Dla Frances Coady
Umarł, a mnie nikt nic nie powiedział. Gdy przechodziłam obok jego biura, jego asystentka zalewała się łzami.
– Co się stało, Felicjo?
– Nie słyszała pani? Pan Tindall nie żyje.
Zrozumiałam: „Pan Tindall nie przyjdzie” i pomyślałam: na Boga, kobieto, weź się w garść.
– Gdzie teraz jest? – To było nieostrożne pytanie. Matthew Tindall od trzynastu lat był moim kochankiem, lecz utrzymywaliśmy nasz związek w tajemnicy. W prawdziwym życiu unikałam jego asystentki.
Miała rozmazaną szminkę, a jej pomarszczone usta wyglądały jak brzydka, zwinięta skarpeta.
– Gdzie teraz jest? – wyszlochała. – Co za okropne, okropne pytanie.
Nic nie rozumiałam, zapytałam więc jeszcze raz.
– Catherine, on nie żyje – odpowiedziała i znów zalała się łzami.
Wmaszerowałam do jego biura, jakby chcąc jej udowodnić, że się myli. To nie było rozsądne z mojej strony. Mój sekretny ukochany był grubą rybą – kustoszem kolekcji metali. Na biurku stało zdjęcie jego dwóch synów, a na półce leżał kretyński tweedowy kaszkiet. Sama nie wiem, dlaczego go zabrałam.
Oczywiście widziała, że go ukradłam, ale nic mnie to nie obeszło. Zbiegłam schodami Philipsa na parter budynku. W to kwietniowe popołudnie w georgiańskich wnętrzach Muzeum Swinburne pośród tysiąca codziennie je zwiedzających osób i osiemdziesięciorga pracowników nie było ani jednej duszy w pełni świadomej tego, co tak naprawdę się stało.
Wszystko wydawało się takie, jak zazwyczaj. Nie mogłam uwierzyć, że Matthew już tu nie ma, że nie czeka na mnie z jakąś niespodzianką. Miał bardzo charakterystyczny wygląd, mój najdroższy. Po lewej stronie wydatnego nosa twarz przecinała mu pionowa zmarszczka. Miał gęste włosy i duże, miękkie, zawsze czułe usta. Oczywiście był żonaty. Oczywiście, oczywiście. Kiedy po raz pierwszy zwróciłam na niego uwagę, miał czterdzieści lat, a kochankami zostaliśmy po kolejnych siedmiu. Dobiegałam wówczas trzydziestki i wciąż byłam dziwolągiem, czyli pierwszą kobietą zegarmistrzem, jaka kiedykolwiek pracowała w muzeum.
Trzynaście lat, całe moje życie. Żyliśmy wówczas w cudownym świecie. Muzeum Swinburne, kod pocztowy SW1, było jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic Londynu. Mogło się pochwalić całkiem sporym działem poświęconym horologii[1], w którym zebrana była znana na całym świecie kolekcja zegarów, zegarków, automatów i innych nakręcanych urządzeń. Jeżeli przypadkiem byłeś tam 21 kwietnia 2010 roku, być może widziałeś mnie, nieco dziwaczną, lecz elegancką wysoką kobietę, kurczowo ściskającą w ręku tweedowy kaszkiet. Może wyglądałam na szaloną, a może nie odbiegałam zbytnio wyglądem od moich kolegów – rozmaitych kustoszy i konserwatorów – którzy przemierzali galerie muzeum w drodze na spotkanie, do pracowni lub do schowka, gdzie wkrótce mieli się zająć przesłuchaniem starożytnego przedmiotu; miecza, kapy lub muzułmańskiej klepsydry. Byliśmy ludźmi muzeum, uczonymi, księżmi, specjalistami od napraw i polerowania, naukowcami, hydraulikami, mechanikami – na dobrą sprawę trainspotterami – o wąskich specjalizacjach w zakresie metali, szkła, tkanin czy ceramiki. Jak sami lubiliśmy podkreślać, stanowiliśmy zbieraninę różnych typów, lecz mimo to w skrytości ducha wierzyliśmy, że pewne stereotypy są prawdziwe. Na przykład zegarmistrzem nie mogła być młoda kobieta o zgrabnych nogach, lecz tylko niewysoki mężczyzna – najwyżej 168 centymetrów – w typie szalonego naukowca, strachliwy, trochę zdziwaczały, z rzadkimi włosami w kolorze blond, z trudem zmuszający się do nawiązania kontaktu wzrokowego. Można go dostrzec, gdy przemyka jak myszka galeriami na parterze muzeum, z nieodłącznym pękiem kluczy pobrzękującym u boku, niczym stróż komnaty tajemnic. Tak naprawdę każdy z pracowników Swinburne znał jedynie część tutejszych labiryntów. Nasze terytoria przypominały wybiegi dla szczurów – ograniczone do tras, którymi poruszaliśmy się niezmiennie, gdy chcieliśmy gdzieś dotrzeć. Dzię...
Szkieletor74