Andriej Płatonow - Szczęśliwa Moskwa.docx

(435 KB) Pobierz

SZCZĘŚLIWA MOSKWA

1

Ciemny człowiek z płonącą pochodnią biegł ulicą w posępną noc późnej jesieni. Mała dziewczynka ujrzała go z okna swego domu, zbudziwszy się od posępnego snu. Później usłyszała głośny wystrzał karabinowy i biedny smutny krzyk – zabito najpewniej biegnącego z pochodnią człowieka. Wkrótce doniosły się z oddali liczne wystrzały i ludzka wrzawa z pobliskiego więzienia… Dziewczynka zasnęła i zapomniała wszystko, co później, w kolejnych dniach, widziała: była zbyt mała, a pamięć i rozum wczesnego dzieciństwa na zawsze zarosły w jej ciele życiem, które nastąpiło. Ale aż do późnych lat niespodziewanie i smętnie podnosił się w niej i biegł bezimienny człowiek – w bladym świetle pamięci – i ponownie ginął w mroku przeszłości, w sercu dziecka, które wydoroślało. Pośród głodu i snu, w chwili miłości albo jakiejś młodej radości nagle w oddali, w głębinach ciała znów rozlegał się smutny krzyk martwego i młoda kobieta natychmiast odmieniała swoje życie – przerywała taniec, jeśli tańczyła, w większym skupieniu, wytrwałej pracowała, jeśli to była praca, zakrywała twarz rękami, jeśli była sama. W tę słomą noc późnej jesieni zaczęła się rewolucja październikowa – w mieście, gdzie mieszkała wówczas Moskwa Iwanówna Czestnowa.

Jej ojciec umarł na tyfus, a głodna osierocona dziewczynka wyszła z domu i nigdy już tam nie wróciła. Z uśpioną duszą, niepomna ani na ludzi, ani na przestrzeń, chodziła i żywiła się po kraju jak w pustce, dopóki nie znalazła się w domu dziecka i w szkole. Siedziała w ławce przy oknie w mieście, które nazywało się Moskwa. Na bulwarze przestały już rosnąć drzewa, bez wiatru opadały z nich liście i pokrywały zamilkłą ziemię – na długi nadchodzący sen; był koniec września i był rok ów, kiedy skończyły się wszystkie wojny i na nowo zaczęto uruchamiać kolej.

W domu dziecka Moskwa Czestnowa przebywała już dwa lata, tutaj też nadano jej imię, nazwisko, a nawet imię ojca, ponieważ dziewczynka pamiętała swoje imię i wczesne dzieciństwo bardzo niejasno. Wydawało jej się, że ojciec nazywał ją Olą, nie była jednak tego pewna, więc milczała niczym bezimienna, niczym ów zabity nocny człowiek. Nadano jej wówczas imię na cześć Moskwy, imię ojca, by upamiętnić Iwana, zwykłego rosyjskiego czerwonoarmistę, który padł w bojach, nazwisko zaś na znak czystości jej serca, które nie zdążyło jeszcze się zbrukać, jakkolwiek długo było nieszczęśliwe.

Jasne i wschodzące życie Moskwy Czestnowej rozpoczęło się od owego jesiennego dnia, kiedy siedziała w szkole przy oknie, już w drugiej grupie, patrzyła w śmierć liści na bulwarze i z zainteresowaniem czytała szyld na przeciwległym domu: „Robotniczo-chłopska biblioteka-czytelnia imienia A.W. Kolcowa”. Przed ostatnią lekcją wszystkim dzieciom rozdano po raz pierwszy w ich życiu po białej bułce z kotletem i po kartoflu i opowiedziano, z czego robi się kotlety – z krów. Przy okazji polecono wszystkim napisać na następny dzień wypracowanie o krowie – kto ją widział – a także o swym przyszłym życiu. Wieczorem Moskwa Czestnowa, najadłszy się bułką i treściwym kotletem, pisała wypracowanie przy wspólnym stole, podczas gdy wszystkie jej koleżanki już spały, a elektryczne światło ledwie się żarzyło. „Opowieść dziewczynki bez ojca i matki o swoim przyszłym życiu. – Uczą nas teraz rozumu, a rozum jest w głowie, po wierzchu niczego nie ma. Trzeba żyć po prawdzie z pracą, ja chcę żyć przyszłym życiem, niechby były herbatniki, konfitura, cukierki i żeby można zawsze chodzić po polu koło drzew. Bo inaczej żyć nie będę, jak tak, nie chce mi się z nieochoty. Chce mi się żyć zwyczajnie, ze szczęściem. Więcej nie ma co mówić”.

Ze szkoły Moskwa później uciekła. Sprowadzono ją znowu po roku i zawstydzano na ogólnym zebraniu, że jako córka rewolucji postępuje w sposób niezdyscyplinowany i nieetyczny.

– Nie jestem córką, jestem sierotą! – odpowiedziała wówczas Moskwa i znów zaczęła pilnie się uczyć, jakby nigdy nie uciekała.

Z przyrody podobały jej się najbardziej wiatr i słońce. Lubiła leżeć gdzieś w trawie i słuchać, o czym szumi wiatr w gęstwinie roślin niczym niewidzialny tęskniący człowiek, i oglądać letnie obłoki, płynące daleko nad wszystkimi niewiadomymi krajami i narodami; od obserwowania obłoków i przestrzeni w piersi Moskwy zaczynało bić serce, zupełnie jakby jej ciało zostało wyniesione wysoko i tam pozostawione samo sobie. Potem chodziła po polach, po zwykłej lichej ziemi i czujnie, ostrożnie wpatrywała się powszędy, przyzwyczajając się dopiero do życia w świecie i ciesząc się, że wszystko jej tutaj odpowiada – jej ciału, sercu i wolności.

Po ukończeniu dziewięciolatki Moskwa, jak każdy młody człowiek, zaczęła w sposób nie uświadomiony szukać drogi w swoją przyszłość, w szczęśliwą tłumność ludzi; świerzbiały ją ręce do działania, uczucia szukały dumy i heroizmu, w umyśle zawczasu triumfował jeszcze tajemniczy, ale już wysoki los. Siedemnastoletnia Moskwa nie mogła nigdzie wejść sama, czekała na zaproszenie, jakby ceniąc sobie dar młodości i nagromadzonej siły. Dlatego stała się na jakiś czas samotna i dziwna. Przypadkowy człowiek poznał pewnego razu Moskwę i pokonał ją swym uczuciem i uprzejmością – Moskwa Czestnowa wyszła wtedy za niego za mąż, raz i na zawsze psując swoje ciało i młodość. Jej duże ręce, zdatne do śmiałego działania, służyły objęciom; serce, poszukujące heroizmu, zaczęło kochać tylko jednego chytrego człowieka, który wczepił się w Moskwę jak w przynależną mu własność. Lecz pewnego ranka Moskwa poczuła tak dotkliwy wstyd swego życia – nie uświadamiając sobie dokładnie, dlaczego – że na pożegnanie pocałowała śpiącego męża w czoło i wyszła z pokoju, nie zabierając ze sobą ani jednej zapasowej sukienki. Do wieczora chodziła po bulwarach i po brzegu Moskwy, odczuwając jedynie wiatr byle jakiej wrześniowej niepogody i nie myśląc o niczym – pusta i zmęczona.

Wieczorem chciała wleźć na nocleg gdzieś do skrzyni, znaleźć pustą budkę spożywczą Mostropu albo jeszcze co innego, tak jak robiła to dawniej w swym wędrownym dzieciństwie, spostrzegła jednak, że od dawna stała się duża i nigdzie niezauważalnie nie wlezie. Usiadła na ławce w ciemnościach późnego bulwaru i zdrzemnęła się, słysząc, jak w pobliżu łażą i naszeptują złodzieje i bezdomowi chuligani.

O północy na tej samej ławce przysiadł niepozorny człowiek z utajoną i rzetelną nadzieją, że ta kobieta pokocha go, być może, nagle sama z siebie, ponieważ z uwagi na niemrawość swoich sił nie potrafił natarczywie domagać się miłości; w istocie nie szukał ani pięknej twarzy, ani ślicznej figury – godził się na wszystko, nawet na największe ofiary ze swej strony, byleby człowiek odpowiedział mu wiernym uczuciem.

– Czego tu? – zapytała go rozbudzona Moskwa.

– Nie, nic! – odrzekł ów człowiek. – Ja… tak.

– Chce mi się spać, a nie mam gdzie – powiedziała Moskwa.

Człowiek natychmiast oznajmił, że ma pokój, lecz by uniknąć podejrzeń co do jego zamiarów, lepiej dla niej będzie wynająć pokój w hotelu i tam odespać w czystej pościeli, owinąwszy się w kołdrę. Moskwa zgodziła się i poszli. Po drodze Moskwa poleciła swemu towarzyszowi, by umieścił ją gdzieś na naukę – z wyżywieniem i internatem.

– A co pani najbardziej lubi? – zapytał.

– Lubię wiatr w powietrzu i jeszcze inne różności – powiedziała wyczerpana Moskwa.

– A zatem szkoła aeronautyki, nic innego pani się nie nada – ustalił asystujący Moskwie człowiek. – Postaram się.

Znalazł jej pokój w Zajeździe Minina, zapłacił za trzy doby z góry i dał trzydzieści rubli na produkty spożywcze, sam zaś poszedł do domu, unosząc w sobie swoją pociechę.

Po pięciu dniach Moskwa Czestnowa dzięki jego staraniom wstąpiła do szkoły aeronautyki i przeniosła się do internatu.

2

W centrum stolicy na siódmym piętrze mieszkał trzydziestoletni mężczyzna, Wiktor Wasiljewicz Bożko. Mieszkał w maleńkim pokoiku, oświetlanym jednym oknem; hałas nowego świata docierał na wysokość tego mieszkania jako dzieło symfoniczne – fałsz nikczemnych i przypadkowych dźwięków zacichał nie wyżej czwartego piętra. Pokój był biednie i surowo umeblowany, ale nie z nędzy, tylko z marzycielstwa: żelazne łóżko typu epidemicznego z wy szmelcowaną, przeczłowieczoną na wylot kołdrą, nagi stół, poręczny dla większego skupienia, krzesło z odpadów użytkowych, własnej roboty półki na ścianie z najlepszymi książkami socjalizmu i dziewiętnastego wieku, trzy portrety nad stołem – Lenin, Stalin i doktor Zamenhof, wynalazca międzynarodowego języka esperanto. Poniżej tych portretów wisiały w czterech rzędach małe fotografie bezimiennych ludzi, przy czym na fotografiach były nie tylko twarze białe, ale także Murzyni, Chińczycy i mieszkańcy wszystkich stron świata.

Do późnego wieczoru pokój ten bywa pusty; znużone, zesmętniałe dźwięki stopniowo w nim zamierają, znużona materia poskrzypuje niekiedy, światło słońca powoli wlecze się po podłodze czworokątem okna, by rozpłynąć się nocą na ścianie. Wszystko się kończy i tylko przedmioty zadręczają się w ciemnościach.

Przychodzi mieszkający tutaj człowiek i zapala techniczne światło elektryczności. Lokator jest jak zwykle szczęśliwy i spokojny, bowiem życie jego nie upływa na próżno; jego ciało zmęczyło się w ciągu dnia, oczy zbielały, serce jednak bije równomiernie, a myśl rozbłyska równie jasno, jak rankiem. Dzisiaj Bożko, geometra i projektant terenów miejskich, zakończył starannie plan nowej ulicy, wyznaczywszy miejsca pod zieleń, dziecięce placyki zabaw i rejonowy stadion. Smakował zawczasu bliską przyszłość i pracował z sercem bijącym szczęściem, w stosunku do samego siebie zaś, jako do urodzonego za kapitalizmu, był obojętny.

Bożko wyjął paczkę prywatnych listów, które otrzymywał niemal codziennie na adres służbowy, i zagłębił się w nich swymi rozmyślaniami przy gołym stole. Pisano do niego z Melbourne, Kapsztadu, z Hongkongu, Szanghaju, z niewielkich wysepek, przycupniętych w wodnej pustyni Oceanu Spokojnego, z Megaridy – osady u stóp greckiego Olimpu, z Egiptu i z wielu punktów Europy. Urzędnicy i robotnicy, dalecy ludzie, przygnieceni do ziemi bezwładem eksploatacji, nauczyli się esperanto i pokonali niemotę między narodami; osłabieni pracą, zbyt biedni, by podróżować, porozumiewali się ze sobą myślą.

Wśród listów było kilka przekazów pieniężnych: Murzyn z Kongo przysłał 1 franka, Syryjczyk z Jerozolimy 4 amerykańskie dolary, Polak Studziński co trzy miesiące przysyłał po 10 złotych. Sposobili sobie oni zawczasu robotniczą ojczyznę, aby mieli gdzie schronić się na starość i aby ich dzieci mogły w końcu uciec i uratować się w zimnym kraju, rozgrzanym przyjaźnią i pracą.

Bożko akuratnie wpłacał te pieniądze na pożyczkę państwową, obligacje zaś odsyłał niewidzialnym właścicielom wraz z pokwitowaniami.

Przestudiowawszy korespondencję, Bożko pisał odpowiedź na każdy list, czując swą wyższość i dumę jako działacz ZSRR. Pisał jednak bez dumy, skromnie i z życzliwością:

„Drogi, oddalony przyjacielu. Otrzymałem Pana list, u nas tutaj idzie wszystko coraz lepiej, wspólne dobro pracujących codziennie się pomnaża, dla światowego proletariatu gromadzi się ogromna spuścizna w postaci socjalizmu. Każdego dnia rosną nowe ogrody, zasiedlają się nowe domy i szybko pracują wynalezione maszyny. Ludzie także wyrastają inni, wspaniali, tylko ja pozostaję jak kiedyś, dlatego że urodziłem się dawno i nie zdążyłem się jeszcze od siebie odzwyczaić. Po pięciu, sześciu latach chleba i rozmaitych kulturalnych wygód stworzy się u nas ogromna ilość i cały miliard pracujących na pięciu szóstych Ziemi, zabrawszy rodziny, będzie mógł przyjechać do nas żyć na wieki, a kapitalizm niech sobie zostanie pusty, chyba że nastąpi tam rewolucja. Zwróć uwagę na Ocean Wielki, mieszkasz na jego brzegu, pływają tam czasami radzieckie statki, to – my. Pozdrawiam”.

Murzyn Arratau powiadamiał, że umarła mu żona; w takich razach Bożko odpowiadał współczuciem, ale popadać w rozpacz nie radził – trzeba zachować siebie dla przyszłości, albowiem na Ziemi prócz nas nikt prawa być nie ma. A najlepiej niechaj Arratau natychmiast przyjeżdża do ZSRR, tutaj może żyć wśród towarzyszy, szczęśliwiej niż w rodzinie.

O poranku Bożko zasnął ze słodyczą pożytecznego znużenia; śniło mu się, że jest dzieckiem, jego matka żyje, na świecie trwa lato i wyrosły wielkie gaje.

W swej pracy Bożko słynął jako najpierwszy przodownik. Oprócz zwykłej roboty geometry był sekretarzem gazety ściennej, organizatorem komórek Osoawiachimu[1] i MOPR-u[2], kierownikiem gospodarstwa ogrodniczego i na swój koszt kształcił w szkole aeronautyki pewną mało mu znaną dziewczynę, aby choć odrobinę osłabić wydatki państwa.

Dziewczyna ta raz na miesiąc przychodziła do Bożki. Częstował ją cukierkami, wręczał jej pieniądze na jedzenie i swoją przepustkę do sklepu z towarami powszechnego użytku, a dziewczyna nieśmiało wychodziła. Miała niepełnych dziewiętnaście lat, nazywała się Moskwa Iwanowna Czestnowa; spotkał ją pewnego razu na jesiennym bulwarze w chwili niepohamowanego smutku i od tej pory nie mógł zapomnieć.

Po jej wizycie Bożko kładł się zazwyczaj twarzą do dołu i gryzł się ze smutku, chociaż źródłem jego życia była sama tylko powszechna radość. Nasmęciwszy się, siadał pisać listy do Indii, na Madagaskar, do Portugalii, zachęcając ludzi do udziału w socjalizmie, do współczucia dla pracujących na całej bolesnej ziemi, a lampa oświetlała jego łysiejącą głowę, wypełnioną marzeniami i cierpliwością.

Pewnego razu Moskwa Czestnowa przyszła jak zwykle i nie wyszła od razu. Od dwóch lat znal ją Bożko, ale nie mając nadziei na nic, krępował się z bliska wpatrywać w jej twarz.

Moskwa śmiała się, ukończyła szkołę pilotów i przyniosła poczęstunek za swoje pieniądze. Bożko zaczął pić i jeść z Moskwą, ale serce jego tłukło się z przerażenia, bo poczuło od dawna uwięzioną w nim miłość.

Kiedy nadciągnęła późna noc, Bożko otworzył okno na ciemną przestrzeń i do pokoju wleciały ćmy i komary, a wokoło było tak cicho, że Bożko słyszał bicie serca Moskwy Iwanowny w jej dużej piersi; bicie owo rozlegało się na tyle równo, prężnie i pewnie, że gdyby można było połączyć z tym sercem cały świat, mogłoby ono regulować bieg wydarzeń – nawet komary i ćmy, siadając z przodu na bluzce Moskwy, natychmiast odlatywały, bojąc się łoskotu życia w jej potężnym i ciepłym ciele. Policzki Moskwy, poddane ciśnieniu serca, na długo, na całe życie nabrały barwy opalenizny, oczy błyszczały jasnością szczęścia, włosy wypłowiały od skwaru nad głową, a ciało nabrzmiało późną młodością, znajdując się już na granicy kobiecej człowieczości, kiedy nowe życie niemal mimochodem pojawia się wewnątrz człowieka.

Bożko nieprzerwanie, do nowego świetlistego poranka, patrzył i patrzył na Moskwę, kiedy dziewczyna już dawno zasnęła w jego pokoju – i senna, szczęśliwa świeżość, jak zdrowie, wieczór i dzieciństwo, wchodziły w tego znużonego człowieka.

Następnego dnia Moskwa zaprosiła Bożkę na aerodrom – by zobaczył działanie nowych spadochronów.

Niewielki aeroplan zabrał w swoje wnętrze Moskwę i poleciał wysoko w odwieczne pustynne niebo. W zenicie aeroplan przygasił motor, pochylił się do przodu i zrzucił spod swego kadłuba jasny kłębuszek, który bez tchu poniósł się w otchłań. W tym samym czasie niewysoko nad ziemią leciał powoli inny aeroplan, który zwolnił pracę swoich trzech silników, chcąc wylądować. Na małej wysokości, nad owym trój silnikowym szybującym samolotem samotne powietrzne ciałko, bezbronnie mknące z narastającą szybkością, rozwinęło się w kwiatek, napełniło powietrzem i zakołysało. Trójsilnikowy samolot natychmiast uruchomił wszystkie swoje motory, aby uciec od spadochronu, lecz spadochron był zbyt blisko, mogło go wkręcić pod śmigło w strugi powietrza, więc mądry pilot ponownie wyłączył silniki, dając spadochronowi możliwość orientacji. Wówczas spadochron opuścił się na powierzchnię nośną skrzydła i zwinął się, a po kilku chwilach po przechylonym skrzydle powoli i bez strachu przeszedł niewielki człowiek i zniknął w maszynie.

Bożko wiedział, że to przyleciała z przestworzy Moskwa; wczoraj słyszał jej równomierne, rozgłośne serce – teraz zaś stał i płakał ze szczęścia za całą śmiałą ludzkość, żałując, że w ciągu dwóch lat dawał Moskwie Czestnowej po sto rubli miesięcznie, a nie po sto pięćdziesiąt.

W nocy Bożko znowu, jak zwykle, pisał listy do całego zaocznego świata, opisując z zapałem ciało i serce nowego człowieka, pokonującego śmiertelną przestrzeń wysokości.

O świcie zaś, przygotowawszy pocztę dla ludzkości, Bożko zapłakały żal mu się zrobiło, że serce Moskwy może latać w powietrznym żywiole, ale kochać go nie może. Zasnął i spał bez pamięci do wieczora, zapomniawszy o pracy.

Wieczorem ktoś do niego zastukał i weszła Moskwa, jak zawsze szczęśliwa z wyglądu i z dawnym głośnym sercem. Bożko nieśmiało, z krańcowej potrzeby uczucia, objął Moskwę, a ona zaczęła całować go w odpowiedzi. W wychudłym gardle Bożki zabulgotała skryta bolesna siła i nie mógł się już opamiętać, poznając na całe życie jedyne szczęście ciepłoty człowieka.

3

Każdego ranka, budząc się, Moskwa Czestnowa długo patrzyła na światło słoneczne w oknie, mówiła w myślach: „To nadchodzą przyszłe czasy”, i wstawała w szczęśliwej beztrosce, która zależała zapewne nie od świadomości, ale od siły serca i zdrowia. Potem Moskwa myła się, dziwując się chemii natury, przekształcającej zwykłe skąpe pożywienie (jakie tylko nieczystości Moskwa jadła w swoim życiu!) w różową czystość, w kwitnące przestrzenie jej ciała. Nawet będąc sama, Moskwa mogła patrzeć na siebie jak na kogoś obcego i lubować się swoim korpusem w czasie, gdy go myła. Wiedziała, rzecz jasna, że nie ma tutaj jej zasług, że jest za to precyzyjna robota dawnych czasów i natury – i później, przeżuwając śniadanie, Moskwa roiła coś o naturze płynącej wodą, dmącej wiatrem, nieprzerwanie poruszającej się, niczym w chorobliwej malignie, całą swą olbrzymią cierpliwą substancją… Naturze trzeba było koniecznie współczuć – tyle się natrudziła dla stworzenia człowieka, zupełnie jak uboga kobieta, która wiele rodziła, a teraz aż słania się wyczerpana…

Po ukończeniu szkoły aeronautyki Moskwę mianowano młodszym instruktorem przy tejże szkole. Uczyła teraz grupę spadochroniarzy beznamiętnego skakania z aeroplanu i spokoju charakteru przy spadaniu w rozgłośnej przestrzeni.

Sama Moskwa latała, nie czując w sobie żadnego szczególnego napięcia czy odwagi, jedynie ściśle, jak w dzieciństwie, wyliczała, gdzie jest „granica”, to jest koniec techniki i początek katastrofy, i do „granicy” nie dochodziła. Ale „granica” była znacznie dalej, niż myślano, a Moskwa wciąż ją przesuwała.

Pewnego razu uczestniczyła w wypróbowywaniu nowych spadochronów, nasyconych takim lakierem, który pozbywał się wilgoci atmosfery i pozwalał na wykonywanie skoków nawet w czasie deszczu. Czestnową zaopatrzono w dwa spadochrony – drugi dano na zapas. Podniesiono ją na dwa tysiące metrów i poproszono, by rzuciła się stamtąd na powierzchnię ziemską poprzez wieczorną mgłę, która podniosła się po deszczach.

Moskwa otworzyła drzwi aeroplanu i dała krok w pustkę; od dołu uderzył w nią twardy wicher, jakby ziemia była gardzielą potężnej dmuchawy, w której powietrze prasowane jest aż do twardości i podnosi się do góry – mocno, niczym kolumna; Moskwa poczuła się jak przedmuchiwany na wylot komin i przez cały czas trzymała otwarte usta, aby nadążyć z wydychaniem wdzierającego się w nią bez litości dzikiego wichru. Wokół niej było mętnie od mgły, ziemia znajdowała się jeszcze daleko. Moskwa rozkołysała się, niewidzialna dla nikogo z powodu mgły, samotna i wolna, po czym wyjęła papierosa i zapałki, żeby zapalić, ale zapałka zgasła; wówczas Moskwa skuliła się, aby utworzyć zaciszne osłonięte miejsce przy swej piersi, i podpaliła wszystkie zapałki w pudełku naraz – od ognia, pochwyconego ciągiem wichru, błyskawicznie zajął się łatwopalny lakier, którym przesiąknięte były jedwabne szelki, łączące ciężar człowieka z czaszą spadochronu; owe szelki spłonęły w marnej chwili, zdążywszy jedynie rozżarzyć się i rozsypać w proch – gdzie podziała się czasza, Moskwa nie dojrzała, jako że wiatr zaczął przypiekać skórę na jej twarzy na skutek surowej, coraz bardziej rosnącej szybkości spadania w dół.

Leciała z płonącymi czerwonymi policzkami, a powietrze brutalnie szarpało jej ciało, jakby to nie był wiatr podniebnych przestworów, ale ciężka martwa substancja – nie sposób było sobie wyobrazić, żeby ziemia była jeszcze twardsza i bardziej bezlitosna. „To takiś ty naprawdę, świecie! – myślała mimochodem Moskwa Czestnowa, przenikając poprzez mrok mgły w dół. – Jesteś miękki tylko wtedy, kiedy się ciebie nie tyka!” Szarpnęła rączkę zapasowego spadochronu, ujrzała ziemię aerodromu w światłach sygnalizacyjnych i krzyknęła od nieoczekiwanej męczarni – otwierający się spadochron porwał jej ciało do góry z taką siłą, że Moskwa poczuła swoje kości tak, jakby rozbolały ją wszystkie zęby naraz. Po dwóch minutach siedziała już na trawie, przykryta spadochronem i zaczęła wypełzać stamtąd, wycierając łzy, które wycisnął wiatr.

Pierwszy podszedł do Moskwy Czestnowej znany lotnik Arkanów, który przez dziesięć lat pracy nie uszkodził ani jednej lotki sterowej i nie doświadczył ani niepowodzenia, ani awarii.

Moskwa wypełzła spod czaszy jako wszechzwiązkowa znakomitość. Arkanów i drugi pilot ujęli ją pod ręce i poprowadzili do pokoju rekreacyjnego, gratulując jej po drodze. Na pożegnanie Arkanów powiedział Moskwie: „Szkoda nam was tracić, ale zdaje się, że już was straciliśmy… Pojęcia nie macie o flocie powietrznej, Moskwo Iwanowna! Flota powietrzna to skromność, a wy – to luksus! Życzę wam wszelkiego szczęścia!”

Po dwóch dniach Moskwę Czestnową odsunięto od pracy w powietrzu z tej przyczyny, że atmosfera to nie cyrk do puszczania fajerwerków ze spadochronów.

Przez pewien czas o szczęśliwym, młodym męstwie Moskwy Czestnowej pisały gazety i czasopisma; nawet za granicą poinformowano szczegółowo o skoku z płonącym spadochronem i wydrukowano piękną fotografię „powietrznej komsomołki”, lecz potem to się urwało, a Moskwa w ogóle nie pojęła swojej sławy: czym ona była.

Mieszkała teraz na piątym piętrze nowego domu, w dwóch niewielkich pokojach. W domu tym mieszkali lotnicy, konstruktorzy, rozmaici inżynierowie, filozofowie, ekonomiczni teoretycy i inne profesje. Okna mieszkania Czestnowej wychodziły ponad okoliczne moskiewskie dachy, a w oddali – na słabnącym, umierającym krańcu przestrzeni – widać było jakieś nieprzebyte lasy i tajemnicze wieżyczki; o zachodzie słońca błyszczał tam samotnie niewiadomy dysk, odbijając ostatnie światło na obłoki i na niebo – do tej przyciągającej krainy było jakieś dziesięć, piętnaście kilometrów, ale gdyby wyszła z domu na ulicę, Moskwa Czestnowa nie odnalazłaby tam drogi… Zwolniona z floty powietrznej, Moskwa spędzała wieczory samotnie, do Bożki już nie chodziła, koleżanek nie zapraszała. Kładła się brzuchem na parapecie, jej włosy zwisały w dół, i słuchała, jak szumi wszechświatowe miasto w swej triumfującej energii, i jak rozlega się czasami głos człowieka z hałaśliwej ciasnoty pędzących mechanizmów; podniósłszy głowę, Moskwa widziała, jak wschodzi pusty, biedny księżyc na przygasłe niebo, i czuła w sobie grzejący bieg życia… Jej wyobraźnia pracowała bez ustanku i nigdy jeszcze się nie znużyła – odczuwała umysłem pochodzenie rozmaitych spraw i w myślach brała w nich udział; w samotności wypełniała cały świat swoją uwagą i pilnowała ognia latarń, tak by świeciły, rozgłośnych, równomiernych uderzeń parowych kafarów na Moskwie, ażeby pale pewnie wchodziły w głębinę, myślała też o maszynach, dzień i noc wytężających swe siły, by paliło się światło w ciemnościach, trwała lektura książek, by motory młóciły zboże na poranny wypiek chleba, by rury tłoczyły wodę do ciepłych pryszniców w salach tanecznych i aby dochodziło do poczęcia w gorących i mocnych objęciach ludzi – w mroku, odosobnieniu, twarzą w twarz, z czystym uczuciem połączonego zdwojonego szczęścia. Moskwa Czestnowa nie tyle pragnęła sama przeżywać to życie, ile chronić je – okrągłą dobę stać przy kranie hamulcowym parowozu, wioząc ludzi ku wzajemnym spotkaniom, reperować rurę wodociągową, odważać chorym lekarstwa na aptekarskiej wadze i zgasnąć w porę lampą nad cudzym pocałunkiem, wchłaniając w siebie ciepło, które dopiero co było światłem. Nie odrzucała przy tym własnych interesów – ona też musiała się gdzieś podziać ze swym dużym ciałem – ona jedynie odkładała je na nieco dalszą przyszłość: była cierpliwa i mogła czekać.

Kiedy samotnymi wieczorami Moskwa zwieszała się ze swego okna, przechodzący ludzie wykrzykiwali do niej z dołu pozdrowienia, wołali gdzieś we wspólny letni mrok, obiecywali pokazać wszystkie atrakcje parku kultury i wypoczynku oraz kupić kwiatów i ciągu tek. Moskwa śmiała się do nich, lecz milczała i nie szła. Później Moskwa widziała z góry, jak zaczynają zaludniać się okoliczne dachy starych domów: przez strychy na żelazne pokrycia wychodziły rodziny, rozściełały kołdry i kładły się spać na powietrzu, umieszczając dzieci między matką a ojcem; w wąwozach dachów zaś, gdzieś między włazem przeciwpożarowym a kominem, chronili się narzeczeni i do rana nie zamykali oczu, znajdując się poniżej gwiazd i powyżej wieloludzia. Po północy niemal wszystkie widoczne okna przestawały się świecić – dzienna szturmowa praca wymagała zapomnienia we śnie – a późne samochody przepływały szmerem, nie niepokojąc sygnałami; z rzadka jedynie zagasłe okna ponownie rozświetlały się na krótko – to przychodzili ludzie z nocnych zmian, jedli co bądź, nie budząc śpiących i natychmiast kładli się sami; inni zaś, wyspawszy się, wstawali, by wyjść do pracy: maszyniści turbin i parowozów, radiotechnicy, mechanicy pokładowi porannych rejsów, badacze naukowi i inni wypoczęci.

Drzwi do swego pokoju Moskwa Czestnowa często zapominała zamknąć. Pewnego razu zastała nieznajomego człowieka śpiącego na podłodze na swym wierzchnim ubraniu. Moskwa zaczekała, dopóki zmęczony gość się nie obudzi. Obudził się i powiedział, że będzie tutaj mieszkał w kącie – bo więcej nie ma już gdzie. Moskwa popatrzyła na tego człowieka; miał koło czterdziestki, na jego twarzy leżały zapiekłe szramy minionych wojen, skóra miała smagłą, brunatną barwę dobrego zdrowia i dobrego serca, a rudawe wąsy nieśmiało rosły nad znużonymi ustami.

– Nie wszedłbym do ciebie bez potrzeby, kudłata ślicznotko – rzekł nieznany gość – ale ciału trzeba dawać odpocząć, a miejsca nie ma… Nie ukrzywdzę cię, miej mnie za nic, niby dodatkowy stół. Nie uświadczysz ode mnie ni dźwięku, ni zapachu.

Moskwa zapytała go, co on za jeden, gość objaśnił się szczegółowo wraz z okazaniem dokumentów.

– A jakże by inaczej! – wyrzekł nowo zasiedlony. – Jestem człowiekiem zwyczajnym, wszystko u mnie w porządku.

Okazał się wagowym w składzie drewna, rodem z Jelca, Moskwa Czestnowa zaś nie zdecydowała się odkładać komunizmu z powodu niedostatku mieszkań i swego prawa do dodatkowej powierzchni – zmilczała i dala lokatorowi poduszkę i kołdrę. Lokator zaczął mieszkać, po nocach wstawał i podchodził na palcach do łóżka śpiącej Moskwy, aby okryć ją kołdrą, kręciła się bowiem, odkrywała i ziębła; rankami zaś nigdy nie chodził do ubikacji przy mieszkaniu, nie chcąc zapełniać jej swoim paskudztwem i szumieć wodą, lecz wyprawiał się do publicznego klozetu na podwórzu. Po kilku dniach życia w mieszkaniu Czestnowej wagowy przytwierdzał już obcasy do zdeptanych pantofli Moskwy, po kryjomu czyścił jej jesienne palto z osiadłego na nim kurzu i zaparzał herbatę, z radością oczekując na przebudzenie się gospodyni. Moskwa rugała początkowo Wagowego za podlizywanie się, a potem, by wyplenić takie służalstwo, wprowadziła ze swym lokatorem rozrachunek gospodarczy – zaczęła cerować mu skarpetki, a nawet golić maszynką szczecinę na jego twarzy.

Wkrótce organizacja komsomolska skierowała Moskwę do tymczasowej pracy w rejonowej komendzie wojskowej – w celu likwidacji zaniedbań w ewidencji.

4

Pewnego razu w korytarzu komendy wojskowej stał blady i chudy nie podlegający służbie zasadniczej z książeczką wojskową w rękach. Wydawało mu się, że w komendzie rejonowej pachnie tak samo, jak w miejscach długotrwałego odosobnienia – bezwładem umęczonego ludzkiego ciała, świadomie zachowującego się skromnie i ekonomicznie, aby nie rozbudzać w sobie zamierającego pociągu do odległego życia i nie zadręczyć się potem w daremności, od bólu rozpaczy. Obojętna ideologiczność wystroju, opartego na niskim budżecie państwowym, i miałkość urzędniczego personelu obiecywały przybyłemu człowiekowi nieczułość, biorącą się z ubóstwa albo bezwzględności serca.

Nie podlegający służbie zasadniczej wyczekiwał na urzędniczkę przy jedynym oknie, ona zaś tymczasem doczytywała wiersze w książce; nie podlegający służbie sądził, że od wierszy każdy człowiek robi się lepszy – on sam w młodości swego życia czytał książki do północy i potem czuł w sobie smutek i obojętność. Urzędniczka, doczytawszy wiersz, zaczęła wciągać nie podlegającego służbie do nowej ewidencji, dziwiąc się, że ów człowiek, wedle ewidencyjnego formularza, nie był ani w białej, ani w czerwonej armii, nie odbywał powszechnego przeszkolenia wojskowego, nie stawiał się nigdy na punkty zborno-szkoleniowe, nie uczestniczył w oddziałach obrony terytorialnej i w pochodach Osoawiachimu i o trzy lata przekroczył termin swej ponownej rejestracji. Nie wiadomo, jakim sposobem, w jakim zaciszu dany nie podlegający służbie potrafił ukryć się przed czujnością administracji domu ze swą książeczką wojskową starego typu.

Wojskowa urzędniczka popatrzyła na nie podlegającego służbie wojskowej. Przed nią, za barierką oddzielającą spokój biura od ludzi, stał interesant z dawno wychudłą twarzą, pokrytą zmarszczkami przygnębiającego życia i bolesnymi śladami słabości i cierpienia; ubranie na tym kompletnym cywilu było równie znoszone, jak skóra na jego twarzy, i ogrzewało człowieka dzięki długowiecznym brudom, które wżarły się w zetlałość tkaniny; spoglądał na urzędniczkę z nieśmiałą chytrością, nie oczekując dla siebie współczucia, a często, opuściwszy oczy, zamykał je w ogóle, aby nie widzieć życia, tylko ciemność; przez chwilę wyobrażał sobie obłoki na niebie – lubił je dlatego, że go nie dotyczyły i że był im obcy.

Popatrzywszy mimochodem w dal komendy, kompletny cywil wzdrygnął się ze zdziwienia: spoglądało na niego dwoje jasnych oczu, obrosłych skupionymi brwiami, nie grożąc mu niczym. Kompletny cywil wiele razy widywał gdzieś takie oczy, uważne i czyste, i zawsze mrugał na ich spojrzenie. „To prawdziwa czerwona armia! – pomyślał z bolesnym wstydem. – Boże! Dlaczego niepotrzebnie przepuściłem całe swoje życie, gwoli utrzymania samego siebie!…” Kompletny cywil oczekiwał zawsze od urzędów zgrozy, wyczerpania i długotrwałej udręki – tutaj zaś ujrzał w oddali człowieka, myślącego w związku z nim przychylnie.

„Armia Czerwona” wstała z miejsca – okazała się kobietą – i podeszła do kompletnego cywila. Przeraził się uroku i siły jej twarzy, ale z litości dla swego serca, które mogłoby nadaremnie zachorować z miłości, odwrócił się od owej urzędniczki. Moskwa Czestnowa wzięła od niego książeczkę wojskową i ukarała go grzywną w wysokości pięćdziesięciu rubli za naruszenie przepisów ewidencyjnych.

– Pieniędzy nie mam – powiedział kompletny cywil. – Już lepiej wypłacę się jakoś na żywca.

– A jak by to było? – zapytała Moskwa.

– Nie wiem – cicho wyrzekł kompletny cywil. – Żyje mi się tak sobie.

Czestnowa ujęła go za rękę i poprowadziła do swego stołu.

– Dlaczego żyje się wam tak sobie? – zapytała. – Czegoś byście chcieli?

Kompletny cywil nie mógł odpowiedzieć; czuł, jak pachniało od tej biurowej czerwonoarmijnej kobiety mydłem, potem i jakimś miłym życiem, obcym dla jego serca, ukrywającego się w swej samotności w słabo tlącym się cieple. Pochylił głowę i zapłakał za sprawą swego żałosnego położenia, a Moskwa Czestnowa z zakłopotaniem puściła jego rękę. Kompletny cywil postał przez chwilę, a potem ucieszył się, że go nie zatrzymują, i ukrył w swoim nie znanym mieszkaniu, aby przebytować jakoś do śmierci bez ewidencji i bez zagrożenia.

Czestnowa odnalazła jednak jego adres w formularzu rejestracyjnym i po pewnym czasie poszła do kompletnego cywila w odwiedziny.

Długo chodziła po zapadłych kątach rejonu baumanowskiego, zanim odnalazła pewną niewielką spółdzielnię mieszkaniową, w której figurował ko...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin