Roald Amundsen - Zdobycie bieguna południowego.docx

(406 KB) Pobierz

Roald Amundsen

 

ZDOBYCIE BIEGUNA POŁUDNIOWEGO

 

PLAN I PRZYGOTOWANIE WYPRAWY

 

Biegun północny zdobyty!" — wiadomość ta w mgnieniu oka obiegła cały świat. Cel, o którym tak wielu śniło, nad którym tak wielu pracowało, dla którego tak wielu cierpiało, a nawet narażało swe życie — został osiągnięty! [1] Dowiedzieliśmy się o tym we wrześniu 1909 roku.

Stało się dla mnie jasne, że pierwotny plan trzeciej wyprawy „Frama" [2], który przewidywał zbadanie Centralnego Basenu Arktycznego, to znaczy obszarów Oceanu Lodowatego Północnego otaczających biegun północny, stracił szanse powodzenia. Aby uratować nasze przedsięwzięcie, trzeba było działać szybko i bez wahania. Natychmiast więc po nadejściu nowiny powziąłem decyzję zmieniającą całkowicie kierunek zamierzonej podróży: zamiast na północ, postanowiłem skierować ster „Frama" na południe.

Biegun północny, w dziedzinie badań polarnych jedno z dwóch wielkich zagadnień budzących powszechne zainteresowanie, został zdobyty. Aby więc wzbudzić zainteresowanie dla mego przedsięwzięcia — zbadania Centralnego Basenu Arktycznego — musiałem pokusić się o rozwiązanie ostatniego wielkiego problemu z tej dziedziny — problemu bieguna południowego.

Wiem dobrze, że czyniono mi zarzuty, ponieważ nie ogłosiłem rozszerzonego planu od razu, wobec czego nie znali go ani ofiarodawcy, ani badacze, którzy przygotowywali wyprawy w tym samym kierunku. Zarzuty takie przewidziałem, dlatego rozważyłem gruntownie i tę stronę zagadnienia. Jeśli chodzi o moich przyjaciół, uspokoiłem się bardzo szybko. Wspaniałomyślni ci ludzie w żadnym wypadku nie wszczęliby ze mną sporów na temat sum ofiarowanych dla sprawy. Byłem przekonany, że mają do mnie zaufanie dostatecznie wielkie, by nie tylko ocenić właściwie wszelkie okoliczności sprawy, lecz również nie niepokoić się o celowość użycia ich funduszów. Przyszłość pokazała, że się pod tym względem nie pomyliłem.

Nie miałem również wyrzutów sumienia z powodu innych wypraw badawczych, przygotowujących się do wyruszenia w tym samym czasie na Antarktydę. Wiedziałem, że zdążę powiadomić kapitana Scotta o swych zamiarach, zanim przybędę do obszarów antarktycznych; było zaś sprawą bez znaczenia, czy otrzyma on tę wiadomość kilka miesięcy wcześniej, czy później. Plan i wyposażenie ekspedycji Scotta tak dalece różniły się od planu i wyposażenia mojej wyprawy, że telegram, w którym powiadomiłem go o decyzji wyruszenia na Antarktydę, traktowałem raczej jako gest grzecznościowy niż jako wiadomość zdolną — choćby w najmniejszym stopniu — wpłynąć na zmianę jego zamierzeń. Brytyjska wyprawa podjęta została wyłącznie w celu przeprowadzenia badań naukowych; biegun był tutaj sprawą uboczną. W moim natomiast rozszerzonym planie chodziło przede wszystkim właśnie o biegun.

Ekwipunek wyprawy Scotta był zupełnie odmienny od mojego. Bardzo wątpię, czy kapitan Scott, tak biegły w dziedzinie badań antarktycznych, dałby się odwieść choćby w jednym punkcie od zdobytych poprzednio doświadczeń i czy zechciałby zmienić cośkolwiek w swoim wyposażeniu w zależności od mojej opinii. Ustępowałem bowiem Scottowi zarówno pod względem doświadczenia, jak i posiadanych środków.

Co się tyczy porucznika Shirase i jego „Kainan Maru", to — o ile wiedziałem — miał on zamiar skupić całą swoją uwagę na Ziemi Króla Edwarda VII.

Rozważywszy gruntownie te sprawy doszedłem do przedstawionej wyżej konkluzji, a gdy już raz powziąłem decyzję, była ona nieodwołalna. Postanowiłem jednak na razie nie ogłaszać tych zmian. W owym czasie wywołałoby to jedynie nieprzyjemne komentarze prasowe, co w rezultacie mogło pokrzyżować moje zamiary. Dlatego też musiałem przygotowywać wszystko w ukryciu.

Jedynym wtajemniczonym, na którego niezłomnym milczeniu mogłem ślepo polegać, był mój brat Leonard. Oddał mi on ogromne usługi w okresie, gdy był jedynym człowiekiem znającym moje zmienione plany. Później powrócił do Norwegii porucznik Thorvald Nilsen — podówczas pierwszy oficer, a następnie dowódca „Frama". Uważałem za swój obowiązek powiadomić go natychmiast o zmianie decyzji. Sposób, w jaki przyjął tę wiadomość, przekonał mnie, że w jego wypadku zrobiłem naprawdę trafny wybór. Zyskałem w nim nie tylko dzielnego i godnego zaufania człowieka, lecz również dobrego kolegę, a jest to rzecz wielkiej wagi. Dobre stosunki między kierownikiem wyprawy i pierwszym oficerem statku pozwalają uniknąć wielu trudności. Harmonijna współpraca pomiędzy tymi dwoma stanowi również dobry przykład dla całej załogi.

Przybycie porucznika Nilsena w styczniu 1910 roku było dla mnie ogromną ulgą. Pomagał mi on teraz z zapałem we wszystkich przygotowaniach, a pracował tak dzielnie i niezawodnie, że nie mam dla niego dość słów uznania.

Plan podróży „Frama" na południe przedstawiał się następująco: zamierzaliśmy wyruszyć z Norwegii najpóźniej w połowie sierpnia; pierwszym i zarazem jedynym punktem lądowania miała być Madera. Dalej planowaliśmy płynąć trasą najdogodniejszą dla żaglowca, to znaczy przez Ocean Atlantycki na południe, a następnie na wschód, omijając od południa Przylądek Dobrej Nadziei i Australię, aby wreszcie — gdzieś około 1 stycznia 1911 — przedrzeć się przez pas kry lodowej na Morze Rossa, a około 15 stycznia dotrzeć do Bariery Lodowej Rossa w okolicy Zatoki Wielorybów.

Po wysadzeniu na brzeg dziesięcioosobowej grupy — wraz z materiałem do budowy domu, ekwipunkiem i żywnością na dwa lata —  „Fram" miał opuścić zatokę i pożeglować do Buenos Aires, a stamtąd odbyć podróż oceanograficzną w poprzek Oceanu Atlantyckiego — do brzegów Afryki i z powrotem. W dniu 1 stycznia przewidziany był powrót „Frania" do Zatoki Wielorybów dla zabrania grupy pozostawionej tam na okres zimowy.

Tyle tylko można było wówczas postanowić; dalszy przebieg ekspedycji zależał od warunków miejscowych i mógł być ustalony dopiero po wykonaniu wstępnych prac na miejscu.

Swoją znajomość Bariery Lodowej Rossa czerpałem wyłącznie z opisów. Przestudiowałem jednak tak dokładnie całą odnoszącą się do niej literaturę, że na pierwszy widok owej potężnej masy lodu odniosłem wrażenie, iż znam ją od lat.

Rozważywszy jak najgruntowniej wszystkie okoliczności uznałem, że najlepszym miejscem na przezimowanie będzie z wielu względów Zatoka Wielorybów. Przede wszystkim mogliśmy dopłynąć tutaj statkiem najdalej na południe — o cały stopień geograficzny dalej niż Scott, który swoją bazę założył w cieśninie McMurdo. Już ten jeden szczegół miał duże znaczenie dla dalszej podróży do bieguna. Druga korzyść polegała na tym, że od razu po wylądowaniu, niejako z progu domu, można tu było zbadać teren i określić trudności czekające nas w dalszej drodze. Poza tym przypuszczałem, że w tej części bariery lodowej, tak bardzo oddalonej od lądu, warunki terenowe będą o wiele lepsze niż w jego pobliżu, gdzie lody ulegają spiętrzeniu.

Na dodatek z opisów wynikało, że okolice Zatoki Wielorybów obfitują w zwierzynę. Mielibyśmy więc w bród świeżego mięsa w postaci fok, pingwinów i innych zwierząt podbiegunowych.

Niezależnie od tych korzyści natury czysto technicznej i materialnej, bariera lodowa była terenem szczególnie korzystnym dla prowadzenia badań meteorologicznych, ponieważ ląd stały nie zasłaniał tu z żadnej strony pola widzenia. Z naszego obozu można by też było prowadzić codzienne obserwacje i badania w warunkach stosunkowo najpomyślniejszych oraz obserwować szczególnie ciekawe zjawiska, jak ruch, narastanie i rozpad tej olbrzymiej masy lodu.

Ostatnią, choć nie najmniejszej wagi okolicznością, przemawiającą na rzecz Zatoki Wielorybów, była względna łatwość dotarcia do tego miejsca. Nigdy dotychczas nie zdarzyło się, aby jakiś statek nie mógł wpłynąć do tej zatoki.

Wiedziałem, że nakreślony plan i sam pomysł zimowania na barierze lodowej zostanie skrytykowany jako istne szaleństwo. Według ogólnego przekonania lodowiec w okolicy Zatoki Wielorybów, podobnie zresztą jak i w innych miejscach, był ruchomy. Nawet naoczni świadkowie byli tego właśnie zdania. Opis Shackletona, oparty na jego własnych spostrzeżeniach, był pod tym względem mało zachęcający. Shackleton obserwował mianowicie, jak w Zatoce Wielorybów lód kruszył się na przestrzeni wielu mil, dziękował przeto Bogu, że nie założył tam obozu.

Aczkolwiek bardzo cenię Shackletona i jego doświadczenie, jestem jednak przekonany, że jego wnioski były w tym wypadku zbyt pośpieszne. Shackleton odwiedził Zatokę Wielorybów 24 stycznia 1908 roku i obserwował wtedy, jak lody pokrywające zatokę pękały, a prądy morskie znosiły je na pełne morze. Gdyby Shackleton poczekał jeszcze parę godzin, a najwyżej kilka dni, to prawdopodobnie problem bieguna południowego zostałby rozwiązany już przed grudniem 1911 roku. Przy bystrym spojrzeniu i zdrowym sądzie nie potrzebowałby on wiele czasu na stwierdzenie, że w okolicy Zatoki Wielorybów czoło lodowca nie pływa, lecz spoczywa na trwałej podporze z wysepek, raf i płycizn. Wyruszając z tego miejsca ze swymi dzielnymi towarzyszami Shackleton mógł raz na zawsze skończyć z zagadnieniem bieguna południowego. Okoliczności jednak zadecydowały inaczej i w rezultacie zasłona nie została wówczas zerwana, lecz jedynie uchylona.

Przestudiowałem szczególnie uważnie ten odcinek Bariery Lodowej Bossa i doszedłem do przekonania, że odnoga morska, znana obecnie pod nazwą Zatoki Wielorybów, jest tą samą, którą odkrył już dawniej Sir James Clarke Ross. W ciągu siedemdziesięciu lat zatoka ta mimo dużych zmian utrzymała się w jednym i tym samym miejscu, nie może więc być jakąś formacją przypadkową. To, co w zaraniu dziejów zatrzymało w owym miejscu potężny strumień lodowy, sunący poza tym w równej linii, nie było chwilowym kaprysem straszliwej potęgi, lecz czymś twardszym od twardego lodu, a mianowicie stałym lądem. Ląd zatrzymał w tym miejscu lód i — powstała zatoka, zwana obecnie Zatoką Wielorybów. Obserwacje poczynione przez nas na miejscu potwierdziły słuszność tego przypuszczenia. Mogłem więc bez wahania rozbić obóz w tej części Bariery Lodowej Bossa.

Zadanie grupy lądowej miało stanowić: zbudowanie bazy, wyładowanie na lód żywności, przetransportowanie jej części w głąb kraju i urządzenie składów, możliwie najdalej na południu. Miałem nadzieję, że uda nam się dowieźć aż do 80° dostateczną ilość żywności, aby miejsce to można było traktować jako właściwy punkt wyjściowy do wyprawy na biegun.

Zakończenie tych prac miało przypaść na początek zimy. Wiedzieliśmy doskonale, że trzeba przedsięwziąć wszelkie środki, aby przetrwać najmroźniejszą, a prawdopodobnie i najbardziej burzliwą pogodę, z jaką kiedykolwiek podróżnicy polarni mieli do czynienia. Wiosną, po ukończeniu przygotowań na terenie obozu, zamierzałem skoncentrować wszystkie siły, by osiągnąć jedyny cel — biegun.

Do udziału w tej wyprawie pragnąłem pozyskać ludzi szczególnie zaprawionych do pracy na mrozie. Za jeszcze ważniejsze uważałem jednak zdobycie ludzi umiejących posługiwać się psim zaprzęgiem, byłem bowiem zdania, że będzie to miało decydujące znaczenie dla powodzenia ekspedycji.

Całą zimę zamierzałem poświęcić na pracę nad naszym ekwipunkiem, aby uczynić go jak najdoskonalszym. Oprócz tego część czasu trzeba było przeznaczyć na polowanie. Należało upolować tyle fok, by mieć przez cały czas świeże mięso dla ludzi i dla psów. Aby uniknąć szkorbutu, tego najgorszego wroga wypraw polarnych, chciałem zapewnić wyprawie codziennie świeże mięso. Miałem nadzieję, że z nadejściem wiosny zdrowi i pod każdym względem w jak najlepszej formie — będziemy gotowi do wymarszu.

Zgodnie z planem mieliśmy opuścić obóz zimowy możliwie najwcześniej. Zdecydowawszy się raz na udział w wyścigu do bieguna, musieliśmy za wszelką cenę być pierwsi u mety. Trzeba było uczynić w tym celu wszystko, co możliwe. Od momentu gdy plan mój stał się decyzją, postanowiłem również, że wyruszając z Zatoki Wielorybów powędrujemy na południe prosto wzdłuż południka. W ten sposób mieliśmy możność zbadania zupełnie nieznanych terenów i osiągnięcia obok -głównego celu wyprawy jeszcze dodatkowych rezultatów.

Byłem zdumiony, dowiedziawszy się później, iż niektórzy sądzili, że pójdziemy od Zatoki Wielorybów do lodowca Beardmore i dopiero stamtąd, drogą Shackletona, będziemy się posuwać dalej na południe. Muszę stwierdzić, że przy układaniu planu podróży nawet mi to przez myśl nie przeszło. Skoro Scott oświadczył, że zamierza iść drogą Shackletona, sprawa ta była dla mnie przesądzona. Również podczas całego długiego pobytu we Framheimie [3] nikomu z nas nie przyszło do głowy korzystać z drogi obranej przez Scotta. Byłoby to dla nas wprost niemożliwe.

Przewidywałem, że znajdą się ludzie, którzy zechcą mnie atakować, zarzucając „nieczystą grę" i temu podobne. Gdybym obrał tę samą drogę co Scott, mieliby oni pewien pozór słuszności. Nigdy jednak, jak już powiedziałem, nie miałem tego zamiaru. Nasz punkt wyjściowy znajdował się w odległości sześciuset pięćdziesięciu kilometrów od obozu zimowego Scotta w cieśninie McMurdo, nie mogło więc być mowy o jakimkolwiek naruszeniu terenu jego działalności. Zresztą profesor Nansen rozprawił się już w swój cięty i przekonujący sposób z tym głupim gadaniem, nie będę się więc nad tym dłużej rozwodził.

Przedstawiony tutaj plan opracowałem w swoim domu nad Bundefiordem koło Christianii we wrześniu 1909 roku. Został on zrealizowany aż do najdrobniejszych szczegółów. Za dowód, że moje wyliczenia były nie najgorsze, może służyć końcowa uwaga umieszczona w planie, która brzmiała następująco: „... tak więc ostatni uczestnicy powrócą z wyprawy do bieguna 25 stycznia". Właśnie 25 stycznia 1912 roku, po uwieńczonej powodzeniem wyprawie, powróciliśmy do Framheimu.

Nie jedyny to wypadek, kiedy nasze wyliczenia czasu okazały się tak trafne. Kapitan Nilsen był w tej dziedzinie prawdziwym czarodziejem. Obliczył on na przykład, że do Bariery Lodowej Rossa, odległej o trzydzieści tysięcy kilometrów od Norwegii, dopłyniemy 15 stycznia 1911 roku. W istocie przybyliśmy tam 14 stycznia, a więc na jeden dzień przed terminem. Zaiste trudno zarzucić coś takiemu planowaniu!

 

Na podstawie uchwały parlamentu norweskiego, podjętej 9 lutego 1909 roku, otrzymałem do dyspozycji statek „Fram" celem odbycia wyprawy badawczej. Jednocześnie przyznano mi siedemdziesiąt pięć tysięcy koron norweskich na przeprowadzenie ulepszeń i koniecznych napraw statku.

Ze szczególną starannością wybrano i zapakowano żywność dla wyprawy. Wszystkie artykuły spożywcze zostały zalutowane w puszkach blaszanych i umieszczone w mocnych drewnianych skrzynkach. Nadzwyczaj ważne jest dokładne lutowanie wszelkich puszek z żywnością przeznaczoną dla wypraw podbiegunowych. Odżywianie się w czasie podróży konserwami, niedbale przyrządzonymi lub niestarannie przechowywanymi, powoduje szkorbut. Trzeba stwierdzić, że podczas czterech norweskich wypraw polarnych — trzech na „Framie" i jednej na „Gjöa" — nie zdarzył się ani jeden wypadek szkorbutu. Dowodzi to w sposób przekonujący, że żywność przeznaczoną dla tych ekspedycji dobierano i pakowano z ogromną starannością.

Dzięki wyśmienitym produktom, jakie posiadaliśmy, stan zdrowotny ludzi i zwierząt w czasie wyprawy nie pozostawiał nic do życzenia. Pemikan, który otrzymaliśmy tym razem, różnił się bardzo od używanego w czasie dawniejszych wypraw. Prócz normalnej mieszaniny mielonego mięsa i tłuszczu znajdowały się w nim dodatki w postaci jarzyn i mąki owsianej, które znacznie poprawiały smak i ułatwiały trawienie. Aby jednak zużytkować nasz koncentrat, trzeba było najpierw odbyć pięciomiesięczną podróż morską. Na ten okres zaopatrzyliśmy się w zapas suszonych dorszy.

Sprawą niezmiernej wagi dla powodzenia całej wyprawy było zdobycie naprawdę dobrych psów. Musiałem tu działać szybko i energicznie. Tego samego dnia, w którym powziąłem decyzję, byłem już w drodze do Kopenhagi, gdzie przebywali właśnie dwaj inspektorzy z Grenlandii: Daugaard-Jensen i Bentzen. Kierownik Królewskiego Towarzystwa dla Handlu z Grenlandią, pan Rydberg, odniósł się do mego przedsięwzięcia bardzo przychylnie, pozostawiając obu inspektorom wolną rękę. Zapytałem tych panów, czy podejmą się dostarczyć mi do Norwegii — do lipca 1910 roku — sto najlepszych grenlandzkich psów. Odpowiedzieli twierdząco i sprawa psów była tym samym załatwiona. Wybór spoczywał w dobrych rękach; inspektora Daugaard-Jensena znałem od dawna osobiście i wiedziałem, że jeśli się czegoś podejmie, wykona to z największą sumiennością. Kierownik Królewskiego Towarzystwa dla Handlu z Grenlandią zezwolił na bezpłatne przewiezienie moich psów do Kristiamsand na statku „Hans Egede".

Zanim przejdę do dalszego opisu naszego wyposażenia, muszę jeszcze omówić dokładniej sprawę psów. Główna bowiem różnica między wyposażeniem wyprawy mojej i kapitana Scotta polegała na tym, że ja zabierałem psy, on zaś kucyki. Słyszałem już dawniej, że Scott w oparciu o doświadczenia własne i Shackletona doszedł do przekonania, iż na lądolodzie mandżurskie kucyki są lepsze od psów. Wśród ludzi znających się na psach eskimoskich nie byłem na pewno jedynym, który zdumiał się, usłyszawszy tę opinię. Kiedy później — opierając się na różnych sprawozdaniach — wyrobiłem sobie własny pogląd na tamtejsze warunki terenowe, zdziwienie moje jeszcze wzrosło. Jak wynikało z opisów samego Shackletona, warunki terenowe na lądolodzie musiały być wprost idealne dla użycia psów.

Jeśli Peary mógł odbyć swój słynny „rajd" przez północne lody podbiegunowe używając psów, to — używając równie dobrych psów — na gładkiej powierzchni bariery można było osiągnąć lepsze wyniki. Opinia Anglików na temat przydatności psa eskimoskiego w obszarach podbiegunowych wynikała na pewno z jakiegoś nieporozumienia. Może ich psy nie rozumiały swego pana? Albo na odwrót, może pan nie rozumiał swoich psów? Między panem a psem musi zapanować właściwy stosunek od pierwszej chwili. Pies powinien rozumieć, że jest obowiązany do bezwarunkowego posłuszeństwa, pan, jego natomiast powinien zdobyć sobie u zwierzęcia prawdziwy szacunek. Jeśli taki stosunek zostanie utrwalony, na bezkresnych przestrzeniach podbiegunowych pies przewyższy na pewno wszystkie inne zwierzęta pociągowe. Jestem o tym najmocniej przekonany.

Inna zaleta psów polega na tym, że takie niewielkie stworzenie łatwiej przechodzi przez liczne mosty śnieżne, nie do ominięcia na pociętych szczelinami lodowcach. Jeśli pies wpadnie nawet w szczelinę, to nie ma jeszcze nieszczęścia: po prostu łapie się go za kark i wyciąga. Zupełnie inaczej ma się sprawa z kucykiem. To stosunkowo duże i ciężkie zwierzę zapada się oczywiście znacznie częściej, a gdy się takie nieszczęście zdarzy, wyciąganie jest robotą trudną i ciężką. A cóż dopiero, gdy uprząż się zerwie i kucyk leży na dnie trzystumetrowej szczeliny!

Jeszcze jedną niewątpliwą zaletą użycia psów jest fakt, że można je żywić ich własnym mięsem. Zmniejszając stopniowo ilość zwierząt w zaprzęgu, można zabijać gorsze sztuki i karmić nimi lepsze, którym zapewnia się w ten sposób świeże mięso. Nasze psy otrzymywały całą drogę obok pemikanu mięso swych zabitych towarzyszy i dzięki temu mogły tak wiele dokazać. Jeśli zaś my sami mieliśmy ochotę na świeże mięso, to wystarczyło wyciąć z zabitego psa kawał delikatnej polędwicy. Taka pieczeń smakowała niczym najlepsza wołowina. Inne psy nie miały nic przeciwko temu; było im wszystko jedno, z jakiej części będzie pochodziła ich porcja, byle tylko otrzymały swój przydział. Jedyną rzeczą, jaka pozostawała po takim psim posiłku, były zęby ofiary; jeśli jednak psy miały za sobą szczególnie ciężki dzień, znikały nawet zęby.

Jeśli pójdziemy jeszcze dalej i przeniesiemy się z bariery lodowej na wyżynę, przestanie istnieć jakakolwiek wątpliwość co do przewagi psów nad kucykami. Psy nie tylko dadzą się przeprowadzić przez potężne lodowce górskie wiodące ku wyżynie podbiegunowej, lecz można ich używać podczas całej tej drogi nawet w zaprzęgu. Kucyki natomiast trzeba pozostawić u stóp lodowca, a wędrowcom przypada wtedy w udziale wątpliwa przyjemność odgrywania roli kucyków. O ile bowiem zrozumiałem dobrze Shackletona, nie ma mowy o wciągnięciu kucyków po stromych i spękanych urwiskach górskich lodowców. Niewątpliwie przykro byłoby pozostać bez siły pociągowej przebywszy zaledwie czwartą część drogi; znacznie lepiej dysponować siłą pociągową przez cały czas podróży.

Od pierwszej chwili zdawałem sobie sprawę z tego, że najniebezpieczniejszą częścią naszej podróży będzie pierwszy etap — żegluga z Norwegii do Bariery Lodowej Rossa. Jeśli uda się nam przewieźć psy zdrowo i cało przez morze, nasze widoki na przyszłość będą zupełnie pomyślne. Na szczęście towarzysze moi mieli to samo zdanie: dzięki wspólnej opiece i staraniu udało się nam dowieźć psy do celu w tak dobrym stanie, że w chwili wysadzenia na brzeg były nawet mocniejsze i zdrowsze niż przed podróżą. Poza tym ilość ich w tym czasie znacznie się zwiększyła, co również było oznaką doskonałego zdrowia.

Aby zabezpieczyć je przed słońcem i wilgocią, ułożyliśmy na statku, jakieś osiem centymetrów nad pokładem, prowizoryczny pomost z heblowanych desek. Chroniło to psy przed zalewaniem przez wodę deszczową i morską, która w czasie żeglugi przez oceany na niedużym i mocno obciążonym stateczku często-gęsto przelewała się przez pokład. Dzięki naszemu pomysłowi woda odpływała spodem, pozostawiając pomost suchy. W strefie tropikalnej dawał on jeszcze inną korzyść: powierzchnia pomostu była zawsze chłodniejsza od samego pokładu. Po pierwsze dlatego, że w szczelinie między pokładem a pomostem wytwarzał się stały ciąg świeżego powietrza, a po drugie dlatego, że nasmołowany pokład nagrzewał się znacznie bardziej niż pomost, który do końca podróży pozostał prawie biały. Niezależnie od tego zabraliśmy ze sobą, głównie ze względu na psy, zasłony przeciwsłoneczne, które można było rozwiesić nad całym statkiem, chroniąc zwierzęta przed żarem.

Prócz naszych czworonożnych towarzyszy mieliśmy na pokładzie jeszcze pewne stworzenie dwunożne, które zabraliśmy nie tyle do pracy w krainach podbiegunowych, ile dla uprzyjemnienia sobie czasu. Był to kanarek Fridtjöf, jeden z licznych podarków, który przyjęliśmy ze szczególną radością. Ptaszek zaczął ćwierkać, ledwo tylko znalazł się na pokładzie, i śpiewał niestrudzenie podczas podróży przez dwa oceany. Kanarek nasz dotarł niewątpliwie znacznie bliżej bieguna niż którykolwiek z jego braci.

 

Wobec bardzo skromnych możliwości finansowych byłem zmuszony obracać w ręku każdy grosz, zanim zdecydowałem się go wydać.

Dla wyprawy podbiegunowej pierwszorzędne znaczenie ma sprawa odzieży. Uważałem za konieczne, aby kierownik takiej wyprawy sam zaopatrzył swych ludzi w odpowiedni strój polarny. Obawiałem się, że gdyby pozostawić to poszczególnym uczestnikom, sytuacja mogłaby wyglądać bardzo źle jeszcze przed dotarciem wyprawy do celu. Muszę jednak przyznać, że zakup odzieży był dla mnie zadaniem niezbyt pociągającym. Bądź co bądź wypadłoby znacznie taniej, gdyby zażądać od każdego uczestnika, aby sam zaopatrzył się w potrzebne ubrania, ale wtedy straciłbym prawo kontrolowania, czy jakość odzieży odpowiada moim wymaganiom.

Nasze ubiory nie odznaczały się bynajmniej wspaniałym wyglądem, były za to ciepłe i trwałe. Ze składów odzieżowych intendentury wojskowej w Horten otrzymałem dwieście wełnianych koców. Niech jednak czytelnik nie wyobraża sobie tutaj tych puszystych, lekkich białych koców, jakie można zobaczyć w oknach wystawowych, a które mimo swej grubości wyglądają, jakby były w stanie unieść się w powietrze — tak są lekkie i delikatne. Tego rodzaju koców oczywiście nie otrzymaliśmy i — prawdę mówiąc — nie wiedziałbym nawet, co z takim fantem zrobić. Koce, w jakie zaopatrzyła nas intendentura, były zupełnie innego rodzaju. Ich koloru właściwie nie da się określić, nie wyglądały również na to, aby miały ulecieć w powietrze. Wręcz przeciwnie — leżały nieruchomo jak bryła, były bowiem folowane i sprasowane w jedną twardą masę. Od niepamiętnych czasów koce te służyły naszym dzielnym marynarzom floty wojennej i nie jest wykluczone, że niektóre z nich mogłyby opowiedzieć ponure historie jeszcze z czasów Tordenskjolda [4].

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem dostawszy w ręce ten skarb, było odesłanie go do farbiarni. I patrzcie! Otrzymaliśmy stamtąd koce nie do poznania: jaśniały kolorem ultramaryny czy jak on się tam nazywa. Wojownicza przeszłość została wymazana.

Miałem zamiar przerobić te dwieście koców na ubrania polarne. Dopytywałem się więc tu i ówdzie, jakby to przeprowadzić. Uważałem jednak, że byłoby nierozsądnie zdradzać pochodzenie moich materiałów. Obawiałem się, że żaden krawiec pod słońcem nie da się skłonić do uszycia ubrań ze starych koców. Moja pracownia wyglądała w tym czasie jak składnica wyrobów wełnianych — wszędzie piętrzyły się stosy koców.

Zjawił się na koniec krawiec i pyta:

— Czy to ten materiał?

— Tak, to ten. Nadszedł właśnie z zagranicy. Prawdziwa okazja: są to próbki, które dostałem za bezcen.

Zrobiłem przy tym najbardziej niewinną i obojętną minę. Zauważyłem, że krawiec spojrzał na mnie spod oka; pomyślał pewnie, że te próbki są cokolwiek za duże.

— Materiał jest bardzo gęsto tkany — stwierdził, oglądając go pod światło. — Mógłbym przysiąc, że jest on folowany.

Miałem wielką ochotę powiedzieć mu: „Co też pan wygaduje!", ale wstrzymała mnie powaga sytuacji. Przeglądaliśmy więc kolejno każdą „próbkę", przeliczając je przy tej okazji. Robota to przewlekła i nudna, byłem więc zadowolony, kiedy zbliżyła się wreszcie ku końcowi i mogłem zająć się czym innym. Tymczasem krawiec sam kończył przegląd towaru. Już chciałem sobie pogratulować szczęśliwego rezultatu trudów, gdy nagły okrzyk z kąta pokoju wyrwał mnie z zamyślenia. Okrzyk ten zabrzmiał mi w uszach jak ryk lwa. Krawiec stał wśród niebieskich zwałów, wywijając nad głową kocem, którego mocno podejrzany kolor nie pozostawiał żadnej wątpliwości co do pochodzenia „okazyjnego" towaru. Rzuciwszy mi druzgocące spojrzenie gość wyszedł, aby się więcej nie pokazać, ja zaś popadłem w czarną rozpacz. W pośpiechu zapomniałem o schowaniu próbnego koca, przysłanego mi przez intendenturę, i stąd całe nieszczęście. Mimo wszystko koce zostały wreszcie przerobione i na pewno żadna wyprawa badawcza nie miała ubrań mocniejszych i cieplejszych niż my.

Uważałem za konieczne, aby na statku miał każdy solidne ubranie brezentowe oraz szczególnie dobre buty nieprzemakalne. Buty takie zostały uszyte na miarę z najlepszych materiałów. Zamówienie powierzyłem pewnemu zakładowi, który uważałem za jeden z najlepszych w tej specjalności. Któż więc opisze naszą rozpacz, gdy próbując nałożyć wspaniałe buty przekonaliśmy się, że przeważnie nie nadają się w ogóle do użytku! Niektórym stopy latały w nich tak, że nie mogli ustać na nogach, innym — mimo natężenia wszystkich sił — nie udało się przepchać stopy przez wąską drogę wiodącą do raju. Próbowaliśmy chytrze wymienić te buciska na inne, ale nic z tego nie wyszło. Buty były uszyte dla istot nie z tej ziemi.

Na szczęście marynarze w żadnej okoliczności nie dadzą się zaskoczyć. Towarzysze moi, znając przysłowie, że jedna para dobrych butów jest lepsza od dziesięciu złych, zabrali ze sobą swoje własne obuwie. Dzięki temu wybrnęliśmy z kłopotów.

Do użytku w klimacie gorącym wzięliśmy dla każdego członka wyprawy po trzy komplety lnianej bielizny. O resztę ubrania na ten etap podróży mieli się zatroszczyć sami uczestnicy. Większość ludzi posiada przecież parę starych koszul, a pod równikiem nie trzeba niczego więcej. Na obszary zimne natomiast przygotowałem dla każdego po dwa komplety bardzo grubej, ręcznie szytej bielizny wełnianej, po dwa ciepłe swetry ręcznej roboty, po sześć par dzianych pończoch oraz skarpetki i pończochy „więzienne". Każdy z nas otrzymał również dwie kurtki — jedną bardzo grubą „islandzką" i drugą zwykłą, lżejszą. Oprócz tego mnóstwo rzeczy dostaliśmy z zapasów wojskowych, między innymi ubrania nadające się do użytku zarówno podczas mrozów, jak i w czasie upałów, bieliznę, buty z cholewami, trzewiki, wiatrówki i najprzeróżniejsze materiały.

Ostatnią częścią garderoby, jaką muszę tu wymienić, były ubrania ze skór grenlandzkich fok, przydzielone wszystkim uczestnikom wyprawy. Można by jeszcze wspomnieć o najrozmaitszych drobniejszych przedmiotach, jak przędza do cerowania, nici, igły wszelkich typów i wielkości, guziki, nożyczki, tasiemki i temu podobne. Mam wrażenie, że niczego nie zapomnieliśmy i że nasze zaopatrzenie w odzież było pod każdym względem doskonałe.

Inną stroną wyposażenia, którą również należało brać pod uwagę, było urządzenie pomieszczeń mieszkalnych na statku. Jak wiele znaczy otoczenie, w którym żyjemy! Ja sam mogę zrobić dwa razy więcej, jeśli mi wygodnie, a dokoła panuje porządek. Mesy na „Framie" zostały urządzone pięknie i stylowo. Kobiety z Horten ofiarowały nam mnóstwo rzeczy do ich ozdobienia. Niewątpliwie ucieszą się na wiadomość, że nasze mesy budziły wszędzie nadzwyczajny podziw. „Jak to, więc tak wygląda statek polarny?" — pytał ktoś. — "Nie spodziewaliśmy się zobaczyć tutaj nic oprócz drewnianych stołków i nagich ścian". Niektórzy mówili nawet o „buduarach". Oprócz wspaniale haftowanych makat ściany zdobiły przepiękne obrazy, których ofiarodawcy z radością usłyszeliby pewnie te wszystkie zachwyty, z jakimi na każdym kroku się spotykaliśmy. Przyozdobienie kajut pozostawiłem ich mieszkańcom. Każdy mógł zabrać do swego małego królestwa cząstkę ojczyzny.

Bielizna pościelowa uszyta została w warsztatach marynarki wojennej w Horten. Był to pierwszorzędny nabytek, podobnie jak wszystko, cośmy stamtąd otrzymali. Dziękujemy też ofiarodawcom za doskonałe, miękkie kołdry z fabryk wyrobów wełnianych w Drondheim, które wielokrotnie błogosławiliśmy w zimowe dni.

Muszę też wspomnieć o naszych zapasach papieru i przyborów do pisania. Rzeczy te były naprawdę śliczne. Mieliśmy na przykład cieniutki papier listowy w różnych formatach z rysunkiem „Frama" i nazwą naszej wyprawy. Zapasy materiałów piśmiennych mieliśmy tak duże, że wystarczyłoby nam na wielokrotne okrążenie kuli ziemskiej. Były tam stalówki i pióra, ołówki czarne i kolorowe, bibuła, tusze, atrament i proszek do jego przyrządzania, grafiony i sztyfty do ołówków, biała i czerwona kreda, guma arabska i inne artykuły gumowe, kalendarze, dzienniki okrętowe i różne księgi, notesy, skoroszyty i wiele innych rzeczy z tej branży.

Od jednej z największych firm w Christianii otrzymaliśmy pełne wyposażenie kuchenne i nakrycia stołowe — wszystko w najlepszym gatunku i doskonałym stanie. Tace, talerze, noże, widelce, łyżki, dzbanki, szklanki i tym podobne były znaczone nazwą naszego statku.

Na „Framie" znajdowała się również bogato wyposażona biblioteka. Dużą część tych książek otrzymaliśmy w darze. Ogółem mieliśmy na statku około trzech tysięcy tomów.

Dla rozrywki zabraliśmy też mnóstwo najrozmaitszych gier. Były tam całe tuziny talii kart, z których wiele sumiennie zużyliśmy. Gramofon z zapasem płyt okazał się chyba najlepszym naszym przyjacielem. Mieliśmy poza tym fortepian, skrzypce, flet, mandolinę, ustną harmonijkę, a nawet pozytywkę. W nuty zaopatrzyły nas szczodrze sklepy muzyczne, mogliśmy więc uprawiać muzykę do woli.

Dzięki składom winnym w Christianii byliśmy dobrze zaopatrzeni również w napoje alkoholowe. Wszyscy bez wyjątku uczestnicy wyprawy wielce sobie cenili szklaneczkę wina, a od czasu do czasu kieliszek dobrej wódki. Zagadnienie konsumpcji alkoholu podczas wyprawy polarnych było już niejednokrotnie roztrząsane. Ja osobiście jestem zdania, że w obszarach podbiegunowych alkohol — używany w miarę — jest po prostu lekarstwem. Oczywiście dotyczy to tylko pobytu w obozie zimowym. Podczas wypraw sankami natomiast alkohol musi być zupełnie wykluczony, wiem o tym dobrze z własnego doświadczenia. Nie dlatego jednak, aby kieliszeczek wódki mógł tu coś zaszkodzić, lecz ze względu na konieczność oszczędzania na ciężarze i objętości. W czasie podróży sankami można mieć ze sobą tylko rzeczy absolutnie niezbędne; alkoholu zaś nie mogę uznać za „absolutnie niezbędny".

Nasze spirytualia były jednak bardzo pożyteczne nie tylko w obozie zimowym, ale również podczas podróży przez burzliwe i zimne morza. Gdy po ciężkiej pracy człowiek kładzie się do łóżka przemoczony i zmarznięty, wówczas jeden kieliszek pomaga nieraz w niewiarygodny sposób. Przeciwnik alkoholu będzie tu kręcił nosem i powie, że filiżanka czarnej kawy może w takim wypadku spełnić tę samą rolę. Ja jednak uważam, że wielkie ilości czarnej kawy, jakie ludzie wlewają w siebie przy takich okazjach, są znacznie szkodliwsze od kieliszka żytniówki.

Zgadzam się w zupełności, że jest to objaw bardzo smutny, jeśli potrzebuje się koniecznie alkoholu, aby osiągnąć odpowiedni nastrój. Ponieważ jednak ludzie nie są inni, niż są, należy szukać najlepszego wyjścia. Ja sam piję chętnie grog; jeśli jednak ktoś woli kawę z ciastkiem, może pozostać przy swoim. W każdym razie szklaneczka grogu nikomu jeszcze nie zaszkodziła.

Konsumpcja alkoholu podczas trzeciej wyprawy „Frama" wyglądała następująco: w każdą środę i niedzielę kieliszek wódki do obiadu; w sobotę wieczorem grog, a w każde święto dodatkowa kolejka.

W tytoń i cygara zaopatrzyły nas obficie różne fabryki krajowe i zagraniczne. Dzięki temu w każdą sobotę i niedzielę mogliśmy sobie pozwolić na wypalenie po cygarze na deser.

Dwie fabryki czekolady z Christianii i jedna wytwórnia zagraniczna nadesłały nam swoje najlepsze wyroby. Pewna wytwórnia z Drammen zaofiarowała nam tyle soku owocowego, ile zdołaliśmy wypić; często chwaliliśmy z całego serca ten wyśmienity napój, wracając zaś z bieguna liczyliśmy dni dzielące nas od składu z sokiem.

Od trzech firm z Christianii ot...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin