Dołęga Jan Oko w oko z przygodą.doc

(1382 KB) Pobierz
Oko w oko z przygodą

Jan Dołęga

Oko w oko z przygodą

 

Wydanie polskie 1973

 

Jak wypłoszyć niedźwiedzia z gawry? Co to są ogródki dla wilków? Jak przetrwać w mroźną noc w tajdze syberyjskiej? Piękne i groźne sceny myśliwskie, przykłady wielkiej przyjaźni ludzi i zwierząt składają się na pasjonujące karty tej książki.

Spis treści:

W służbie bożka Sylwana.              2

Spotkanie z Rasputinem.              20

Mój Dersu Uzała.              23

Tragedia w tajdze.              32

U Wogułów.              37

Zdrajca.              48

Z gawry.              53

Biała śmierć.              59

Dziwne losy monsieur Brouarda.              67

Niedźwiedzica Maszka.              77

Wilcza mozaika.              84

W dauryjskiej tajdze.              94

W służbie bożka Sylwana.

 

Jeszcze wtedy, gdy leżałem w okropnym, cuchnącym karbolem, kapuśniakiem, machorką i ustępem szpitalnym baraku Mikołajewskiego Wojskowego Szpitala w Petersburgu, po raz pierwszy dowiedziałem się o bogactwie fauny północnego Uralu. Pilnowali tu nas, niedoszłych rycerzy cara Mikołaja II, brodaci „kriestonoscy", czyli pospolitacy. Były to dziady ponad pięćdziesiątkę, zacne słowiańskie dusze, współczujące nam, i starający się wedle swych skromnych możliwości ułatwić nam zarówno pobyt w szpitalu, jak i kontakty z zewnętrznym światem.

Koło mej pryczy siadał zwykle ze swoją tlącą się „kozią nóżką" w gębie jeden z takich „krzyżowców" (nosili bowiem na barankowych papachach wytłaczane w miedzianej blasze krzyże). Nie wiadomo dlaczego polubił mnie, dowiedziawszy się, że jestem myśliwym i że polowałem już na grubego zwierza na Kaukazie.

Wieczorami, gdy zwykła szpitalna krzątanina zamierała śmiercią naturalną, gdy wszyscyśmy leżeli na pryczach, opchani kapuśniakiem i pajdami gliniastego, ale smacznego mimo to razowca, gdy długi, blaszany piec, ogrzewający nasz barak, czerwieniał w ciemności i atmosfera sali aż się prosiła o pogaduszki, Korniej, takie bowiem imię nosił mój „krzyżowiec", siadał blisko mnie na pieniuszku, kręcił z okropnie śmierdzącej machorki i kawałka gazety potężną „kozią nóżkę", długo ją rozpalał, sapał nosem i hałaśliwie wycierał go w palce, potem rozczesywał brodę palcami i zaczynał nie kończące się opowiadania o swych przygodach myśliwskich.

A było czego posłuchać. Każde niemal zdanie tego północnego rosyjskiego trapera świadczyło o jego głębokiej wiedzy z zakresu łowiectwa, przyrody i życia zwierząt.

- Chcesz, Iwanie Antonowiczu, napolować się, to przyjeżdżaj, bracie, do nas, gdy zwolnią cię, co daj Boże, z wojska. Lasy u nas, lasy! Co tam... lasy! Bory potężne, niezmierzone, bezkresne! A wśród nich, niczym niebieskie oczy urodziwych olbrzymek, gęsto rozsiane leśne jeziora. Wypływają z nich i wpływają do nich niezliczone rzeczki, strumienie, a tak ich wiele, że nazwy, człeku, nie spamiętasz. A chcesz sobie, bracie, rybkę złowić, nie potrzebujesz wiele się trudzić. Byle „brodnią" lub „mordą" nałapiesz ich tyle, że większą część z powrotem wrzucisz do wody. A jakich rybek? Bezościstych, tłustych, smacznych! Ech, Iwanie Antonowiczu, co tam wiele gadać! Nie życie u nas, powiadam, a - malina! - uderzał się z przejęciem po udach. - Przyjeżdżaj, a przekonasz się, że stary Korniej, Piermiak Słone uszy", bo nas tak powszechnie nazywają, nie okłamał cię ani na jotę!

Żółtodziób wówczas, chłonąłem słowa leśnego wędrowca jak spragniona rola krople ożywczej wody.

I oto w kilka tygodni później słowo stało się ciałem. Pewnego pochmurnego styczniowego dnia wraz z mą ostrowłosą wyżlicą Florą znalazłem się w przedziale pociągu mknącego przez bezkresne obszary północnej Rosji ku dalekiemu Uralowi. By móc się tam dostać, odrzuciłem inne kuszące propozycje. W końcu jednak otrzymałem skierowanie do dyrekcji lasów państwowych w Permie.

Kilkudniowa podróż zbiegła mi w miłym towarzystwie przygodnych pasażerów. Udzielali mi nie kończących się rad, wskazówek, z których później miałem sposobność skorzystać.

Kiedy minęliśmy Perm (miejscem mej pracy miało być miasteczko Wierchoturje), pociąg począł piąć się pod górę. Przecinaliśmy pasmo łagodnych wzgórz uralskich, porośniętych odwieczną puszczą, wśród której wiła się nić stalowych szyn. Drzewa dokoła stały ciche, zadumane, przysypane grubą warstwą zmarzłego śniegu. Sosny, sosny i raz jeszcze potężne masztowe sosny, jakich nigdy przedtem nie widziałem. Dopiero za stacją Kuszwa monotonię miedzianych sosnowych pni zaczęły mącić potężne, ciemnozielone kolumny świerków, jodeł, a znów nieco dalej na północ dołączyły się do nich kosmate cedry.

Pociąg pracowicie piął się wciąż pod górę, a my mijaliśmy jakieś zagubione w tym leśnym oceanie stacyjki, małe osady, bogatsze wioski, miasteczka. Jednym z nich było sławne swą krzywą cerkiewną wieżą miasteczko Newjańsk. Na stacji sprzedawano pocztówki z jej widokiem. Lecz to, co zapewne zachwyca pod błękitnym niebem Italii, pośród wspaniałej architektury i odpowiedniego tła, tu w tej marnej mieścinie, w otoczeniu drewnianych szarych domków wydawało się po prostu nieporozumieniem. Ot, wybryk wzbogaconego raptem poszukiwacza złota, który postanowił w swym rodzinnym mieście wybudować coś wspanialszego niż to, co widział w Italii. Wzniesiono więc na jego życzenie cerkiew, a przy niej krzywą wieżę - wyższą niż w Pizie. Cztery razy podobno owa wieża-dziwaczka waliła się w gruzy, cztery razy budowano ją od nowa, aż wreszcie za piątym razem udało się! Kupę ciężkich srebrnych rubli rzucono jakby w błoto, lecz w końcu wariacki upór zwyciężył.

Dojechałem wreszcie do mego Wierchoturje. Mróz jak wszyscy diabli. Tłum ludzki odziany w długie, kosmate, futrzane „dochy". Poznałem - to przecie psie futra. Tego samego zdania była i moja Flora, gdyż warczała i jeżyka włos na karku, gdy jedna z takich postaci zbliżyła się do mnie, aby zabrać mój bagaż. Flora czuła widocznie okropny los swych pobratymców!

Krępy, kulawy, z ciemną pręgą wzdłuż krzyża mierzynek[1], ciągnący sanki, mknął chyżo po stwardniałym od mrozu śniegu. Do miasta miało być aż cztery wiorsty. Brodaty, jak oni wówczas wszyscy, kuczer[2] wypytywał mnie ciekawie, skąd przyjeżdżam, a dowiedziawszy się, że z dalekiej „Polszy", cmoknął z zadziwieniem wargami.

- Nudno tu wam u nas będzie, panie!

- Wcale tak nie myślę! Lubię polowanie, a tego tu chyba mi nie zbraknie.

- O, jeśli o to chodzi, to nie mylicie się! - uspokoił mnie.

Słońce stało wysoko i jaskrawe jego promienie zapalały się na jakichś dalekich jeszcze wieżach.

- To nasz sławny wierchoturski klasztor! - objaśnił mnie kuczer.

Monaster rozparł się na wyniosłym i stromym brzegu rzeki Tury, bielejąc mnogimi klasztornymi budynkami. Stał jakby na straży miasteczka, ciągnącego się jedyną prawie długą ulicą, z nielicznymi tylko odgałęzieniami.

Miasto Wierchoturje, aczkolwiek należało administracyjnie do permskiej guberni, leży we wschodniej części uralskich wzgórz. Tym samym byłem więc w Azji.

Kuczer podwiózł mnie do jakiegoś obskurnego hoteliku. Tu spędziłem noc i punktualnie o godzinie dziewiątej stanąłem przed mym zwierzchnikiem w kancelarii nadleśnictwa. Był nim Wasilij Mikołajewicz Kazakow, dziobaty na twarzy, tłusty, niesympatyczny człowiek o wiecznie spoconych dłoniach. Przyjął mnie jak dawno oczekiwany dar niebios. Od pięciu bowiem lat nie mógł doprosić się urlopu, potrzebnego mu do załatwienia jakichś familijnych spraw na południu Rosji, skąd pochodził. Toteż zaznajomiwszy mnie nader pobieżnie z ogólnym biegiem spraw nadleśnictwa, o czym słuchałem jak o żelaznym wilku, bo tak się na tym znalem, jak i on na gwiazdach, zabrał swą żonę, w dodatku Polkę i.., tylem go już na drugi dzień widział.

Pozostałem tym sposobem „panem życia i śmierci" na olbrzymim, gdyż liczącym bez mała 600 000 hektarów nadleśnictwie. Jedynym mym pomocnikiem w pracach kancelaryjnych miał być mały, garbaty pisarzyna, Roman Własycz. Z czarną wijącą się cygańską brodą, z takimiż palącymi oczami, przypominał mi postać jednego z bohaterów fantastycznych opowiadań Gogola. Był to zresztą przezacny, uczynny człowiek, który prowadził mnie, niczym dziecko za rączkę, po labiryncie wszechwiedzy leśniczej. O tej ostatniej bowiem miałem pojęcie raczej mgliste. Wprawdzie odróżniałem sosnę od olchy, ale jak wyglądała jodła lub cedr, nie miałem wówczas zielonego pojęcia.

Na moje szczęście takiej „głębokiej wiedzy" nikt ode mnie tam nie wymagał. Praca moja polegała na sporządzaniu i podpisywaniu licznych i nie kończących się wykazów wyrąbanego i zwiezionego na stacje kolejowe drzewa, na przyjmowaniu od dyrekcji okręgu zleceń co do przyszłych dostaw drzewa. Lecz wkrótce ta sielanka miała się skończyć. Nadszedł bowiem wielki transport austriackich i niemieckich jeńców wojennych. Mieli oni być zatrudnieni przy pracach w lesie.

Przyszło to nieszczęsne bractwo wynędzniałe, wychudłe, z, dawna nie golone, a przede wszystkim wygłodniałe, zmarznięte i niepewne swego losu. Aż litość brała, gdy patrzyło się na ich zsiniałe z zimna twarze, na nędzne łachy mundurów, które miały obecnie chronić ich przed czterdziestostopniowym mrozem.

Transport liczył dwa tysiące ludzi. Od razu musiałem zatroszczyć się o ich należyte zakwaterowanie, odżywienie, odwszenie. Byli to przeważnie rezerwiści, a wśród nich Słowacy, Czesi, Polacy, Włosi, Rumuni, Niemcy, Bośniacy, Kroaci. W ślad za transportem otrzymałem z dyrekcji przekaz pieniężny na kilkaset tysięcy rubli oraz polecenie, bym udał się natychmiast do Irbitu, miasta, w którym w tym czasie odbywał się doroczny wielki jarmark styczniowy.

Zazwyczaj senne to syberyjskie miasteczko rozkwitało i ożywało na krótki czas trwania targów. Jarmarczne budy zajmowały kilkunastohektarowy obszar, a czegóż tam w nich znaleźć nie było można! Wspaniałe były zwłaszcza stosy futer, którymi bardzo interesowali się zagraniczni kupcy z bloku tych państw, z którymi Rosja nie była na stopie wojennej. Prócz futer jednak obecnie nabyć tu można było również inne towary, które bardzo mnie interesowały. Zakupiony przeze mnie towar odwożono od razu do składnicy, wynajętej tuż obok stacji. Co wieczór sprawdzałem starannie kasę, lecz dotychczas wszystko szło pomyślnie. Najważniejszej transakcji dokonałem wkrótce, kupując od hurtownika-kuśnierza dwa tysiące kożuszków; tyleż par futrzanych rękawic i czap, od innego całą partię filcowych butów, zwanych tu „pimami". Inni kupcy zaopatrzyli mnie w suszone ryby, takież jarzyny, owoce, konserwy mięsne i rybne, sprzęt do prac leśnych, jednym słowem we wszystko, co miałem wyszczególnione w wykazie, przysłanym mi przez dyrekcję, a co było niezbędne, by dla tylu ludzi stworzyć warunki przetrwania w głębi tajgi kilku pozostałych miesięcy zimy i zorganizować pracę przy wyrębie drzewa oraz przygotowaniu tegoż do wiosennego spływu.

W ciągu kilku dni uporałem się z tym wszystkim. Kupcy, którzy porządnie zarobili na tych dostawach, nie chcieli słyszeć nawet, by wypuścić mnie „na sucho" z Irbitu. Pierwszy raz miałem więc okazję do wzięcia udziału w „popojce" syberyjskich kupców.

Następnego dnia z piekielnym kacem we łbie wlokłem się koleją wąskotorową po bezkresnych równinach zachodniej Syberii. Nie żałowałem jednak tej eskapady. Wzbogaciłem swoje doświadczenia i wrażenia. Wiozłem też ze sobą nabyty prywatnie od jakiegoś trapera-Woguła pęk prześlicznych skórek lisich, tak zwanych „ogniowok", wyróżniających się jaskrawomiedzianym kolorem futra.

Po powrocie do Wierchoturja zastałem wszystko w możliwym porządku. Prace przygotowawcze do wielkiego wymarszu w tajgę były już prawie ukończone. Jeńcy byli wypoczęci, odżywieni i w dość dobrym nawet nastroju. Przez wybranych spośród siebie sekcyjnych meldowali się raźno i z zaufaniem patrzyli mi w oczy. Wielce podnosiło ich to na duchu, że przemawiałem do nich po niemiecku, a więc w języku rozumianym prawie przez wszystkich.

Wreszcie któregoś jasnego i jak zwykle tu w styczniu mroźnego dnia kolumna jeńców odzianych w kożuszki, futrzane czapy i walonki ruszyła sprzed budynku dawnej gorzelni, który stanowił dla nich tymczasowe koszary. Otaczał ją rzadki łańcuch kordonu „krestonosców" zbrojnych w karabiny. Dowodził nimi kapral inwalida, który wywiązywał się doskonale ze swych obowiązków przez cały czas trwania leśnych prac. Tegoż dnia przed świtem jeszcze wyruszyły liczne konne sanie, wiozące sprzęt roboczy, żywność, środki lecznicze i opatrunkowe. Obowiązkiem tej grupy było przygotować biwaki dla postojów i trzech lub czterech noclegów. Tyle bowiem dni trzeba było brnąć w głębokich śniegach tajgi, by dotrzeć do upatrzonego miejsca wyrębu.

Na północy o tej porze roku dzień jest nader krótki. Można było zatem liczyć, że jeniecka kolumna zdoła przejść w ciągu dnia nie więcej niż dziesięć kilometrów.

W towarzystwie starszego objezdczyka Awuczenkowa, wysokiego, sympatycznego człowieka, jechałem z tyłu kolumny małymi saneczkami. Byłem opatulony w moje nowe futro, na nogach miałem futrzane „unty" kupione również w Irbicie.

Kolumna wlokła się ospale, wyciągając się w miarę zwężania się gościńca w długiego węża. Wkrótce dotarliśmy do lasu. Śnieg sięgał tu ludziom po pas i wyżej. Co prawda drogę utorowały nieco wysłane przodem sanie, ale mimo to nogi grzęzły głęboko w sypkim puchu.

Wnet też zaczęły się lamenty, narzekania, krzyki, przekleństwa we wszystkich językach. Szczególnie wrażliwi na bezlitosny mróz i przepastny śnieg byli nieszczęśni Włosi i Rumuni.

Kilkunastu z nich już od samego początku marszu straszliwie biadoliło, a kilku głośno szlochało. Wreszcie któryś z nich nie wytrzymał. Padł na klęczki, wyciągnął ku blademu, północnemu niebu zsiniałe dłonie: „O sanctissima madonna! O sanctissima madonna!" - błagał.

Zrobiło się zamieszanie, ludzki wąż stłamsił się, tylne szeregi poczęły napierać na przednie.

- Podnieście go! - zwróciłem się do jeńców.

Dwóch rosłych Bośniaków chwyciło nieszczęsnego „makaroniarza" za kark, jak foksterier szczura, i postawiło na nogi. Jeden z nich otarł mu nawet szorstką rękawicą obmarzłą lodowymi soplami twarz.

Na ten widok obecni wybuchnęli śmiechem. Figura bowiem zasmarkanego i obmarzniętego Włocha wyglądała niemal groteskowo. Ten śmiech rozładował napiętą atmosferę. Lecz czułem, że muszę zainterweniować.

- Słuchajcie, co wam powiem! - zwróciłem się do wszystkich. - Idziecie zbyt wolno! Musicie dobrze wyciągać nogi, by przejść przepisaną trasę do obozowiska. Tam czeka na was gorąca strawa i ciepło ognisk! Jeśli tam nie dojdziecie, zamarzniecie wśród długiej i mroźnej nocy! A więc raźno w drogę!

Zeskoczyłem z sanek i stanąłem na czele kolumny. Na ten widok jeńcom przybyło natychmiast energii. Widzieli sami, że to nie przelewki ta okropna, zasypana śniegiem droga przy trzaskającym mrozie. Dla dodania sobie animuszu kilku jeńców zaczęło nucić jakąś żołnierską piosenkę. Podchwycili ją inni i jakoś posuwaliśmy się teraz znacznie szybciej naprzód.

W sypkim śniegu trudno mi było torować drogę. Po chwili uczułem ogromne zmęczenie. Puściłem więc przed siebie jednego z leśników, sam zrzuciłem z pleców futro. W lesie nie było ani śladu wiatru, toteż mróz nie dokuczał mi zbytnio. W czasie marszu nawiązałem rozmowę z leśnikami, a zwłaszcza ze Złygostiewem, dobrym myśliwym i tropicielem. Pouczał on mnie o wszystkich sprawach leśnych do tej chwili mi nie znanych. A było tego och, jak sporo. Co chwila spoglądaliśmy z niepokojem na zegarek i na zniżające się poza korony sosen słońce.

- Za godzinę najdalej dojdziemy do biwaku! - poinformował mnie, ku mej radości, Złygostiew.

- Co, tak wcześnie? Przecie będzie to dopiero godzina pierwsza po południu! - zdziwiłem się.

- Nie zapominajcie, barin, że dużo trzeba czasu, by przygotować „stan". Zanim narąbią ludzie aż tyle posuszu, zanim ułoży się „nodje", natnie gałęzi na posłania, to i zapadnie późna noc. A z nią i mróz ściśnie jeszcze gorszy!

- Czy aby ci południowcy nam nie zamarzną? - zaniepokoiłem się.

- Toteż przykażcie surowo, by straże zmieniały się koło ognisk co godzinę i by ich pilnie doglądały. Inaczej naprawdę może być bieda z tymi „taljańcami" - wskazał na grupę czarniawych postaci, skulonych i drżących niczym wczesne pisklęta na mroźnym wietrze.

Złygostiew nie mylił się, Za godzinę ukazała się spora polana, zbiegająca ku zamarzniętemu strumieniowi. Ujrzeliśmy na niej rząd naszych sań, wyprzęgnięte już konie, chrupiące obrok, i liczne, rozłożone symetrycznie ogniska, z wiszącymi nad nimi kotłami.

Na mój rozkaz kolumna sformowała się w szóstki, i gdy stanęli w ordynku, spytałem, kto potrafi dobrze, władać siekierą. Trzeba bowiem przygotować masę posuszu na długą noc.

Mym słowom odpowiedziało głuche milczenie.

- No jak, czyście pogłuchli? - zniecierpliwiłem się.

- Nie potrafimy tego! - dobiegły pojedyncze głosy. - Jesteśmy urzędnikami, kupcami - krzyczeli inni - nauczycielami, inteligentami!

- Ach tak! A więc w Austrii nikt nie potrafi rąbać drzewa! - kpiłem - a wszyscy są inteligentami! No dobrze, niech i tak będzie, ale musicie wiedzieć, że jeśli w ciągu dziesięciu minut nie wybierzecie spomiędzy siebie przynajmniej stu ludzi chętnych do siekiery, to przede wszystkim pozostaniecie na dzisiejszą noc bez ratujących was ognisk, a więc wydacie wyrok sami na siebie. A więc jak wolicie.

Pierwsi, którzy wyszli z szeregów, byli rośli, o przystojnych choć posępnych twarzach. Bośniacy. Nie chcieli rozstać się ze swymi czerwonymi fezami, choć tęgi mróz szczypał im uszy. Za ich przykładem ruszyli wszyscy Polacy, bukowińscy Hucułowie, Bawarczycy, Tyrolczycy, a dopiero na samym końcu Włosi i Węgrzy. Z Rumunów nie zgłosił się żaden. Po chwili stu kilkudziesięciu ludzi ruszyło raźnie ku suszkom, których było tu pod dostatkiem. Wkrótce bór napełnił się głośnym stukotem siekier. Był czas najwyższy, gdyż słońce kryło się już za niskie czuby sosen. Stałem z kapralem eskorty i Awuczenkowem.

- Zuchy z tych czerwonogłowych dzięciołów! - uśmiechnął się kapral, wskazując fajką trzymaną w ręce na grupę tęgo machających siekierami Bośniaków.

Las aż trząsł się od huku upadających drzew. Głośne krzyki ostrzegały innych ludzi przed niebezpieczeństwem. Aż wreszcie dozorujący wyrębu leśnicy uznali, że wycięto wystarczającą ilość posuszu, potrzebną na całą noc.

Kiedy wszyscy jeńcy zebrali się i ustawili w kolumnę, postanowiłem dokonać ich podziału na mniejsze grupy, co ułatwiłoby mi znacznie porozumiewanie się z nimi. Całe dwa tysiące ludzi rozbiłem na dwieście drużyn, na czele każdej ustanawiając dziesiętnika. Teraz każda drużyna stanowiła zespół, który korzystał z jednego kotła i spał przy jednym ognisku.

Było już porządnie ciemno, gdy wszystko zostało należycie zorganizowane i zmęczeni ludzie mogli wreszcie zasiąść przy ogniskach. Wnet też rozległo się głośne siorbanie z menażek smacznego kapuśniaku, gęsto okraszonego kawałami mięsa. Spróbowałem go, przysiadłszy się do grupy Polaków. Dowiedziałem się, że pochodzą przeważnie z Pomorza i z Poznańskiego. Do niewoli dostali się w czasie nieudanej jesiennej ofensywy niemieckiej na Warszawę.

Po ukończeniu wieczerzy jeńcy zabrali się do sporządzania dla siebie noclegu przy ogniskach, ja natomiast przyłączyłem się do grupy leśników, którzy zajęci byli budowaniem nodji[3] dla siebie i dla mnie oraz przygotowywaniem przy nich noclegu.

Nazajutrz przekonałem się, że moja organizacja kolumny zdała egzamin na piątkę, Ze śniadaniem uwinięto się raz dwa i dlatego mogliśmy ruszyć w dalszą drogę znacznie wcześniej. Nakarmieni i wypoczęci jeńcy szli dziś raźniej. Okropne warunki ich pracy i bytowania w tajdze, o czym słyszeli od swych towarzyszy, a czego tak bardzo się obawiali, w istocie okazały się nie tak znów groźne.

Na szczęście w czasie trzydniowego naszego marszu pogoda dopisywała, mróz zbytnio nie dokuczał, w powietrzu panowała cisza, a w południe nawet przygrzewało słońce. Pozwalało mi to być najlepszej myśli na przyszłość.

Wieczorem trzeciego dnia marszu ujrzeliśmy cel naszych wysiłków. Olbrzymia polana na wysokim brzegu rzeki Tury czekała już na strudzonych wędrowców, nęcąc oczy widokiem porozpalanych ognisk.

Nasi woźnice krzątali się przy budowie tymczasowych schronów dla swych koni, kucharze gospodarzyli przy ogniskach, drwale znosili ku ognisku naręcza drzewa.

Rozpuszczeni z kolumny ludzie rozbiegli się żwawo po lesie, tym razem wiedząc już dobrze, co który z nich ma robić. Toteż zanim słońce schowało się za drzewa, zjedzono już kolację, sięgnięto do kapciuchów z tytoniem i zaczęły się przyjacielskie pogaduszki. O dobrym nastroju ludzi świadczył też fakt, że samorzutnie zaczęli organizować chóralne śpiewy.

Następnego dnia zabrano się przede wszystkim do prac związanych z budową ziemianek. W tym celu na oczyszczonym ze śniegu terenie rozpalono olbrzymie ogniska, odmrażając tym sposobem ziemię. Trwało to nieznośnie długo i niemało polało się potu, zanim udało nam się w końcu wygrzebać długą kiszkę wykopu przyszłej ziemianki. Była ona na metr głęboka, pięć metrów szeroka, a czterdzieści długa. Podczas gdy jedni przygotowywali wykop, inni rąbali budulec potrzebny na nadbudówki i obrabiali go. Jednym słowem robota wrzała, bowiem wszyscy pracowali dość chętnie.

Nie obeszło się, niestety, bez przykrego wypadku. Zdarzył się on na samym wstępie robót. Dwaj Polacy rąbali grubą suszkę, stojąc zwyczajem drwali naprzeciw siebie. Raptem jednemu z nich przy uderzeniu siekierą w zmarznięte drzewo zwinęło się w ręce stylisko, trzasło i szerokie ostrze z całym impetem rąbnęło go w głowę. Padł na ziemię z rozchlastaną okropnie twarzą. Rozległy się krzyki. Rzuciłem się pędem w tamtą stronę. Widok był okropny. Nieszczęśnik miał rozrąbaną twarz od łuku brwiowego aż po szczękę. Krwawił tak obficie, że istniała obawa zbyt szybkiego wykrwawienia. Nie było więc czasu do stracenia. Kazałem odnieść go do ogniska, trzymając mu głowę jak najwyżej, i krzyknąłem na jednego z leśników, by biegł po skrzynkę z podręczną apteczką. Szostak, bo tak zwał się ranny, wił się z bólu, gdyż rana na mrozie sprawiała mu nieznośne męczarnie. O tym, by móc przewieźć go do szpitala, nie mogło być nawet mowy. Należało czym prędzej ranę zaszyć jako tako, a dopiero, gdy krwotok ustanie, odesłać go nazajutrz do Wierchoturja. Przede wszystkim przycisnąłem mu mocno arterię na szyi. Krwotok zmalał od razu.

- Napiłbym się, panie, wódki. Tak mi jakoś słabo - skarżył się ranny.

Na szczęście posiadałem zapas spirytusu, zdobyty z trudem od aptekarza. Rząd carski bowiem zniósł na czas wojny wyszynk wódki, jak również zabronił wyrobu spirytusu. Lecz od czegoż dobrzy ludzie. Tym sposobem miałem przy sobie spirytus jako niezbędny czasem lek. Migiem przyniesiono apteczkę. Zjawił się też na szczęście Złygostiew. Szybko rozmieszałem porcję spirytusu z wodą i podałem biedakowi, a gdy łyknął porządnie, byłem już przygotowany do operacji. Dwóch leśników trzymało mocno Szostaka, gdy szyłem okropną, buchającą krwią ranę na tak zwany okrętkowy, a więc najłatwiejszy ścieg. Pamiętam, że było kilkanaście ukłuć igłą, zanim brzegi rany zeszły się porządnie ku sobie i zanim rana mogła być obłożona grubo zwiniętą gazą. Kiedy ukończyłem bandażowanie głowy, byłem mimo silnego mrozu spocony jak mysz.

Poza tym wypadkiem nie było innych, podobnie groźnych. Robota wrzała, ludzie prześcigali się w pracy, by jak najprędzej znaleźć się pod dachem, gdzie mogliby nareszcie wykąpać się, zmienić bieliznę, na i wypocząć prawdziwie.

Po dwóch tygodniach mrówczej pracy prawie wszystkie ziemianki ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin