Zapomniane Krainy_Cykl Piesni i Miecze_01_Cien Elfa_Cunningham Elaine.rtf

(1544 KB) Pobierz
Zapomniane Krainy_Cykl Piesni i Miecze_01_Cien Elfa_Cunningham Elaine

http://merlin.pl/Cien-Elfa-Piesni-i-miecze-1_Elaine-Cunningham,images_big,14,83-88916-23-8.jpg


 

Elaine Cunningham

 

Cień Elfa

Pieśni i Miecze - Księga I


HARFIARZE

 

Harfiarze, na wpół tajna organizacja Dobra, walczą o wolność i porządek w świecie pełnym tyranów, złych magów i przerażających potworów spoza granic wyobraźni.

Każda nowela z serii Harfiarzy jest odrębną opowieścią, przedstawiającą niektóre z wielu ciekawych i niezwykłych historii magicznego świata, zwanego Forgotten Realms.


Andrew,

Mojemu pierworodnemu i przyjacielowi

 

 

 

Podziękowania

 

Chciałabym podziękować Bette Suska za naukę, że słowa mogą być tak zabawkami, jak i skarbami; Marilyn Kooiman za sugestię, że ktoś tak zwariowany jak ja powinien pisać fantasy; Jimowi Lowderowi za radę, poczucie humoru i zadziwiającą cierpliwość.


Prolog

 

Elf wyszedł na trawiastą, otoczoną przez wielkie, stare dęby polanę. Droga przywiodła go do miejsca, z którego mógł oglądać piękno tak ulotne, że komuś niewtajemniczonemu mogło wydawać się nie tknięte niczyją ręką. Elf nigdy w życiu nie widział głębszej zieleni. Przez liście przebijały się pierwsze, nieśmiałe promienie wschodzącego słońca i wszystko dookoła, nawet powietrze, wydawało się tętnić życiem. Stopy rozbijały przytulone do ździebeł trawy szmaragdowe kropelki rosy. Przymrużył oczy. Kucnął przyglądając się łące. Odnalazł ścieżkę, niemal niewidoczną, wyznaczoną przez pozbawioną błyszczących koralików wysoką trawę. Tak, tędy przechodziła jego ofiara.

Szybko ruszył po śladach, kierując się w stronę przejścia między dwoma olbrzymimi dębami. Przekroczył zasłonę z krzewów i zniknął z polany, pozostawiając za sobą jasne światło poranka.

Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do panującego w gęstym lesie półmroku, dostrzegł pomiędzy drzewami wąską dróżkę.

Jego ofiara nie wiedziała, że jest śledzona, dlaczego więc nie wybrała najłatwiejszej drogi przez las? Elf przedzierał się przez wysoką trawę, odnajdując ledwie widoczną ścieżkę. Niewiele wskazywało na to, że przed nim ktoś tędy przechodził, ale nie był tym zbytnio zaniepokojony. Śledzona przez niego para należała, sądząc po śladach, do najbardziej doświadczonych tropicieli, jakich do tej pory spotkał. Niewielu jest takich, którzy potrafią poruszać się, nie zostawiając po sobie żadnych śladów poza strąconą rosą.

Elf sunął cicho po trawie. Na myśl o zbliżającym się zwycięstwie serce zabiło mu szybciej. Tak długo na nie czekał i teraz ma je przed sobą. Elfy, w szczególności złote, nie są porywczym ludem, dlatego również za tą poranną misją stały lata planowania, dziesięciolecia dyskusji i dwa wieki oczekiwania na sprzyjające warunki. Dopiero dziś nadszedł czas na uderzenie, i właśnie on będzie tym, który zada pierwszy cios.

Ścieżka kończyła się przy kamiennym murze. Elf znów zatrzymał się i rozejrzał dookoła. Podszedł do ściany i wychylił zza niej głowę, aby zobaczyć co znajduje się dalej: Był tam przepiękny ogród, wspanialszy niż wszystkie, które dotąd widział. Po trawnikach dumnie przechadzały się pawie. Niektóre, z rozwiniętymi piórami ogona, popisywały się pięknymi, opalizującymi niebiesko-zielonymi oczkami. Wśród ukwieconych gałęzi otaczających błyszczący staw drzew fruwały kolorowe kolibry. Wrodzone poczucie piękna wzięło górę w duszy elfa nad zimnym umysłem i na chwilę odsunęło myśli o czekającym go zadaniu. Pomyślał, iż takie miejsce mogło łatwo uwieść każdego oglądającego je elfa. Patrząc się w górę doszedł do wniosku, że chyba tak właśnie stało się w jego przypadku.

Ponad ogrodem widać było ogromny zamek. Zadziwiał swą kryształową konstrukcją. Złote oczy elfa rozbłysły nienawiścią i triumfem – zdał sobie sprawę, że ślad doprowadził go do samego centrum potęgi szarych elfów.

Starożytna rasa złotych elfów zbyt długo opierała się pokusie rządzenia. Z odświeżoną motywacją, elf zaczął snuć plany.

Trudno byłoby wyobrazić sobie lepszą sytuację, żadna straż nie patrolowała zewnętrznych ogrodów. Gdyby dostał swoją ofiarę jeszcze w ogrodzie, mógłby uderzyć i wycofać się niezauważony, następnego dnia powróciłby i natarł jeszcze raz.

Pomiędzy nim a zamkiem znajdował się wielki labirynt bukszpanowych żywopłotów. Doskonale! Elf uśmiechnął się swoim złym uśmiechem. Ta szara dziwka i jej ludzki kochanek weszli właśnie do swojego grobu. Wiele dni upłynie zanim w tym labiryncie odnajdą się ich ciała.

Plan jednak miał swoje minusy. Sam labirynt nie martwił go ani trochę, choć jedyne wejście do niego prowadziło przez ogród dzwonkowców – hodowano je zarówno dla ich dźwięku, jak i dla pięknego wyglądu. Elf słyszał ciche odgłosy wydawane przez kwiaty, przez moment nawet wsłuchiwał się w muzykę, gdy nagle przypomniał sobie, że gdzieś już widział taki ogród. Grządki dla tych kwiatów zaprojektowane były tak, aby rośliny łapały każdy powiew wiatru i przetwarzały go na odpowiednią, zależną od jego kierunku melodię. Każda, najmniejsza nawet zmiana kierunku przepływu powietrza, powodowała zmianę melodii, w efekcie czego ogród był pięknym i zarazem skutecznym systemem alarmowym.

Elf wiedział, że jego ofiary teraz znajdowały się właśnie w labiryncie i kierowały się w stronę zamku, wiedział też, że musi spróbować. Z łatwością przeskoczył niski mur, przebiegł pomiędzy zdezorientowanymi pawiami i prawie bezszelestnie, jak robią to tylko najdoskonalsi elfi tropiciele, przesunął się przez ogród dzwonkowców. Tak jak się spodziewał, dźwięk wydawany przez kwiaty zmienił się nieco i czułe ucho bez trudu mogło wychwycić to zakłócenie, ukrył się więc za jedną z rzeźb i oczekiwał na przybycie straży pałacowej.

Po kilku minutach uspokoił się – ku swemu zaskoczeniu wszedł do labiryntu niezauważony. Ostatni rzut okiem na ogród upewnił go, że faktycznie jest sam. Uśmiechnął się wyobrażając sobie strażników pałacowych – idiotów zbyt głupich i pospolitych, żeby rozpoznać swój własny melodyjny alarm; muzycznie głusi, jak wszystkie szare elfy. Do labiryntu bezszelestnie wślizgnął się zabójca.

Wydawało mu się, że ogrodowe labirynty tworzone były z reguły według jednego wzoru, jednakże po kilku zakrętach doszedł do wniosku, że właśnie odnalazł wyjątek od tej reguły.

Takiego labiryntu jeszcze nigdy nie widział: wielki i dziwaczny, poskręcane ścieżki prowadziły z jednego małego ogrodu do drugiego, a każdy następny bardziej fantastyczny od poprzedniego. z rosnącym zniecierpliwieniem przechodził obok egzotycznych drzew owocowych, fontann, altan, grządek z kwiatami i małych stawów, pełnych błyszczących rybek. Najdziwniejsze były magiczne obrazy przedstawiające znane elementy elfiego folkloru: narodziny morskich elfów, smoczą wojnę Zielonej Wyspy, lądowanie Elfiej Armady. Przyśpieszył i wbiegł do kolejnego ogrodu. Zaraz jednak zatrzymał się: przed nim, na wspaniałym podeście, znajdowała się wielka, wypełniona wodą kula. Był pewien, że tędy jeszcze nie przechodził! Aby lepiej się jej przyjrzeć, podszedł bliżej. Wewnątrz kuli rozpościerała się magiczna iluzja.

Potężny sztorm targał po wzburzonej powierzchni oceanu małym elfim stateczkiem, z wody, przed wystraszonymi oczami marynarzy, wynurzyła się morska bogini Umberlee. Jej długie, białe włosy mieniły się błyskawicami.

Na bogów, to przecież jeszcze jedno przedstawienie narodzin morskich elfów! Pomyłka była wykluczona, nawet w tym przedziwnym labiryncie nie mogły znajdować się dwa tak podobne obrazy! Zdziwiony Elf przeczesał włosy; on, doskonały elfi tropiciel, chodził w kółko! I już miał siebie dalej karcić gdy niedaleko usłyszał dźwięk, jaki wydają tnące ostrza. Jego źródło zlokalizował w sąsiednim okrągłym ogrodzie, otoczonym przez przyciągające chmury motyli kwietniki. Wśród kwiatów przeważały niebieskie róże, rosnące na dużym klombie w kształcie półksiężyca, na którego jednym z rogów stał stary elfi ogrodnik, przycinający z większym wigorem niż dokładnością wystające poza klomb gałązki.

Według wszystkich znaków, tu właśnie znajdował się środek labiryntu, z pewnością przechodziła tędy ofiara elfa. z ogrodu prowadziło wiele ścieżek, a przekonany za pomocą czubka sztyletu stary ogrodnik powie mu, którą z nich udała się ta dziwka. Wślizgnął się do ogrodu. Gdy wchodził pomiędzy klomby, chmura motyli poderwała się do lotu. Ogrodnik spojrzał w górę, srebrne oczy rozbłysły, gdy ujrzał powód poruszenia – jego wzrok spoczął na intruzie. Odkaszlnął i właśnie zabierał się do powitania. Nie, tylko nie to! Nie może zaalarmować ofiary! – pomyślał intruz. Poleciał sztylet.

Na twarzy ogrodnika odmalowało się zdziwienie. Dłoń starego elfa chwyciła za rękojeść tkwiącego mu w piersi sztyletu.

Ciało osunęło się na ziemię. Z głowy spadł kaptur, odsłaniając ciemnoniebieskie, poprzetykane siwymi pasemkami włosy.

Niebieskie! Podniecenie opanowało zabójcę. Cicho pokonał dzielącą go od ciała odległość. Odblask złota przyciągnął jego wzrok, gdy przyklęknął przy leżącym, z pomiędzy fałd tuniki ogrodnika wyciągnął medalion oznaczony królewskim godłem.

Zabójca upuścił medalion i usiadł zaszokowany. Dzięki temu szczęśliwemu przypadkowi zabił króla Zaora!

Chwilę triumfu przerwał nagle kobiecy krzyk. Elf szybkim ruchem obrócił się, dobywając dwóch bliźniaczych mieczy; znalazł się oko w oko ze swoją ofiarą. Elfka stała tak nieruchoma, że można by ją wziąć za rzeźbę, jednakże żaden rzeźbiarz nie byłby w stanie uchwycić żałości malującej się na jej twarzy.

Jedną rękę trzymała przy ustach, a drugą wyciągała do stojącego obok wysokiego mężczyzny.

Przeznaczenie jest dziś ze mną – pomyślał zabójca, z obnażonymi ostrzami ruszył w kierunku pary. Ku jego zaskoczeniu przerośnięty towarzysz dziwki wykazał się wystarczającą przytomnością umysłu, aby wyciągnąć mały myśliwski łuk i wystrzelić.

Z początku poczuł tylko uderzenie, ale zaraz po tym, jak strzała przebiła skórzaną zbroję i weszła w ciało, także przeszywający ból. Spojrzał w dół i spostrzegł, że pocisk nie był groźny, nawet nie wbił się głęboko. Zmuszając się do spokoju zwalczył ból i uniósł miecze – ciągle mógł zabić dziwkę, zabić ich oboje, zanim sam ucieknie. To będzie dobry dzień, mimo wszystko.

– Tędy!

Niedaleko zabrzmiała wydana kontraltem głośna komenda.

Krzyk kobiety musiał zaalarmować straże. Zabójca usłyszał zbliżające się szybko odgłosy, wydawane przez co najmniej tuzin biegnących. Nie może zostać schwytany i przesłuchany, woli umrzeć za Sprawę, jednakże szarzy władcy nie daliby mu możliwości śmierci. Zastanawiał się tylko przez moment, zaraz potem odwrócił się i uciekł w kierunku stojącego nieopodal magicznego portalu.

Ciężko dysząc i słaniając się z wywołanego upływem krwi osłabienia, przeszedł przez krąg błękitnego dymu, wyznaczającego magiczną bramę. Silne ramiona złapały go po drugiej stronie i położyły na ziemi.

– Fenianie! Co się stało?

– Portal prowadzi do Evermeet – wyszeptał elf – Król Zaor nie żyje.

Triumfalny okrzyk elfiego towarzysza rozległ się pośród gór, płosząc kilka ptaków.

– A ta elfia suka? Harfiarz?

– Żyje – powiedział elf, po czym skrzywił się i złapał za wystającą strzałę. Wysiłek włożony w mówienie przywołał nową falę bólu.

– Spokojnie – powiedział przyjaciel. – Amnestria i jej kochanek już niedługo podążą śladem króla Zaora. – Zdjął ręce elfa ze strzały i zabrał się do wyjmowania jej z rany.

– Zobaczyli cię?

– Niestety – wyksztusił przez zaciśnięte wargi.

– Mimo wszystko dobrze sobie poradziłeś.

Wbita szybkim ruchem strzała weszła między żebra, prosto w serce. Kiedy krew przestała tryskać pocisk został wyciągnięty i wbity z powrotem w poprzednie miejsce w ranie.

Morderca wstał, obejrzał ciało i mruknął:

– Ale nie wystarczająco dobrze.


Rozdział pierwszy

 

Na wieczornym niebie pojawił się księżyc, a za nim dziewięć małych gwiazdek przez bardów i zakochanych zwanych Łzami Seluny. Płaczący księżyc powoli wypłukiwał kolor z jesiennego słońca.

W ciemniejącym ogrodzie, przenikając go i wyciszając ostatnie dźwięki elfich dzwonków pogrzebowych, zaczęły gromadzić się złowieszcze, zrodzone z ziemi mgły, od których wzięły swą nazwę Wzgórza Szarego Płaszcza.

W Everesce niewiele miejsc było spokojniejszych od świątyni Hannali Celanil, elfiej bogini piękna i romantycznej miłości. Świątynia, zadziwiająca konstrukcja z białego marmuru i księżycowego kamienia, stała na najwyższym wzgórzu miasta.

Otaczały ją ogrody, które nawet późną jesienią pełne były egzotycznych kwiatów i owoców, w samym centrum ogrodu, na niskim podeście, stała rzeźba Hannali Celanil z rzadko spotykanego białego kamienia.

Klęcząca u stóp posągu samotna postać zdawała się nie zwracać uwagi na subtelności otoczenia. Odrętwiała z żalu i udręki półelfka, oplótłszy kolana szczupłymi ramionami, nieobecnym wzrokiem spoglądała ponad miastem ku odległym wzgórzom. Nie zwracała uwagi na uliczne światła Evereski, nie wyciągnęła płaszcza, by ochronić się przed chłodem gęstniejącej mgły. Dziewczynka przyszła do świątynnego ogrodu jakby instynktownie; może sądziła, że w ulubionym miejscu swojej zmarłej matki odnajdzie jeszcze jakiś ślad jej obecności.

Nie licząca nawet piętnastu zim Arilyn z Evereski nie potrafiła pojąć, w jaki sposób Z'beryl – jej matka, elfia wojowniczka i uzdolniona czarodziejka – mogła zginąć z rąk pospolitych opryszków. Para morderców przyznała się do zarzucanego im czynu i nawet teraz widać było ich bujające się na tle miejskich murów ciała. Arilyn z dziwnym uczuciem obojętności przybyła na egzekucję, aby obserwować tę smutną ceremonię.

Stało się więcej, niż Arilyn była wstanie znieść. Młoda półelfka przyciągnęła nogi do piersi i oparła głowę na kolanach, była już znużona próbami nadania temu wszystkiemu sensu. Z'beryl była jedynym członkiem rodziny jakiego znała, czy naprawdę musiała odejść? A teraz, depcząc cień śmierci matki nadszedł kolejny szok: nagłe i tajemnicze przybycie krewniaków Z'beryl. Obojętne, dziwaczne elfy ledwie były łaskawe zauważyć istnienie Arilyn, woląc smucić się pod woalkami swych porannych szat – rodzina bez twarzy. Nawet teraz, myśląc o tym Arilyn poczuła chłód i wyjąwszy stary płaszcz ciasno obwinęła nim zmarznięte ciało. Zaraz po pogrzebie zrzuciła z siebie własne poranne szaty i z ulgą poczuła na sobie wygodne, znoszone ubranie. Nosiła zwykłą tunikę narzuconą na luźną koszulę, a nogawki ciemnych spodni wpuszczała w schodzone buty, tak wygodne, jak zniszczone. Tak naprawdę jedyną rzeczą, jaka odróżniała ją od zwykłego ulicznego włóczęgi, był przypięty u pasa wiekowy miecz.

Ręka Arilyn opadła na broń – jedyne dziedzictwo po matce. Palce nieświadomie błądziły po tajemniczych, biegnących wzdłuż całej pochwy runach; miecz stał się już częścią niej, a jednak po pogrzebie krewni matki długo debatowali czy Z'beryl miała prawo powierzyć go półelfce. Arilyn zdziwiło to, że żaden z nich nie próbował zabrać jej miecza. Kiedy wreszcie odeszli, równie tajemniczo jak się pojawili, nie poczuła się ani trochę mniej samotna, niż przedtem.

– Arilyn z Evereski? Wybacz mi, dziecko, nie chciałem cię niepokoić, ale muszę z tobą porozmawiać.

Cicho wypowiedziane słowa wyrwały Arilyn z zadumy.

Usiadła i popatrzyła w kierunku, z którego doszedł ją melodyjny głos. w bramie ogrodu, czekając na pozwolenie wejścia stał wysoki elf.

Arilyn odziedziczyła po matce doskonały wzrok elfów i nawet w zamglonym świetle zmierzchu z łatwością rozpoznała gościa i gdy ujrzała oblicze idola lat dziecinnych całe jej opanowanie ulotniło się. w takim stanie spotkać Kymila Nimesina!

Podniecona podniosła się szybko i wytarła ręce o spodnie.

Kymil Nimesin był wysokim elfem z arystokratycznej rodziny, której członkowie zasiadali niegdyś w radzie nieistniejącego już od dawna elfiego królestwa Myth Drannor. Obecnie zajmował pozycję fechmistrza w Akademii Broni, ale znany był również jako poszukiwacz przygód i mistrz tajemnej magii bojowej. Plotki mówiły też o tym, iż jest powiązany z tajemniczą grupą zwaną Harfiarzami. Arilyn mocno wierzyła w te opowieści, bo one tylko dopełniały bohaterskiego obrazu Kymila, jaki sobie stworzyła; takie historie wyjaśniałyby też jego obecność tutaj. Z'beryl powiedziała kiedyś, że elfy z Evereski są bardzo zainteresowane działaniami Harfiarzy.

– Lordzie Nimesin – rzekła Arilyn, prostując się zupełnie i unosząc w tradycyjnym geście szacunku odwrócone do góry wewnętrzną stroną dłonie.

Elf kiwnął głową w odpowiedzi i ruszył w jej stronę z gracją tancerza albo niezrównanego wojownika.

Elfy wysokie, zwane także złotymi, nie często były widywane w Everesce, kolonii elfów księżycowych. Gdy porównała swoją białą skórę, przycięte po chłopięcemu czarne włosy i zwykłe ubranie z egzotycznym wyglądem złotego elfa, poczuła się nagle brudna i pospolita. Kymil miał brązową skórę, typową dla tej podrasy elfów, długie, złote, poprzetykane miedzianymi pasemkami włosy oraz błyszczące czarne oczy. Gdy mistrz podchodził, Arilyn podziwiała jego grację i czyste, fizyczne piękno, podkreślające jeszcze bardziej aurę szlachetności i siły. Widać było, że Kymil to prawdziwy quessir.

Postąpiła kilka kroków naprzód i zgięła się w niskim ukłonie.

– Czuję się zaszczycona, Lordzie Nimesin – pozdrowiła go raz jeszcze.

– Możesz mówić do mnie Kymil – poprawił ją elf. – Minęły już wieki od momentu, kiedy moja rodzina przestała używać tego tytułu. Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, po czym przeniósł swe obsydianowe spojrzenie na stojący za nią posąg bogini i powiedział cicho. – Wiedziałem, że cię tu znajdę.

Arilyn uniosła w zaciekawieniu brwi.

– Panie?

– Posąg bogini jest uderzająco podobny do twojej matki.

Na twoim miejscu też bym tu przyszedł – wyjaśnił.

– Znałeś ją? Znałeś Z'beryl? – zapytała pośpiesznie Arilyn. Podniecona zrobiła krok do przodu i złapała elfa za ręce.

Tak niewiele osób mogło powiedzieć jej cokolwiek o wcześniejszym życiu matki, że z ciekawości zapomniała o należnym sławnemu quessirowi szacunku.

– Spotkaliśmy się przelotnie wiele lat temu – odparł Kymil. Delikatnie oswobodził ręce z uścisku Arilyn i powrócił do studiowania posągu bogini Hannali Celanil. Raz czy dwa spojrzał na Arilyn, jakby zastanawiając się nad podjęciem jakiejś decyzji.

Arilyn zadrżała z niecierpliwości, ale wydawało się, że Kymil nic już nie powie. Po chwili milczenia oderwała wyczekujące spojrzenie od quessira i przeniosła je na posąg Hannali, próbując w jej zimnym, białym pięknie odnaleźć chociaż cień podobieństwa do matki.

Księżyc oświetlał rzeźbę tak, jakby delektował się jej urodą.

Hannali Celanil, smuklejsza i piękniejsza od każdej ludzkiej kobiety, miała wyraźne rysy elfiej rasy. Słaby, wyrozumiały uśmiech rysował się na jej pełnych wargach, kiedy migdałowymi oczami obserwowała własne dominium. Jedna ze smukłych dłoni spoczywała na sercu, druga dotykała zakończonego ostro ucha.

Artyści często przedstawiali Hannali Celanil w ten sposób chcąc pokazać, że bogini zawsze słucha modlitw kochanków.

Arilyn w wyobraźni zabarwiła jej kości policzkowe i uszy szczyptą błękitu, a w miejsce białego czepca wstawiła długie, szafirowe warkocze, w duchu przypasała do boku miecz, a oczom nadała barwę połyskującego złotem błękitu, ogrzewanego matczyną miłością.

– Tak – zgodziła się Arilyn. – Chyba podobna.

Głos półelfki wyrwał Kymila z zamyślenia i spłoszył jego wizję. Położył rękę na jej ramieniu w niemym geście współczucia, jakby obcym jego surowej naturze.

– Boleję nad twoją stratą, dziecko – powiedział cicho, a głośniej dodał – Czy można spytać jakie masz palny na przyszłość?

Arilyn cofnęła się gwałtownie i bezmyślnie popatrzyła na quessira. Pytanie było dobre, ale uświadomiło jej kłopotliwość własnego położenia. Nie wiedziała co będzie robić. Za życia matki nigdy się nad tym nie zastanawiała.

Ciszę przerwał dźwięk rogu, Arilyn rozpoznała w nim sygnał zmiany warty. Koszary Straży Evereski znajdowały się u stóp wzgórza i dźwięki wydawane przez żołnierzy dochodziły do przyświątynnego ogrodu.

– Zaciągnę się do straży – powiedziała Arilyn pod wpływem impulsu.

– Gdyby wiatr wiał z zachodu usłyszelibyśmy śpiew z Kolegium Magii – rzekł z uśmiechem Kymil. – Czy myślałaś o zajęciu się magią?

Arilyn potrząsnęła głową i stwierdziła pewnym głosem.

– Nie, zawsze chciałam zostać wojowniczką, tak jak moja matka – mówiąc to podniosła dumnie głowę i położyła dłoń na rękojeści miecza matki. Jej miecza.

– Rozumiem – oczy Kymila śledziły ruch jej ręki i kiedy dotarła do broni zwięzły się. – Twoja matka była tak magiem, jak i wojownikiem. Mile widziana jako instruktor w Kolegium Magii i Akademii Broni. Czy nauczyła cię czegoś ze Sztuki?

– Nie – powiedziała Arilyn kręcąc głową. – Wydaje mi się, że nie mam talentu do magii – uśmiechnęła się przelotnie.

– Ani zainteresowań.

– i nic nie wiesz o księżycowej klindze? Nic ci nie powiedziała? Czy tak mam to rozumieć?

– Chodzi ci o miecz? Jeżeli ma jakąś historię, to ja nigdy jej nie słyszałam – odparła Arilyn. – Matka powiedziała tylko, że któregoś dnia będzie mój i obiecała opowiedzieć mi o nim kiedy dorosnę.

– Używałaś go już?

– Nigdy – powiedziała. – i moja matka też go nie używała, mimo że nosiła go cały czas, aż do... – głos się jej załamał.

– Aż do pogrzebu – dokończył Kymil.

Arilyn przełknęła łzy.

– Tak, aż do pogrzebu. Odczytano wolę matki i miecz przypadł mi w udziale.

– Wyciągałaś go z pochwy?

Pytanie quessira zdziwiło ją, ale uznała, że elf musi mieć jakiś powód by je zadać – odpowiedziała skinieniem.

– Hmm. Jesteś pewna, że Z'beryl nic ci nie powiedziała?

– naciskał Kymil.

– Nic, zupełnie nic – potwierdziła smutno Arilyn. Zaraz potem dodała – Jednakże matka nauczyła mnie walczyć. W tym jestem dobra – ostatnie zdanie wypowiedziała z dziecinną pewnością siebie.

– Tak sądzisz? Sprawdźmy to.

Zanim Arilyn zdążyła wciągnąć powietrze, w dłoni fechmistrza zabłysnął wąski miecz. Jej broń niemal sama wysunęła się z pochwy, a ona oburęcznym parowaniem odbiła pierwszy olśniewający cios elfa.

Silne wrażenie zalało czarne oczy Kymila, ale nim zdążyła nazwać reakcję quessira, jego mocno zarysowana twarz na powrót stała się nieprzeniknioną maską.

– Masz dobre odruchy – skomentował obojętnie.– Jednak ten dwuręczny chwyt ma swoje ograniczenia.

Aby to udowodnić Kymil wyciągnął zza pasa drugą broń, długi wąski sztylet. Wykonując sztyletem fintę, a miecz opuszczając za plecy, przed próbą cięcia od dołu, ruszył w stronę Arilyn. Półelfka z instynktowną gracją uskoczyła przed sztyletem i z łatwością przyjęła miecz Kymila na własną klingę.

Quessir zmarszczył brwi, bardziej chyba z zastanowienia, niż ze zdziwienia. Zakręcił mieczem olśniewające koło, potem jeszcze jedno, nim dokończył ten ruch, rzucił się ze sztyletem w stronę Arilyn. Choć dziecko zdawało się obserwować wirujący miecz, nie dało się zaskoczyć i księżycowa klinga wyprysnęła do zablokowania ciosu. Kymil cofnął się wdzięcznie o kilka kroków i opuścił nieco broń, ale Arilyn wytrwała w obronnej pozycji – odrobinę przykucnięta spoglądała czujnie, ściskając w dłoniach wiekowy miecz.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin