga się coś, co nie jest ani parkingiem, ani tym bardziej ulicą. Do tego niczyjego terytorium przylega parkan oddzielający Szkieletora od zdrowej tkanki miasta. Oglądam się dyskretnie. Nikt mnie nie śledzi. Okej.

Odginam płyty z pofalowanego plastiku, przeciskam się między nimi i wreszcie jestem u podnóża rudery, która służy ci za schronienie.

Depcząc wątłe źdźbła traw zapuszczających korzenie w spłachetkach piasku, docieram do cze­luści, która w założeniu miała być wejściem do wieżowca. Żółta tabliczka ostrzega, że trafiłem na bu­dowę, co grozi niebezpieczeństwem.

Nędzne kłamstwo. Od lat nikt tu niczego nie wybudował. Z tego co obiło mi się o uszy, na pierw­szych dwóch piętrach tej industrialnej porażki miała znajdować się sala kongresowa mieszcząca pół tysiąca osób. Następne kondygnacje przeznaczono na pomieszczenia administracyjne i szkoleniowe, a na samym szczycie planowano urządzić kawiarnię z tarasem widokowym, no i hotel.

Nic z tego nie wyszło; Szkieletor jest dzwonem, któremu odmówiono pełnią serca.

Niezatrzymywany przez nikogo wkraczam do krainy korozji. Fluidy zła gęstnieją, osiadając na wszystkim wokół. Oddycham głęboko, wchłaniając zapach potu miasta, którym przesiąknąłem, a przed którym już nie uciekam.

Klatka schodowa przypomina tunel wydrążony w pniu wiekowego drzewa; równie zmurszała, co stęchła tym rodzajem stęchlizny, który przywodzi na myśl rozpad i skowyt umierającego wszechświa­ta. Cudowna odmiana po tych wszystkich pozbawionych charakteru budynkach, jakie oglądam na co dzień. Tutaj najdrobniejszy wycinek rzeczywistości pokryty jest stygmatem kurzu, drobinki piasku chrzęszczą pod stopami i w zębach. Uśmiecham się z udręką, a zarazem z satysfakcją... Czy w ta­kiej martwocie można znaleźć pocieszenie? Pożywkę dla umysłu, w którym ktoś złośliwy umieścił krzywe zwierciadło? A niby skąd miałbym wiedzieć? Przecież nie jestem tobą, Rudowłosa!

Moja stopa ześlizguje się ze stopnia. W ostatniej chwili łapię równowagę. Spoglądam w dół. Powinienem się domyślić, że skoro wilgoć przez lata drążyła te mury, musiała osiągnąć choćby połowiczny sukces.

Przekładam nożyce do prawej ręki i wspinam się dalej. Tak, używam nożyc. Do przecinania linii życia nadają się znacznie lepiej niż nóż czy byle tasak.

Kilka minut później zdobywam szczyt molocha.

Rozglądam się.

Widok nie cieszy oka, zapewniam.

Srnurv aut okalają ruinę z trzech stron, z czwartej przylega do niej stalowa cysterna basenu - towarzystwo równie pożądane, co odstręczające. Jak okiem sięgnąć asfalt i beton. Wyjątek stanowi Ogród Botaniczny, dowód na to, że gdzieś daleko możliwa jest egzystencja innego typu.

Paradoksalnie, na szczycie tej krzywej wieży górującej nad płaskowyżami dróg, po których bez końca przemieszczają się tysiące aut, zapach spalin jest niewyczuwalny.

A ludzie? Są niby ziarenka maku, maleńcy i zmierzający ku nicości.

Bywa i tak.

Pora na dokładniejsze poszukiwania. Schodzę poziom niżej.

Poprzez szpary w płachtach olbrzymich reklam wciska się tu świat: hałaśliwy, pospieszny i ze wszech miar nadmierny, a jednak - przez wzgląd na ikonę słońca i w pewnym stopniu odświętny. Szum w uszach narasta, potężnieje, staje się pieśnią... Zatracam się w poszukiwaniach, z piętra na piętro, przestępuję nad strzępami gazet nieznanego pochodzenia; kto je tu porzucił? Niepiśmienni bezdomni czy może obarczone inteligencją szczury?

W trzewiach ruiny śmiga wiatr, woreczki foliowe furkoczą niczym flagi nieznanych państw, fe­tysze przyszłych wojen... Zaczynam wątpić, że cię odnajdę, ale oto nagroda dla mej wytrwałości - gorejące oczy, blade oblicze. I te usta, na których wykwita coś na podobieństwo ekstatycznego, nieznośnego uśmiechu. Otoczona nimbem zadowolenia obserwujesz mnie z dostojeństwem przy­drożnej kapliczki. Nieruchoma, czy może niezdolna do wykonania najmniejszego gestu, w oprawie otworu drzwiowego pozujesz ni to na świętą, ni martwą.

Nie próbujesz mnie przekonać do swych racji. Słusznie. Zdajesz sobie sprawę, że wszystko, co było do powiedzenia, zostało powiedziane wieki temu.

Z dłońmi splecionymi na podołku poruszasz ustami, jakbyś się modliła, jakbyś liczyła, że nagle oślepnę i nie zdołam cię dostrzec, że zrezygnuję.

Mocniej ściskam uchwyt nożyc, by wczuć się w nadciągające ruchy ostrzy, taniec ozdabiający dało czerwienią.

Najwyraźniej właściwie odczytujesz moje intencje, bo stąpasz ostrożne i znikasz za betonowym sześcianem wind, by pomknąć w głąb budynku.

Ruszam za tobą, potykając się o tekturowe pudło, padam, natychmiast poderwam się na nogi, lecz ten moment wystarcza, i tracę cię z pola widzenia.

Gnam za tobą co tchu.

Nie zrezygnuję z ciebie, Rudowłosa, nie łudź się!

Naznaczyłaś mnie czarami, a ja ochrzczę cię krwią.

Spuchnięte od ulewy obłoki płyną po niebie. Nagle pojmuję, że wcale nie pragnę deszczu twej krwi. Dziś muszę sprawić, by z otwartych żył wypłynęło światło.

Nie martw się, nawet jeśli wybuchniesz gejzerem, zdążę uczynić twą śmierć aktem odkupienia. Mam praktykę, w takich przypadkach wręcz bezcenną.

Jak na zawołanie przypominam sobie rozkosznie nieśmiałą ośmiolatkę, którą spotkałem nieopo­dal parku. Zgubiła się w drodze do domu, więc ochoczo zaoferowałem jej pomoc.

I pomogłem.

Na swój sposób.

Nad nami wielki i obojętny baldachim nieba, pod stopami niezmierzona kraina martwoty.

Ty i ja. Jeśli nie liczyć ptaków, nie ma tu nikogo poza nami. Jesteśmy jak Adam i Ewa, ale tym razem historia potoczy się inaczej.

Gdzie się schowałaś? Z pewnością w pobliżu. Ale gdzie? Gdzie, do cholery?!

Nagle dostrzegam coś podejrzanego. W otulającej Szkieletora płachcie zieje dziura, której kilka minut temu jeszcze nie było. Otwór jest na tyle duży, że mogłaby się w nim zmieścić...

Nie, to niemożliwe!

Czy nie masz sumienia?!

Dlaczego pozbawiłaś mnie tej jedynej przyjemności?

Tężeję w sobie niczym skamielina, a potem nie wierząc, nie dowierzając, że wybrałaś właśnie taką drogę ucieczki, na drżących nogach podbiegam do krawędzi żelbetonowej płyty. Przystaję, z duszą na ramieniu, spoglądając w dół. Z tyłu, za plecami słyszę szmer. Odwracam się, jednak widzę tylko...

Ciemność.

Robert Ziębiński KUCHNIA Z GWIAZDAMI

Naturo człowiecza kocham cię bo kiedy jesteś spłukana dajesz w zastaw swój rozum E.E. Cummings

I

Zawsze gdy jem śniadanie, przeglądam „Fakt". Oczywiście, poza niedzielami. Sobotnie wydanie wystarcza mi, niestety, tylko na jeden posiłek. Uzależniłem się od ich pierwszych stron. Od tych wszystkich objechanych zdjęć i informacji. Pewnie, że czytam poważne gazety. Nie jestem półgłów­kiem. Po prostu .Fakt' mnie odpręża. Ot, cały sekret.

To był wtorek. Na śniadanie: dwie parówki, ciemne pieczywo i szklanka wody. Codziennie jem coś innego, ale każdego dnia to samo. Nie wiem czy mnie rozumiecie - mam po prostu ułożony har­monogram posiłków, dań itp. Wtorki to dwie parówki, potem karkówka z trzema ziemniakami, rosół, kisiel i jogurt z płatkami. Przez cały dzień. Nic więcej. Zero kawy czy herbaty. Zatruwają organizm. Zwykła woda musi wystarczyć.

Codziennie rano przed śniadaniem wychodzę do sklepu i kupuję rzeczy niezbędne do jego przy­rządzenia. Wtedy też kupuję„Fakt” plus całą resztę gazet. We wtorki nie wychodzą żadne tygodniki. Przygotowanie porannego wtorkowego posiłku zajmuje mi około siedmiu minut. Brzmi to strasznie pedantycznie - wiem. Ale każdy syn wojskowego mnie zrozumie.

-              Porządek i dyscyplina, synu - mawiał ojciec. A potem zwykle dodawał 1W życiu jest czas na wszystko, synu. Ale pamiętaj, nic nie może trwać dłużej niż ma trwać.

Taki był mój staruszek, świeć panie nad jego duszą, zawsze gotowy i zorganizowany. Zastrzelił się w wieku sześćdziesięciu pięciu lat, po tym jak armia powiedziała - dzięki za usługi. To chyba była jedyna rzecz, na którą się nie przygotował. Znaczy nie śmierć a koniec służby.

Siedzę przy stole, nabijam na widelec kawałki parówki a przed sobą mam rozłożony „Fakt". Na pierwszej stronie wielkie zdjęcie. Czyjeś ciało leży na ulicy. Jego sporą część zakrywa wielki kosz na śmieci. Ciało wygięte jest pod dziwnym kątem. Wygląda jakby było połamane. Na górze krzyczy na­główek; Borys Szyc zamordowany!

Policja odnalazła zwłoki znanego aktora!

Ciało Borysa Szyca wciśnięte zostało między kontener a tylne wyjście z restauracji „Caricosa"-znanej warszawskiej restauracji, w której spotyka się towarzyska śmietanka stolicy. - Ktoś musiał podrzucić ciało

już po zamknięciu lokalu - poinformował nas prowadzący śledztwo Inspektor Marian Kopacz. Znany aktor został uprowadzony tydzień temu. Zgodnie z zeznaniami kobiety, która była świadkiem porwania, aktora obezwładnił paralizatorem mężczyzna w czarnym płaszczu i kapeluszu. Nie widziała twarzy, bo­wiem było ciemno i padał deszcz. Przez tydzień rodzina, agent aktora i policja czekali na żądanie okupu. Porywacz nie odezwał się. Dziś już wiemy, że nie było to... Ciąg dalszy na stronie 3.

Przewróciłem szybko stronę. Poszukiwania Szyca były najgorętszą sprawą ostatniego tygodnia. Nie było gazety, która nie donosiłaby o postępach śledztwa. Biedny facet - pomyślałem - poszedł na kolację z dziewczyną, a tu proszę, pac i po zabawie. Gdy zacząłem czytać trzecią stronę gazety, kawałek parówki wypadł mi z ust. Nie zdarza mi się to zbyt często.

Odnalezione ciało Szyca pozbawione jest obu dłoni, lewej nogi oraz części prawego policzka. Aktoro­wi wycięto także wnętrzności oraz serce - donosił„Fakt".

Na potwierdzenie tych słów zamieszczono zdjęcia, na których widać było wyraźnie zmasakro­wane ciało aktora.

Jak stwierdził przybyły na miejsce patolog - tkanka z policzka została dosłownie wygryziona, zaś ślady zębów wyglądają na ludzkie. Kończyny i wnętrzności zostały wycięte skalpelem...

Reszta artykułu sugerowała, że Borys Szyc padł ofiarą kanibala. Wskazywały na to ślady zębów na policzku oraz - uwaga, to nie żart - przypieczona dookoła niego skóra, czy raczej jej resztki.

Straciłem apetyt na jedzenie. Ostatni raz zdarzyło mi się to w dniu śmierci ojca. Skurwysyn nie mógł wybrać lepszego momentu na palnięcie sobie w łeb niż niedzielny obiad!

I              Synu, mężczyźni powinni załatwiać sprawy po męsku - powiedział i strzelił sobie w sam śro­dek czoła.

Od tamtej pory nie jadam pomidorowej.

Zamknąłem gazetę, pozbierałem naczynia i włożyłem je do zlewozmywaka. Była ósma rano, miałem jeszcze dwie godziny do wyjścia do pracy. Poszedłem do pokoju i położyłem się do łóżka. Często zdarza mi się nagle zasypiać, jakbym był przepracowany, czy cierpiał na narkolepsję, więc nastawiłem budzik na za dziesięć dziesiąta. Wyjście z domu nie zajmie mi więcej niż sześć minut.

Przyłożyłem głowę do poduszki i natychmiast zasnąłem.

II

Padał deszcz. Mężczyzna objeżdżał restaurację trzeci raz. Musiał upewnić się, że w krzakach nie ukrywają się paparazzi i nigdzie nie ma policji. Wiedział, że igra z ogniem, ale musiał. Ona tu przy­chodziła. Co poniedziałek, po nagraniu programu, siadała ze znajomymi, piła do pierwszej, drugiej w nocy, po czym zamawiała taksówkę i wracała do domu. Zawsze tak robiła, w końcu obserwował ją od trzech miesięcy. Zaparkował samochód obok wyjścia z restauracji. Wysiadł i przeszedł za róg. Tam nie było latarni i skrywał go mrok. Idealna kryjówka. Kwadrans po pierwszej. Powinna nieba-

wem się pojawić. Tydzień temu działał instynktownie. To ona miała wyjść, a nie aktor. Nagle sobie przypomniał. Aktor!

„Jak mogłem o nim zapomnieć!' - pomyślał.

Wybiegł z ukrycia. Jeśli chciał ją porwać, musiał najpierw pozbyć się zwłok. Miał coraz mniej czasu. Wskoczył do samochodu.

„Nie cofaj nagle, nie ruszaj z piskiem’- powtarzał sobie w głowie.

Zwłoki Szyca leżały w bagażniku jeepa. Wycofał w boczną uliczkę, tuż obok śmietnika. Otwo­rzył tylne drzwi. Wybiegł z samochodu. Szarpnął za nogę truchło i zrzucił na ziemię. Trup upadł na ulicę z mlaśnięciem. Mężczyzna postanowił go nie ukrywać. Im szybciej go znajdą, tym lepiej. Trup odciągnie ich uwagę od aktorki. Będzie mógł poświęcić jej więcej czasu.

Jeśli już, kurwa, nie wyszła' - zaklął.

Pod drzwiami restauracji nie parkowała taksówka i nie było nikogo widać.

.Kurwa, znów o czymś nie pamiętałem. Taksówka".

Nagle cały plan wydał mu się idiotyczny. Jak porwać kogoś spod drzwi taksówki? Już ostatnio dał ciała, bo Szyc wyszedł z jakąś młodą laską. Na szczęście, nie krzyczała. W zasadzie nie zrobiła nic. Policja przy odrobinie dobrej woli mogła uznać ją za współwinną porwania.

Szczęście mu sprzyjało. W końcu zawsze sprzyja początkującym. Cały bagażnik kleił się od krwi, ale nie sądził, aby przeszkadzało to aktorce. Podjechał pod wejście restauracji.

Następnym razem będę udawał taksówkarza - postanowił. Sprawdzi, jakimi korporacjami jeż­dżą i coś wymyśli.Teraz jednak musiał ostatni raz zdać się na szczęście początkującego. Myślało tym wszystkim, wysiadając z samochodu. Gdy zamknął za sobą drzwi, nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Oto ona - stała może dwa metry od niego. Była lekko pijana. Odwrócona do niego plecami machała do kogoś ręką.

-              Paaa! Kochani, paa! - krzyczała. 1A powiedzcie Mariuszowi, że do niego jutro zadzwonię!

Uśmiechnął się do siebie.

„Mam więcej szczęścia niż rozumu'' - pomyślał.

Ścisnął mocniej paralizator. Aktorka powoli odwracała się w jego stronę. Spojrzał na jej towa­rzyszy. Nie patrzyli. Stała już niespełna metr od niego. Zrobił dwa kroki do przodu. Uderzyli się ramionami.

-              Przepraszam pana - powiedziała aktorka.

-              Nie ma za co, pani Małgosiu - odparł.

Małgorzata Foremniak wyglądała ładnie z kroplami drobnego deszczu na twarzy.

Gdy usłyszała swoje imię, odruchowo spojrzała na niego.

Uśmiechnął się.

Miał kilka sekund.

Paralizator błysnął niebieskim światłem. Osunęła mu się w ramiona. Schował przyrząd do kieszeni płaszcza i otworzył tylne drzwi samochodu. Nieprzytomna aktorka wisiała na nim i z daleka musiała wyglądać na kompletnie pijaną. Posadził ją z tyłu i spojrzał w stronę restauracji. Ktoś wyglądał przez szybę. Podniósł do góry kciuk w znaku, że wszystko jest ok. Osoba pomachała do niego. Wsiadł do samochodu i ruszył w stronę domu.

Ostatni raz polował w okolicach tej restauracji. Gdy tylko odnajdą zwłoki Szyca, zrobi się tam naprawdę gorąco.

-              Ciekawe, ile czasu zajmie im odkrycie, że ciebie też porwałem - powiedział do nieprzytomnej Foremniak.

Aktorka bezwładnie osunęła się na bok.

1              Śpij sobie, śpij. Niebawem się zabawimy - powiedział, śmiejąc się pod nosem.

W piwnicy swojego domu przygotował dla niej specjalne łóżko. Skonstruował je z fotela gine­kologicznego i szpitalnego stołu do autopsji.

III

Moja robota jest prosta i mało skomplikowana - czyszczę tory warszawskiego metra. Mało kto zdaje sobie sprawę, że jest to naprawdę dobrze płatna praca, która nie wymaga zbyt wielkiego za­angażowania. Jedynie ostrożności. Adaś Mrówecki, nasz kumpel, kiedyś przyszedł do pracy na kacu. Zbierając dwa rozjechane szczury, poślizgnął się na jelitach i bach - dotknął nogą kabla od wyso­kiego napięcia. Żył jeszcze przez pięć dni. Ugotowało mu połowę ciała. Lekarze mówili, że to cud, że tak długo pociągnął, bo z mózgu miał jajecznicę. Jakby nie był wtedy rozkojarzony, to pewnie nic by mu się nie stało.

Dlatego zawsze przychodzę do pracy wyspany. No i nie piję. Zresztą nie piłem już od dawna. Ostatni raz nawaliłem się pod koniec liceum. Nie pamiętam dziś powodu. Wiem tylko, że ojciec mi wtłukł jak przyszedłem do domu. Stał i tłukł mnie, a ja pół nocy rzygałem. Na jego spodnie, na dy­wan, na siebie.

-              Alkohol to oznaka słabości, synu - mówił wtedy. - Jesteś słaby, pijesz. Jesteś silny, rozwijasz się.

Ojciec był porywczy I brutalny. Ale chciał dobrze. Chciał, żebym go nie zawiódł. A ja zawodziłem

go na każdym kroku. Tak jak matka.

Tę robotę wziąłem kilka dni po jego śmierci. Będzie już trzeci rok, jak chodzę po torach i zbieram z nich ścierwo. Za dzienną zmianę płacą więcej, bo niebezpieczniejsza. Składy jeżdżą co niespełna dwie minuty, jak się z czymś spóźnisz, zagapisz, jest po tobie. Ta praca trochę przypomina wojsko - lubię sobie tak niekiedy myśleć. Od jedenastej do dziewiętnastej jestem jak saper, który chodzi po polu minowym. Jeden krok w złą stronę i bum - jesteś histor...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin