Sztuka Rozmawiania Rozwój osobowy Friedemann Schulz von Thun cz.2.doc

(14668 KB) Pobierz

cierpliwi słuchacze i doradcy stale są gotowi wstawiać się za słabszym, przeciążonym i bezradnym, troszczyć się o niego i w razie koniecz­ności pomagać mu słowem i czynem - niejednokrotnie przekracza­jąc granicę własnego wyczerpania. Promieniują oni niezależną mocą, która zdaje się mówić: „Ja nie potrzebuję nikogo!" i „Ja jestem cały dla ciebie!"



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tendencji ratownika ulegamy tym łatwiej, im bardziej na wojen­nej ścieżce jesteśmy z własnymi słabościami i potrzebą pomocy, Od­powiedni styl komunikacji umożliwia zapomnienie o tym i jed­nocześnie zwrócenie się ku tym wymiarom u napotykanych ludzi:

a) przez pokazywanie siebie od strony mocy i wytrzymałości;

b) przez zwracanie uwagi na troski i potrzeby innych, często związane z gotowością cierpliwego słuchania;

c) przez takie określanie relacji, które podkreśla potrzebę pomo­cy po stronie rozmówcy;



   d) przez apele, które są dla rozmówcy propozycją, ale nie zawie­rają w sobie własnych pragnień.      

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Psychologiczne studium Schmidbauera o „bezradnych dorad­cach" (hilflosen Helfer] wskazuje, że „syndrom doradcy" jest szcze­gólnie mocno związany z zawodami społecznymi51, ponieważ my, psychologowie, pracownicy socjalni, lekarze, psychoterapeuci, pie­lęgniarki i pedagodzy zawodowo wybraliśmy taką sytuację między­ludzką, w której zwrotnica w kontakcie jest nastawiona na naszą korzyść. -Jak to na naszą „korzyść"?! Czy nie musimy się sporo namęczyć, często do późnych godzin nocnych, żeby otoczyć opieką
bezradnych, chorych i biednych, żeby nieco ulżyć im w ich cierpie­niach? Pewnie tak - ale czy według Schmidbauera wewnątrz-psychiczna „zaleta" niezależnego i altruistycznego zachowania nie tkwi właśnie w tym, że doradca w ten sposób może chwycić za kark to, przed czym sam odczuwa lęk - swoją własną potrzebę wsparcia, swoją słabą część. Psychiczny pewnik w tym stylu może brzmieć następująco:

 

Dla mnie być słabym (bezradnym, smutnym, pozbawionym nadziei) i biednym - to katastrofa.

Według Schmidbauera niosący pomoc ma w sobie „zaniedbane, głodujące dziecko". Ono jest ukonkretnieniem tej niemocy, którą taki człowiek przeżył w dzieciństwie. Kiedy w chwilach bardziej inten­sywnej potrzeby ochrony i serdecznego wsparcia, potrzebując opie­ki i ludzkiej bliskości, czuł się osamotniony czy odrzucony, musiał zmagać się i radzić sobie z potwornym bólem. Sposób na to mógł polegać tylko na usiłowaniu niedopuszczania (nigdy więcej!) do sie­bie tych połączonych z takim katastrofalnym bólem (i prawdopodob­nie lękiem przed śmiercią) uczuć biedy i słabości. Jak coś takiego się dzieje, jak możne się to psychicznie udać? Przez pokazywanie się w kontaktach z innymi od tej strony, która jest zupełnym przeciwień­stwem bolącej części. Chodzi o mocną i niezależną część osobowo­ści, która łączy w sobie wszystkie wyobrażenia na ten temat, jak powinien wyglądać szlachetny człowiek, który niesie pomoc i jest dobry. Te sposoby zachowań najprawdopodobniej zostały już wypró­bowane w dzieciństwie. Służyły do zdobywania miłości i akceptacji. Według Aufienthal52 wygląda na to, że taka postawa jest szczególnie charakterystyczna dla (naj)starszej córki -jako „pomoc w wychowa­niu" młodszego rodzeństwa jest ona mocno zidentyfikowana ze światem wartości rodziców (być wzorem!); więc już bardzo wcześnie „występuje" się jako mocna, rozsądna, solidna, samodzielna i świadoma ciążącej na niej odpowiedzialności:

W każdym przypadku byłam odpowiedzialna albo rozsądna, i to jest to, co wciąż jeszcze ma całkiem mocny wpływ na moje dzisiejsze życie"".

Za to otrzymuje kochające uznanie, natomiast nikt nie pyta o jej stronę „dziecka, które czegoś potrzebuje" - wobec czego głuchnie na własne przeżywanie siebie:

 

To jest komiczne, że zawsze byłam samodzielna, od samego początku. Czasem myślę, że jako dziecka byłam «stara-malutka» i zupełnie dobrze czu­łam się w tej roli - i także stale wmanewrowana, l że dopiero teraz dociera do mnie, że zawsze chciałam mieć kogoś, kto zająłby się mną".

U „starej-malutkiej" troska przemieniła się w zasadniczy model kontaktu („Jakoś zawsze moim zadaniem było: stale trochę się sta­rać, troszczyć i być na miejscu..."), a duży dorosły nie wie, jak się od tego uwolnić:

Często pragnęłam, żeby był ktoś, kto mi powie, co mam robić. Chociaż -potem, gdy byłam już starsza, to mi jakoś nie pasowało..."


Ponieważ to oznaczałoby przecież utratę czegoś z własnej prze­wagi, która wiązała się z tą  rolą:

 

On zawsze był moim małym bratem, którego miałam pilnować.

Obciążająca sprawność psychiczna, którą musiała dźwigać star­sza siostra, została wypowiedziana w zdaniu: „Ty musisz być mila dla tego małego rywala, który pozbawia cię tego, czego najbardziej potrzebujesz!"54.

Kiedy kłóciliśmy się, ja obrywałam za to, że biję siostrę. To było jasne - jako starsza. To przecież ja byłam bardziej «odpowiedzialna»".

Tak więc konieczne stało się wypracowanie mocnego superego („Szlachetny człowiek niesie pomoc i jest dobry!"), żeby nie dopuścić do głosu drugiej, niechcianej strony: potrzeb, zazdro­ści, agresji.             

Udało się to tylko częściowo. Według naszych danych wiele star­szych sióstr także „męczyło", „tyranizowało" i „załatwiało" swoje młodsze rodzeństwo.

Po tym przypomnieniu możemy dokładniej ująć psychiczne po­łożenie „spieszących z pomocą". Mocno nastawiona na kontakt strona zewnętrzna ma następujące zalety dla człowieka prezentującego styl ratownika: „dla pewności" trzyma pod kluczem jego głodne dziec­ko, ale innym ludziom w zastępstwie pozwala doświadczyć takiej opiekuńczości, jakiej ten człowiek nigdy w wystarczającym stopniu nie otrzymał. Jednocześnie szlachetny obraz własny woła o uznanie, które otrzymywał od początku. Uzupełniając o te aspekty rys. 12 otrzymujemy następujący obraz:

 

Dwa następujące świa­dectwa posłużą jako ilustra­cja i uzupełnienie tego, co już zostało powiedziane. Stu­dentka biorąca udział z gru­pie otwarcia pisze:

 



 

„Z powodu dość poważnej in­fekcji wirusowej spędziłam trzy tygodnie w szpitalu, Kontakt z personelem szpitala, szczegól­nie z jedną z sióstr, która miewa­ła dyżury nocne, nasunął mi myśl, żeby zostać pielęgniarką. Prze­rwałam więc swoje studia na se­mestr przed dyplomem. Jakkol­wiek moi rodzice nie byli zachwy­ceni moimi planami, byli bezsilni wobec takich argumentów, jak miłość bliźniego, czy chęć zara­biania w końcu pieniędzy «wła­snymi rękami»".

 

 

 

 

 

 

 

 

Nauczona przez lata mówić to, co ludzie chcą akurat słyszeć, aby osiągnąć swój cel, bardzo szybko mimo dość skromnych umiejętności otrzymałam miej­sce w jednym z hamburskich szpitali. Tutaj mogłam rozwinąć i doprowadzić do rozkwitu swój symptom ratownika. Być siostrą dobrą mi nie wystarczało. Chcia­łam być bardzo dobra. Od samego początku rozplanowałam swój czas zgodnie z planem służby w szpitalu. Jeżeli miałam dyżur ranny (czyli od 6.00), musiałam być w łóżku najpóźniej o 21.00, ponieważ «pacjenci mają prawo do siostry wy­spanej)). Nawet kiedy czułam się źle, szłam do pracy, zmuszając się do uśmie­chu i dobrego humoru. Jeżeli pojawiały się niedobory personalne, pracowałam i przez 15 dni bez dnia wolnego. Chciałam być mocna i wytrzymała. Takim wy­maganiom wobec siebie udało mi się sprostać tylko przez pierwszych pięć miesięcy. W tym czasie słyszałam od chorych takie zdania: «Kiedy siostra staje w drzwiach, zaczyna świecić słońce!», albo: «G...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin