Goodwin James - Borneo.rtf

(629 KB) Pobierz

 

James

Goodwin

TŁUMACZYŁ

ZBIGNIEW ZARZYCKI

Borneo

WYDAWNICTWO ADAMSKI I BIELIŃSKI

WARSZAWA 2002

Tytuł oryginału

Borneo

Copyright © 1997 by James Goodwin

Wydawnictwo Adamski i Bieliński

For the Polish edition

Copyright © 2003 by Wydawnictwo Adamski i Bieliński

Wydanie pierwsze

ISBN 83-89187-15-9

Wydawnictwo Adamski i Bieliński

Warszawa 2003

E-mail: aibpubli@it.com.pl

ark, wyd. 13; ark, druk. 14

1.

Zapowiadał się kolejny marny dzień, pracowity i męczący. Po pierwsze, był to piątek, a piątki zawsze są takie, a po drugie, połowa personelu była nieobecna z powodu grypy. Prawdziwej lub symulowanej.

Tego ranka po przebudzeniu się stwierdziłem, że temperatura w pokoju czyni go miejscem odpowiednim raczej dla pingwinów niż ludzi. Przez chwilę zastanawiałem się, czy pod jakimś pretekstem nie zostać w domu. Bawiłem się tą myślą, chciałem to zrobić i... nie mogłem. Zresztą nigdy bym się na coś takiego nie zdobył. Zbyt głęboko wrosły w żyzną glebę młodzieńczej żarliwości zasady, wbijane mi do głowy przez nauczycieli w szkole, później zaś przez sierżantów w wojsku. W rezultacie ich zabiegów wszedłem w dorosłe życie obarczony gmatwaniną wątpliwości, zahamowań i zbędnych konwenansów.

Nauczono mnie, że kobiety należy puszczać przodem, oraz przytrzymywać im otwarte drzwi. I, do diabła, robię to do dziś! Tymczasem wspominane kobiety, świdrując mnie bezczelnym spojrzeniem, pchają się ze swoimi pakunkami, a co druga depcze mi po palcach. Powiedziano, że dobry dowódca, zanim weźmie do ust choć kawałek chleba albo kroplę wody, upewnia się, czy jego podwładni są najedzeni i mają gdzie odpocząć. No i postępuję dokładnie tak, a tymczasem wspomniani podwładni, wygodnie urządzeni i nażarci do syta, dopychają się tabliczką czekolady i, zapaliwszy papierosa, patrzą na ciebie wzrokiem, który mówi: ale frajer!

Należę do generacji posługującej się jeszcze słowem „obowiązek”. To odchodząca generacja, nie mówiąc już o tym, że ostatnia, która rozumie czym naprawdę jest obowiązek. Kiedy jednak wpojono człowiekowi to pojęcie, działa ono skuteczniej niż jakikolwiek budzik, alarmując i zmuszając do angażowania się w sprawy, z którymi nie chciałby mieć nic wspólnego. I to jest chyba istota sprawy.

Tak więc rankiem tego piątku wygrzebałem się z łóżka, ogoliłem (prawdziwy żołnierz jest zawsze schludny) i przygotowałem solidne śniadanie (zdarza się, że żołnierze mdleją na apelu, bo przegapili śniadanie). Włożyłem wyczyszczone do połysku buty i odprasowane spodnie, spojrzałem przez okno, założyłem nieprzemakalny płaszcz i wyszedłem z domu, by złapać autobus, który - jak zwykle, kiedy padał deszcz - spóźnił się, a w dodatku był przepełniony. Stałem więc, zirytowany, wśród równie zirytowanych współpasażerów i starałem się uporządkować w myślach swoje sprawy.

Jeśli wszystko, co dotychczas powiedziałem, mogłoby sugerować, że jestem wojskowym, to bardzo przepraszam. Jestem raczej rozgoryczonym byłym oficerem, czego ślady noszę na sobie i w sobie, czyli - można by powiedzieć - na ciele i na duszy, a tego chłodnego, dżdżystego ranka byłem zwyczajnie w drodze do pracy, do banku, gdzie miałem przedstawić swoją ostateczną decyzję w pewnej istotnej sprawie. Dwa dni wcześniej wezwał mnie do siebie dyrektor i powiedział, że wobec odejścia na emeryturę szefa działu, ja, jako najstarszy stażem, obejmę jego stanowisko, z czym wiązała się podwyżka uposażenia o wysokości tysiąca funtów rocznie. Woodcraft, to znaczy dyrektor, oznajmił to z taką miną, jakby przyznawał mi tytuł szlachecki. Był też zaskoczony, żeby nie powiedzieć zgorszony, moją prośbą o parę dni do namysłu. On sam nigdy nie musiał się namyślać w podobnych sytuacjach; bo też awansował rzadko i najczęściej w formie przejęcia stanowiska po kimś, kto odszedł w ten czy inny sposób. W przekonaniu Woodcrafta pozycja szefa działu to co najmniej dwa szczeble w górę na drabinie sukcesu życiowego. Ja natomiast widziałem sprawę nieco inaczej. Większość personelu mojego działu stanowiły dziewczęta. Niektóre polowały na mężów, inne były zaręczone; kilka z nich to młode mężatki i tyleż w ciąży. Owszem, sympatyczna paczka, ale ich zainteresowanie bankowością jako kierunkiem przyszłej kariery było raczej wątłe. Z radością i bez jakichkolwiek skrupułów wykorzystywały przysługujące im urlopy, zwolnienia czy inne okazje do wzięcia wolnego dnia.

-              Będzie pan odpowiedzialny za cały personel działu, panie Faxtennee, rozumie pan...

Otóż to! Rozumiałem doskonale.

-              ...I jestem przekonany, że mogę na panu polegać. Wierzę, że zatroszczy się pan o dyscyplinę służbową pańskich podwładnych, jak i o ich problemy życiowe. Sam pan widzi, że powierzamy panu bardzo odpowiedzialne stanowisko. Ale też w ciągu ostatnich dziewięciu lat wykazał pan...

Ględził i ględził, a ja zacząłem rozpamiętywać te minione dziewięć lat. Myślałem o nich i przeklinałem je od samego początku aż po dzień dzisiejszy. W końcu obiecałem Woodcraftowi, że zastanowię się i przekażę mu swoją decyzję. Wiedziałem, oczywiście, że wyrażę zgodę. Ale myśl o podjęciu tego kroku była dla mnie nad wyraz odpychająca. Wiedziałem bowiem i to, że jeśli na dobre pozwolę przypisać się do tego szacownego przybytku bankowości i powiem: „Tak jest, dziękuję, panie dyrektorze”, będzie to oznaczało koniec George'a Faxtennee. Tak się jakoś składało, że lata płynęły, a ja ciągle myślałem o swojej pracy jak o czymś chwilowym, dorywczym, dzięki czemu miałem co jeść, w co się ubrać i mogłem czekać, aż pojawi się zajęcie lepsze, ciekawsze, bardziej do mnie pasujące. A teraz masywne drzwi banku miały zatrzasnąć się za mną na zawsze. Będę uwiązany do bankowego kontuaru, skazany na wieczne utarczki z podwładnymi, zaczynające się od typowego: „Nie, Judith, nie mogę cię zwolnić na czwartek”. Przy czym człowiek jest świadomy, że ta cholerna Judith i tak weźmie sobie wolne w czwartek, a ktoś będzie musiał odwalić za nią jej robotę. Oto moja praca: „ważkie zadanie” wypełniane z „poczuciem odpowiedzialności”. Tak by powiedział Woodcraft.

W niedalekiej przyszłości wielokrotnie przypominały mi się te moje rozmyślania.

Jechałem więc autobusem i wtedy właśnie miało miejsce to pierwsze zdarzenie. Stojący obok mnie niepozorny staruszek nagle zemdlał. Bez żadnego wstępu, po prostu klapnął na podłogę między mokre buty współpasażerów. Zawołałem na konduktora, żeby zatrzymał autobus, podniosłem gościa i usadowiłem na zwolnionym przez kogoś miejscu. Był blady, oddychał trochę nierówno, ale po minucie, jeszcze oszołomiony, zaczął przychodzić do siebie. Podsunąłem konduktorowi myśl, żeby zatrzymał autobus przy najbliższej budce telefonicznej i zadzwonił po pogotowie.

-               Jeszcze parę przystanków i będziemy koło szpitala - odparł. - Szybciej niż pogotowie.

Tak też się stało. Przed szpitalem wziąłem staruszka na ręce i wniosłem do środka. Ważył niewiele. Jak to mówią - tyle, co mokra gazeta. Na oddziale szybkiej pomocy zatrzymano mnie na kilka minut, żebym opowiedział lekarzowi, co się wydarzyło. Pacjenta podłączono do EKG, a ja mogłem ruszyć w dalszą drogę, do banku. Wiedziałem już, że spóźnię się co najmniej pół godziny i bardzo mnie to zirytowało. Punktualność była bowiem jedną z tych zasad, którymi karmiono mnie przez wszystkie minione lata. Jakoś nie mogłem się od niej uwolnić. Kiedy więc wysiadłem z autobusu i ruszyłem ulicą, kierując się ku otwartym drzwiom banku, nie byłem w najlepszym nastroju.

Już na jezdni musiałem się na chwilę zatrzymać przed niebieską furgonetką sygnalizującą zamiar skręcania w prawo, w boczną uliczkę przylegającą do banku. Czekała, aż pojawi się przerwa w strumieniu pojazdów jadących z przeciwka; czekałem więc i ja. Stałem, gapiąc się na furgonetkę i mimowolnie prześlizgnąłem się wzrokiem po skropionej deszczem szybie i siedzącym obok kierowcy, dziwnie wyglądającym mężczyźnie, a wyglądał dziwnie, bo jego nieco bezkształtna twarz o niewyraźnych rysach przypominała niedokończoną, pozbawioną szczegółów rzeźbę. Wreszcie furgonetka ruszyła. Za nią kilka innych pojazdów skręcających w prawo. Minęło kilka sekund, zanim uświadomiłem sobie, co właśnie wiedziałem. Tę niezwykłą bezkształtność twarzy spowodowała wciągnięta na głowę pończocha!

Tymczasem furgonetka zatrzymała się w bocznej uliczce obok banku. A więc napad! Przemknąłem między samochodami na środek jezdni i tam, udając, że wypatruję luki w ciągu pojazdów, kątem oka obserwowałem podejrzane auto.

Wyskoczyło z niego czterech mężczyzn. U dwóch dostrzegłem trzonki oskardów, dwaj mieli chyba dubeltówki. Z rury wydechowej wydobywały się spaliny, co znaczyło, że silnik pracuje, a w furgonetce pozostał jeszcze piąty. Nie biegli. Szli w stronę wejścia szybkim i zdecydowanym, ale spokojnym krokiem. Trzej weszli do środka, czwarty stanął przy drzwiach zwrócony twarzą do ulicy. Broń trzymał płasko przy sobie, w poprzek brzucha, z kolbą przy prawym biodrze. Przejechało między nami kilka samochodów, potem ciężarówka i autobus linii podmiejskiej. Ten ostatni zatrzymał się przede mną, blokując widoczność. Korzystając z okazji kilku pasażerów postanowiło wysiąść. Obszedłem autobus od tyłu, żeby dołączyć do wysiadających. Starałem się nie patrzeć na drzwi banku i zachowywałem się tak, jakbym zamierzał przeciąć boczną uliczkę. Tego z dubeltówką należało zajść od prawej, od strony kolby, utrudniając mu tym szybkie zwrócenie broni w moim kierunku.

-               Mamusiu! - rozległ się nagle zdziwiony, a jednocześnie alarmujący dziecięcy głos.

Byłem dwa czy trzy metry od bandyty, zwrócony bokiem do niego. Zatrzymałem się na krawędzi chodnika przy tylnych drzwiach niebieskiej furgonetki. Posłyszałem wściekłe: - Zamknij się! - i wiedziałem, że choćby na bardzo krótko, jego uwaga będzie skupiona na dzieciaku i jego matce. Oparłem się o bok wozu, odepchnąłem dla przyśpieszenia obrotu, zrobiłem dwa szybkie kroki i rzuciłem się naprzód. Ćwiczono mnie niegdyś, że ma to być chwyt „lufa w górę, kolba w dół”. Zdążyłem zauważyć, że ta cholerna strzelba przerażająco szybko obraca się w moją stronę; w momencie, gdy pod palcami czułem już dotyk metalu, z piekielnym hukiem wypaliła tuż przy moim uchu. Ale strzał był spóźniony. Ja byłem szkolony w tego typu zabawie, a on - nie. Broń znalazła się w moich rękach i posłużyłem się nią tak, jak towarzysze Robin Hooda posługiwali się kijem: cios jednym końcem ku górze i zaraz drugim w dół, czyli lufami w głowę i natychmiast kolbą w okolicę nerek. A potem skok pod ścianę, która dawała osłonę.

-              Jack?! - dobiegł mnie pytający krzyk z wnętrza, powtórzony dwukrotnie i zabarwiony strachem. - Jack? Jack!!

A więc już wiedzą. Może nawet widzą, jak Jack, półprzytomny, złamany bólem, czołga się niezdarnie po chodniku. Nastąpił moment ciszy, ale już wybiegali prześcigając się w drzwiach. Nie mogłem wiedzieć, czy w lufach jest drugi nabój, nie miałem też czasu na sprawdzenie. Poza tym, żeby strzelać z broni śrutowej na ruchliwej ulicy, to niezależnie od sytuacji, trzeba być ciężkim durniem. Kucnąłem więc, zamierzając machnąć z przysiadu strzelbą, jak cepem, po zbliżających się nogach. Gdybym trafił, poszłyby czyjeś golenie albo rzepki kolanowe.

Zamiar nie był zły, ale nie został do końca zrealizowany. Być może wybrałem złą taktykę, może zawiodła pamięć. Dość, że nie wziąłem pod uwagę kierowcy furgonetki i jego arsenału. Prawdopodobnie strzelił do mnie w momencie, kiedy zamachnąłem się do ciosu.

Oprzytomniałem w karetce i stwierdziłem, że nic nie widzę. Ciemność, mdłości, nieznośny ból głowy, przyćmione czerwone i zielonkawe rozbłyski pod powiekami, a gdzieś obok spokojny głos z londyńskim akcentem.

-              Trzymaj się. Za minutę będziemy na miejscu.

-              Nic nie widzę!

-              Bo masz na oczach opatrunek. Leż spokojnie!

Spokojnie to spokojnie. Dobrze wiedziałem, że uszkodzone oczy muszą być nieruchome. Słyszałem sygnał karetki i wyczuwałem jej szybkość; zakołysała się, zwolniła i stanęła. Wyniesiono mnie, ułożono na stole; ukłucie igły gdzieś na grzbiecie dłoni. Znane rzeczy. W pewnym stopniu nawet uspokajające, bo po tym wszystkim ból powinien ustąpić. Ale oczy ciągle bolały i trochę spanikowany odpłynąłem w nieświadomość.

Potem przebijanie się przez zamęt towarzyszący wychodzeniu z narkozy, wysiłek, żeby sobie przypomnieć, przypomnienie i powrót paniki.

-              Moje oczy!

Młody kobiecy głos:

-              Niech pan spróbuje jeszcze zasnąć, panie Faxtennee.

Ton głosu łagodny, kojący. Kiedy jednak jesteś przerażony możliwością utraty wzroku, ton w zamierzeniu kojący ma działanie dokładnie przeciwne.

-              Co z moimi oczami?

-              Chwileczkę. Zaraz poproszę doktora.

Wzrastająca panika. Już wcześniej znałem to uczucie. Uniesiona do twarzy dłoń natrafia na bandaże i tampony.

Odgłos kroków i jakiś inny głos, również kobiecy. - Proszę zostawić w spokoju opatrunki!

Głos jest ostry, rozkazujący.

-              Co... z... moimi... cholernymi... oczami?

Cisza, a więc wahanie. Boże! Ona nie może się zdecydować, jak ma odpowiedzieć, jakich słów użyć! Pewnie chciałaby oszczędzić mi... Wreszcie: -Przypuszczamy, że wszystko w porządku.

-              Przypuszczamy?

-              Wierzymy - odpowiedziała. - Wierzymy, że wszystko w porządku. Nie jesteśmy pewni, ale wierzymy.

Nie jest to dużo. Czuję jednak, jak ogarnia mnie nieśmiała ulga. Niepewność jest odrobinę lepsza niż pewność bez nadziei.

-              Kiedy będzie wiadomo?

-              Dość szybko. Bardzo pomoże sen.

-              Jakie są szanse?

-              Szanse przemawiają na pana korzyść. Proszę to połknąć. Tabletka i szklanka z wodą.

Później.

Ta sama pani doktor tłumaczy mi, szczegółowo: - Chodzi o to, że na skutek uderzenia mógł zostać uszkodzony nerw wzrokowy. Odniósł pan dość poważne obrażenia. Same rany są powierzchowne, ale gałki oczne są silnie nabrzmiałe, a powieki całkowicie zapuchnięte.

-              Mówi pani „rany”? - zauważyłem.

-              Tak, dwie.

-              Obie na oczach?

-              Niestety, tak. Ale są czyste i pozszywane. Powiedziałabym, że pozszywane bardzo starannie.

-              Pani zszywała?

Poznaję po głosie, że się uśmiecha. To dobry znak.

-              To moja profesja i hobby. Pozostaną blizny. Nieznaczne i nieszpecące. Raczej interesujące, jeśli zależy panu na opinii kobiety.

-              Jak szybko to się wyjaśni?

-              Jeszcze za wcześnie, panie Faxtennee. To kwestia kilku dni. Dużo zależy od tego, jak zachowają się obrzęki. Jeśli to panu coś pomoże, jest pan kimś w rodzaju bohatera.

-              Nie, to nie pomaga - powiedziałem. - Czy złapano ich?

-              Trzech. Jeden ze złamaną kością strzałkową i jeden z paskudnie stłuczoną nerką. Trzeci bez uszkodzeń. Wygląda na to, że jest pan dość niebezpieczny.

-              To raczej odruch. Cała zasługa, jeśli już, przypada temu, kto mnie szkolił. Był szefem kompanii, sierżant Jones.

-              A pan był gwiazdą wśród jego uczniów?

Pomyślałem o starym Jonesie. Zginął na Cyprze od miny-pułapki.

-              Nie - powiedziałem. - Wyszkolił setki takich jak ja. Proszę mi powiedzieć o tych stłuczeniach.

Wyjaśniła, że ciało reaguje na uszkodzenia zwiększając dopływ określonych płynów ustrojowych, które umożliwiają odnowę lub naprawę naruszonej tkanki. Stąd często najsłuszniejszym postępowaniem jest zostawienie, jeśli to możliwe, procesu gojenia się samemu organizmowi. Na koniec spytała, czy jestem w stanie przyjąć wizytę.

-              Policja?

-              Tak.

-              Chyba nie mam wyboru?

-              Mogłabym ich powstrzymać przez pewien czas.

-              Nie trzeba. Mogę zobaczyć... te znaczy mogę porozmawiać z nimi.

-              Niepotrzebnie pan poprawiał. Zobaczy ich pan. Tyle że trochę później.

Policjantowi, kiedy już przyszedł, złożyłem oświadczenie, zawierające wszystko, co zapamiętałem o gościu z dubeltówką i, od pewnego czasu, uszkodzoną nerką. Opisałem furgonetkę i zawstydziłem się, kiedy zapytał mnie o numer, bo nawet nie zerknąłem na tablicę rejestracyjną.

-              Czy rozpozna pan tego człowieka?

Zagalopował się z tym pytaniem, ale sam się połapał. - Przepraszam pana. Miałem na myśli...

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin