Zapomniane Krainy_Cykl Piesni i Miecze_03_Srebrne cienie_Cunningham Elaine.rtf

(1153 KB) Pobierz
Zapomniane Krainy_Cykl Piesni i Miecze_03_Srebrne cienie_Cunningham Elaine

Srebrne Cienie - Elaine Cunningham


Elaine Cunningham

 

Srebrne

cienie

Pieśni i Miecze - Księga III


Dla Marilyn i Henka,

tak po prostu.


Prolog

 

W Lesie Tethir szybko zapadał zmierzch. Strażnicy karawany rzucali czujne spojrzenia na wysokie, porośnięte gęstym listowiem drzewa, stojące po obu stronach handlowego szlaku. W miarę jak mrok gęstniał, odgłosy puszczy zdawały się być głośniejsze i bardziej złowieszcze. Nad głowami podróżnych wiekowe drzewa tworzyły baldachim zbyt gruby, by przedostało się przez niego światło coraz cieńszego sierpa księżyca. Mimo to kupcy nie zatrzymali się, zapalając jedynie pochodnie i latarnie, by oświetlić drogę potykającym się w ciemności koniom. Blade światło ognia nie było w stanie rozproszyć ciemności ani złagodzić niepokoju ludzi. Wydawało się, że drwią z nich nawet ich własne, rzucane w blasku pochodni cienie, drgając kapryśnie i sprawiając wrażenie, jakby w każdej chwili mogły się odłączyć i umknąć pomiędzy drzewa.

Las ten był tak niesamowity, że takie rzeczy wydawały się możliwe. Wszyscy podróżni słyszeli opowieści o Strażnikach z Tethiru i nie było w karawanie nikogo, kto nie czułby na sobie niewidocznych oczu.

Chadson Herrick, siwowłosy najemnik, dla którego droga stała się domem na więcej lat niż Elminster ma fajek, podniósł rękę, by rozetrzeć zdrętwiały kark.

- Mam gęsią skórkę. Czuję się jak osaczony wilk - wymruczał do mężczyzny, który jechał obok niego.

Jego towarzysz odpowiedział nieznacznym skinieniem głowy. Chadson spostrzegł, że jego kolega - wychudzony, nerwowy młodzieniec, który prawie przez cały czas był tak spięty, że przypominał naciągniętą cięciwę - ściska w zbielałych palcach święty symbol Tymory, bogini szczęścia. Tym razem Chadson nie był w nastroju, by kpić z przesądów chłopaka.

- Jeszcze tylko kilka mil - odezwał się młody mężczyzna, miękkim, śpiewnym głosem, który wskazywał, że słowa te powtarzał po cichu już od jakiegoś czasu, jakby wierzył, że są one zaklęciem mogącym ustrzec przed niebezpieczeństwem.

Ich szepty ściągnęły gniewne spojrzenia kilku innych najemników, chociaż tak naprawdę nie było potrzeby zachowywać ciszy. Strażnicy wiedzieli już o karawanie i zapewne podążali za nią przez całą drogę od Mosstone, ostatniej ludzkiej osady na szlaku handlowym, przecinającym las. Jeśli już, to pełne napięcia milczenie podróżnych zdawało się raczej przybliżać nieuchronnie wiszące nad karawaną niebezpieczeństwo.

Chadson poczuł nagle dziką pokusę. Miał ochotę zeskoczyć z konia i zatańczyć na ścieżce, gwiżdżąc, klnąc i grając na nosie niewidocznej eskorcie. Wyobraził sobie, jaką reakcję wywołałoby to wśród zdenerwowanych kupców. Myśl ta wywołała mu na twarzy kpiarski uśmiech.

Ciągle jeszcze się uśmiechał, gdy strzała przebiła mu serce.

Ciało Chadsona przechyliło się z wolna na bok i spadło na drogę. Przez chwilę ludzie wokół niego po prostu przyglądali się temu, co się stało, z rosnącym przerażeniem wpatrując się w smukłą, hebanową brzechwę wystającą z piersi martwego mężczyzny. Była to pomalowana na ciemno strzała dzikiego elfa, jedna z tych, którą ludzie trafnie nazywali „czarnymi błyskawicami”.

Cisza nie trwała długo. Ludzie rzucili się gorączkowo do obrony. Zgodnie z wykrzykiwanymi przez najemników poleceniami, kupcy zeszli z wozów i nie zważając na cenny towar, przewrócili niektóre z nich, tworząc prowizoryczną barykadę. Nie było czasu, by przeciąć uprząż i kilka koni upadło razem z wozami, kopiąc i skręcając się z bólu. Rżenie cierpiących i przerażonych zwierząt wymieszało się z krzykiem umierających ludzi, na których spadła lawina czarnych strzał niby stado polujących sokołów.

Spoza barykady z wozów łucznicy odpowiedzieli serią strzał, ale mierzyli na ślepo w gęste listowie i mieli niewielkie szanse na dosięgnięcie przeciwnika. Kilku dzielniejszych - i mniej doświadczonych - strażników karawany wyciągnęło miecze i skoczyło w gąszcz lasu, by zmierzyć się z napastnikiem. Wracali na drogę zataczając się, bez broni, z oczami pełnymi przerażenia, zaciskając palce na śmiertelnych ranach.

Walka zakończyła się po paru minutach. Wielu jeźdźców uciekło na widok pierwszych oznak bitwy, podobnie kilka zaprzęgów kupieckich, szarpanych gwałtownie przez spanikowane konie. Z północy dochodził coraz cichszy tętent kopyt i przytłumiony trzask przewracanego wozu.

Gdy wszystko ucichło, z lasu wynurzyło się kilka osób i weszło na ścieżkę. Rzuciły się na roztrzaskane wozy i zaczęły przeczesywać łupy, klnąc i kłócąc się między sobą. Jeden z nich, ubrany w czarną, zwiewną pelerynę, wyższy i potężniejszy niż większość pozostałych, wyszedł z gęstwiny, niosąc przewieszoną przez ramię drobną, bezwładną postać. Położył ją na ścieżce pomiędzy ciałami kilku zabitych kupców.

- Pochodnia! - rozkazał silnym głosem. - Oświetlcie ten bałagan!

Jeden z leśnych wojowników natychmiast zabrał się do wykonywania polecenia. Zaczął pocierać ostrzem o krzemień, aż pojawiła się iskra. Silny blask pochodni padł na twarze poległych, z których jedna miała trójkątny, elfi kształt i ozdobiona była skomplikowanym, zielono-brązowym wzorem. W poprzek szyi i piersi martwego elfa biegła otwarta rana, tworząc głęboką, ukośną linię, idącą od ucha w dół w poprzek żeber. Nie krwawiła już od dawna. Ubrany na ciemno dowódca zmarszczył czoło i przyjrzał się nieżywym ludziom leżącym wokół elfa.

Jego wzrok padł na młodego mężczyznę, którego ręka przybita została do boku strzałą, najwyraźniej w momencie, gdy zamierzał sięgnąć po miecz. Wokół zakrwawionych palców zaplątany miał skórzany rzemyk, z którego zwisał symbol Tymory. Zadziwiające było to, że nim strzała zagłębiła się w ciało, uderzyła w metalowy krążek, ześlizgując się z jego powierzchni i zostawiając głęboką bruzdę. Nieme kazanie, zauważył zabójca z odrobiną czarnego humoru, na temat kapryśnej natury Bogini Szczęścia.

- Ten - powiedział z drapieżnym uśmiechem, wskazując na młodzieńca, któremu nie dopisało szczęście. - Weźcie jego miecz i otwórzcie na nowo ranę elfa. Niech sprawia wrażenie, że został zabity przez tego człowieka w bezpośredniej walce. Jeśli trzeba, spryskajcie go trochę krwią chłopaka, żeby wyglądało to na świeżą sprawę. Jutro będzie przechodzić tędy karawana.

Ale gdy jego podwładny sięgnął po miecz, oczy rannego żołnierza otworzyły się, a zdrowa dłoń zacisnęła się na rękojeści ostrego, myśliwskiego noża. Przestraszony napastnik odskoczył do tyłu i sięgnął po zawieszony na ramieniu łuk. Gładko i szybko posłał w stronę piersi młodzieńca strzałę. Tym razem nie odbił jej żaden szczęśliwy medalion. Mężczyzna upadł martwy na wznak.

Jednak dowódca nie wydawał się ani trochę zadowolony z tej szybkiej reakcji. Wyrwał strzałę i zaczął wymachiwać nią przed nosem łucznika.

- A jak, do dziewięciu krwawych piekieł, nazwiesz to?

Mężczyzna wzruszył ramionami i spojrzał z niepokojem na oznakowaną brzechwę i misterne biało-niebieskie pióra, które wskazywały, że strzała była jego własnej roboty.

- Musiały mi się skończyć elfie - wymruczał.

- A niech cię diabli - zaklął dowódca niskim, złowieszczym głosem. - Gdybyś nie był najlepszym łucznikiem po tej stronie Twierdzy Zhentil, wepchnąłbym tę strzałę w twoje lewe ucho i wyciągnął prawym! Poszukajcie ich - rozkazał głośniej, obracając się w stronę szabrowników i trzymając w górze zakrwawioną strzałę, by wszyscy mogli zobaczyć popełniony błąd. - Upewnijcie się, że nie ma więcej śladów takich pomyłek. Wszyscy ci ludzie zginęli z rąk dzikich elfów. Dopilnujcie, by tak to wyglądało!


Rozdział pierwszy

 

Dla pierwszego lepszego przechodnia Wieża Czarnokija była niczym więcej jak wielkim, zwężającym się ku górze walcem z czarnego granitu, budowlą wysoką na jakieś pięćdziesiąt stóp i otoczoną szczelnym murem zasłaniającym ją prawie do połowy. Surowa i prosta, nie miała na sobie jakichkolwiek znaków magii, ani odstraszających, ani zabawnych, takich, jakie ukochali bogaci i potężni mieszkańcy Waterdeep. Z płaskiego dachu wieży nie spoglądał żaden czujny gargulec, na straży nie stały ruchome posągi, a czarnej, gładkiej powierzchni muru i budynku nie szpeciły tajemnicze runy. Jednak każdy, kto znał arcymaga Khelbena „Czarnokija” Arunsuna - w Waterdeep, a nawet w całych Północnych Krainach rzadko można było spotkać kogoś, kto nie znał - patrzyli na tę prostą wieżę z mieszaniną dumy i lęku. Tutaj, jak głosiły plotki, tkwiła prawdziwa moc Miasta Chwały. Tu znajdowała się brama do magicznych cudów, których zwykli śmiertelnicy nie mogli sobie wyobrazić.

Rzadko zdarzało się, by snutym przez bardów opowieściom nie udało się wyolbrzymić zasięgu czyjejś władzy lub by spekulacje powtarzane w krążących po gospodach plotkach pozostawały w tyle za prawdą. Wieża Czarnokija była jedynym takim wyjątkiem.

W komnacie na najwyższym piętrze małżonka Khelbena, czarodziejka Laeral Arunsun Silverhand, stała przed lustrem: pokrytym srebrem, wysokim, owalnym szkłem, oprawionym w misternie rzeźbioną i złoconą ramę. Wysoka na całe sześć stóp i wiotka jak brzoza, Laeral odznaczała się dziwną, efektowną urodą, która wskazywała, że płynie w niej czarodziejska krew. Srebrne włosy opadały jej aż do ud, a wielkie zielone oczy - w odcieniu głębokiej, nieco srebrzystej zieleni, charakterystycznym dla leśnych stawów - przyglądały się ramie lustra z uwagą, która zdawała się być trochę nie na miejscu na tak cudownej twarzy. Przejechała palcami po rzeźbionym i złoconym drewnie, szukając małej, ciągle zmieniającej swe położenie magicznej dźwigni, która była widoczna tylko dla nielicznych i którą tylko niektórzy z nich potrafiliby się posłużyć. Gdy znalazła, uśmiechnęła się zadowolona i wypowiedziawszy jakieś tajemnicze słowa, weszła do lustra.

Znalazła się na położonej w głębokim lesie polanie. Na kwiatach, zdobiących gdzieniegdzie murawę, siedziało kilka motyli, a starożytne dęby, które okalały polanę, ubrane były w bujną zieleń wczesnego lata. Był to widok, który można by znaleźć w lasach wielu krain, gdyby nie aura niezwykłej energii tak wszechobecna jak światło słońca. Laeral wzięła głęboki oddech, jakby chciała wchłonąć w siebie magię i przenikającą głęboko do serca radość, która unosiła się w powietrzu na Evermeet, wyspie będącej ojczyzną elfów.

Pośrodku polany stała elfia kobieta, tak wysoka jak Laeral i odziana w jedwabną suknię w kolorze gołębim - barwie żałoby elfów. Żywe, błękitne oczy elfki widziały już narodziny i śmierć kilku wieków, jednak twarz miała młodą, a płomienny blask złocistoczerwonych włosów nie został przytłumiony przez czas. Na czole kobiety spoczywał srebrny diadem, ale to raczej jej królewska postawa i otaczająca ją moc sprawiały, że ktokolwiek na nią spojrzał wiedział, że stoi przed Panią Evermeet, Królową Wszystkich Elfów.

- Witaj Laeral, przyjacielu elfów - powiedziała królowa Amlaruil głosem, który przypominał muzykę albo powiew wiatru.

Laeral ukłoniła się nisko, a elfia królowa dała jej znak, by wstała. Uporawszy się z wszystkimi ceremoniami, obie kobiety wybuchnęły śmiechem i wymieniły siostrzany uścisk.

Trzymając się za ręce jak pensjonarki, usiadły na przewróconym pniu i zaczęły plotkować, jakby były beztroskimi panienkami, a nie dwiema z najpotężniejszych istot na całym Torilu.

W końcu rozmowa zeszła na znacznie poważniejsze tematy.

- Jakie wieści przynosisz tym razem na Evermeet i to w takim pośpiechu? - spytała królowa.

- Chodzi znów o Harfiarzy - powiedziała Laeral ostrożnie. Westchnienie Amlaruil spowodowane było głębokim i dawnym bólem.

- Tak. To zdarza się często. O co chodzi tym razem?

- Wygląda na to, że niektóre elfy z Lasu Tethir atakują farmy i karawany.

- Czemu?

- Ile powodów mam ci podać? - odparła Laeral. - Jak wiesz, nie tak dawno wszystkie elfy, które osiadły w Tethyrze, wliczając w to te, które mieszkają w Lesie Tethir, ucierpiały wiele z rąk ludzkich władców. Wszystko wskazuje na to, że zniszczenie tethyrskiej rodziny królewskiej zakończyło te prześladowania. Możliwe jest jednak, że elfy mszczą się za dawne krzywdy. Ponieważ Tethyr pozostał krajem bezprawia i chaosu, prawdopodobne jest także, że osady ludzi, szlaki handlowe czy traperzy naruszają granice ziem elfów. Może ludzie zmuszają elfy do ustąpienia z pewnych terenów, a one się bronią.

- Nic w tym dziwnego. Jaki interes mają w tym Harfiarze?

- Chcą doprowadzić do jakiejś ugody, kompromisu, który zakończy wrzenie i weźmie pod uwagę - przynajmniej częściowo - racje obu stron.

- A, tak. - Amlaruil przerwała i uśmiechnęła się smutno. - Doprowadziliśmy do takiego układu w lasach Cormanthoru, wiele lat temu. Jak dobrze go przestrzegano, moja przyjaciółko, i jak długo? Ile elfów mieszka dzisiaj wśród tamtych drzew?

Pytanie było retoryczne. Laeral potwierdziła lekkim skinieniem głowy, że rozumie punkt widzenia królowej.

- Dyskutowałam ten problem z kilkoma ważnymi Harfiarzami, ale upadek elfów nie jest tematem, którym mają zwyczaj się zajmować.

- A co z ich słynną troską o zachowanie Równowagi?

- Czym jest Równowaga dla tych, których życie nie jest tak długie jak twoje czy moje? - zauważyła Laeral. - Troska Harfiarzy jest szczera, ale horyzont mają znacznie węższy. Bardziej ich martwi upadek handlu, czy niebezpieczeństwo wzrostu wewnętrznych niepokojów w Tethyrze.

- Czy nie umiesz im wytłumaczyć, co te kompromisy znaczą dla elfów?

- Gdybym miała na to kilka stuleci, to tak - odparła ponuro Laeral. - Khelben to mniej więcej rozumie, ale jego uwaga skupia się na sprawach Waterdeep. A poza tym on naprawdę wierzy, że kompromis jest najlepszym rozwiązaniem, nie tylko dla handlowych interesów jego miasta, ale też dla samych elfów. Uważa, że jest to dla nich najlepsza szansa przetrwania. Mieszkańcy Tethyru nie są tak tolerancyjni wobec innych ras jak byli nawet dziesięć czy dwadzieścia lat temu. Nie trzeba wiele, by zwrócić ich przeciwko elfom. W Tethyrze jest zbyt wielu ludzi ambitnych, szukających okazji, która zjedna im zwolenników i pomoże zdobyć władzę. Potrafię sobie łatwo wyobrazić wyniszczenie elfów, jeśli staną się obiektem takich działań. Wiesz, co stało się pod rządami rodziny królewskiej. Biorąc pod uwagę ogólne bezprawie panujące w tym kraju, można się obawiać, że teraz będzie znacznie gorzej.

- A zatem pozostaje tylko Odejście - wyszeptała elfia królowa. Przez kilka chwil siedziała w milczeniu, jakby chcąc oswoić się z podjętą decyzją. Potem skinęła, na znak, że wszystko już postanowiła. - Tak, Sy’Tel'Quessir muszą Odejść - zawyrokowała, wypowiadając nazwę leśnych plemion w języku elfów. - Wyślę zaraz ambasadora, by zaproponował im schronienie w starych lasach Evermeet.

- A jeśli nie przyjdą?

Królowa i to miała już przemyślane.

- Wtedy, jak wielu z nas, znikną z powierzchni ziemi - powiedziała z cichą rezygnacją. - To zmierzch Tel'Quessir, przyjaciółko. Wiesz to równie dobrze jak ja. Ciemności nie da się powstrzymywać w nieskończoność.

- Ale niech ta noc nie przychodzi od razu! - powiedziała żarliwie Laeral. - A jeśli chodzi o Harfiarzy, wierz mi, że czasami najlepszym sposobem kontrolowania ich entuzjazmu jest praca z nimi - dodała znacząco czarodziejka, tonem, który sugerował, że ma w tej kwestii własne doświadczenia. - Jednego możesz być pewna: Harfiarze podejmą działania niezależnie od twojego zdania.

- Co zatem proponujesz?

- Wyślij harfiarskiego agenta do leśnej siedziby elfów, by przekazał im twoje zaproszenie, Harfiarza, który będzie pracował na korzyść takiej Równowagi, która będzie korzystniejsza dla elfów. W ten sposób, jeśli leśne elfy odmówią odejścia na Evermeet, będą miały przynajmniej obrońcę. To więcej, niż mogłybyśmy osiągnąć w inny sposób.

Amlaruil przyjrzała się przyjaciółce. Wahanie w srebrnozielonych oczach Laeral sugerowało, że jest w tej propozycji jeszcze coś, rzecz, o której czarodziejka nie mogła łatwo mówić. Laeral rzadko bywała powściągliwa. Złe przeczucie ścisnęło gardło Amlaruil, ale z elfią cierpliwością czekała, aż czarodziejka sama zdecyduje się mówić.

- Powiedzmy, że zgodzę się na taki plan - powiedziała spokojnie królowa. - Czy pośród Harfiarzy macie elfiego agenta? Leśnego elfa, kogoś znanego tej społeczności?

- Nie - przyznała Laeral.

- Zatem nie widzę, by twój plan miał szansę powodzenia. Sy’Tel'Quessir są odludkami, patrzą podejrzliwie na wszystkie elfy spoza ich plemienia. Mieszkańcy Tethiru nie przysięgli mi posłuszeństwa, mogą więc nie przyjąć ambasadora z wyspy. W tak trudnej sytuacji, w jakiej się znajdują, prawdopodobnie zabiją każdego, kto nie jest elfem, a ośmieli się podejść zbyt blisko ich ukrytych siedzib. Nie, wydaje mi się, że twój Harfiarz ma niewiele szans na przetrwanie, nie mówiąc już o pomyślnym przeprowadzeniu misji.

Laeral nie odpowiedziała od razu, królowa też nie nalegała. Ich milczenie wypełniały odgłosy elfiego lasu: szelest liści, ciche brzęczenie owadów i beztroski śpiew ptaków. Polana była miejscem nieporównywalnie pięknym, otoczonym i podtrzymywanym przez starożytną magię Evermeet. Wyspa była ostatnim schronieniem elfów, a ich pokój i bezpieczeństwo rzadko były zakłócane. Wiedząc o tym, czarodziejka rozważała w myślach swoje następne słowa. To, o czym zamierzała wspomnieć przywoływało najsmutniejsze wspomnienia elfów i dotykało najboleśniejszych miejsc w sercu królowej.

- Jest półelfia Harfiarka - powiedziała powoli Laeral - mieszkająca ostatnio w mieście nieopodal Lasu Tethir. Podczas wcześniejszych zadań z łatwością podawała się za elfa. Jest bardzo przekonywująca, bardzo pomysłowa. Jestem pewna, że będzie potrafiła dotrzeć do leśnej społeczności.

Twarz królowej stała się nagle czujna. Wzrok pomknął ku połyskującej, owalnej bramie, która przeniosła Laeral ze stałego lądu na Evermeet. Był to magiczny most pomiędzy światami elfów i ludzi, powstały w chwili poczęcia półelfiego dziecka - dziecka, którego Amlaruil miała zawsze żałować. Brama kosztowała Amlaruil życie jej ukochanego męża. Żal rzadko przybiera racjonalną postać. W umyśle Amlaruil dziecko i śmiercionośny portal były tym samym.

- Tak - powiedziała miękko Laeral, potwierdzając niewypowiedziane myśli królowej. Ujęła złączone dłonie Amlaruil pomiędzy swoje własne. - Wiesz o kim mówię. Jest półelfką z urodzenia, ale nie chce robić nic innego poza służeniem twojemu ludowi. Dowiodła tego wielokrotnie. Być może w ten sposób odzyskuje prawa do dziedzictwa, które zostało jej odmówione.

Królowa wyrwała dłonie z nieustępliwym wyrazem twarzy.

- Ta półelfką nosi miecz Amnestrii - powiedziała zimno. - Księżycowe ostrze to więcej niż niejeden wysoko urodzony elf mógłby żądać i większy honor, niż jej się należy.

- Wydaje mi się, że nie jest łatwo nosić taką broń - zauważyła Laeral. - A jeśli chodzi o honor, to posługuje się mieczem Amnestrii, ostrzem tak potężnym, że wielu elfich wojowników nie mogłoby dotknąć go i przeżyć. Pomyśl o tym, przyjaciółko: co lepiej przemawia na jej korzyść?

Amlaruil odwróciła się gwałtownie, by popatrzeć z nieskrywaną nienawiścią na magiczną bramę, która kosztowała ją tak wiele. Poczucie obowiązku i żalu walczyły na jej pięknej twarzy przez długie, pełne udręki minuty. W końcu uniosła dumnie głowę i spojrzała znowu na przyjaciółkę.

- Naprawdę wierzysz, że ta... że ona jest najlepszą osobą do tego zadania? Że dzięki jej wysiłkom życie leśnych plemion może zostać ocalone?

Laeral przytaknęła, a z jej srebrzystych oczu można było wyczytać współczucie dla samotnej elfiej kobiety i podziw dla dumnej królowej.

- A zatem niech tak będzie. - Królowa Amlaruil wstała, wypowiadając te słowa jak królewski rozkaz. - Ambasadorem Evermeet do Lasu Tethir będzie Harfiarka zwana Arilyn Księżycowa Klinga.

Elfia królowa odwróciła się i zaczęła iść w stronę pałacu.

- Niech tak będzie - powtórzyła do siebie szeptem, zbyt delikatnym, by mógł wyrazić ogrom jej goryczy. - Ale przysięgam wobec wszystkich Seldarinów, elfy zyskałyby więcej, gdyby miecz, który nosi, obrócił się przeciwko niej.


Rozdział drugi

 

Tethyr był krajem wielu kontrastów i przeciwieństw. Dawne tradycje i nowoczesne poglądy, pretensje rodziny królewskiej i egalitarystyczny zapał tworzyły niespokojną mieszankę w państwie, którego naturalna złożoność tylko powiększała występujące tu ostatnio problemy. Wciśnięty pomiędzy góry i wrzosowiska Amnu a rozległe pustynne królestwa dalekiego południa, Tethyr obejmował w większości ziemie o północnej roślinności i umiarkowanym klimacie. Kraj był mieszaniną urodzajnych pól, gęstych lasów i spalonych słońcem wzgórz, suchych i niegościnnych niczym pustynia. Obyczaje i interesy ludów, które zamieszkiwały poszczególne ziemie były tak różnorodne, jak samo państwo.

Ale Zazesspur, największe miasto tego nękanego problemami kraju, związane było silnie z Południem. Miało wspaniały głęboki port u ujścia rzeki Sulduskoon i położone było na trasie ważnych lądowych szlaków handlowych. Do Zazesspuru przybywali kupcy i podróżni z wielu krajów. Jednak obecny władca, o typowo południowym imieniu Balik, robił wszystko, by ograniczyć wpływy cudzoziemców. Był wnukiem calishickiego kupca, ale stylizował się na paszę i hołdował orientalnemu przepychowi. Niechętnie też odnosił się do mieszkańców Północy, w czym bardzo przypominał swoich przodków. Ponieważ pasza Balik objął władzę jakieś dwanaście lat temu, niektóre dzielnice miasta zdążyły przybrać zdecydowanie południowy charakter. W Zazesspurze można było znaleźć zarówno dobre, jak i złe cechy wspaniałej metropolii, jaką był Calimport. Lśniące pałace z białego marmuru, dobrze utrzymane ogrody pełne egzotycznych roślin, szerokie bulwary i pachnące rzadkimi przyprawami bazary, walczyły o miejsce z rozległymi dzielnicami biedy i wąskimi, rządzonymi przez półświatek uliczkami.

Co ciekawe jednak, większość nielegalnych działań podejmowanych w Zazesspurze miała swoje źródło w lepszych częściach miasta. Szkoła Skrytości - szkoła sztuk walki, będąca przykrywką dla potężnej gildii zabójców - mieściła się w dużym kompleksie na skraju miasta. Intrygi były zawsze w modzie, a aktualna cena za usługi zabójców była wysoka. Podobnie było z ceną za życie zabójcy.

Arilyn Księżycowa Klinga szła ostrożnie wąską, położoną na uboczu uliczką, która wiodła do kobiecej części siedziby gildii, nie czyniąc przy tym więcej hałasu niż jej własny wąski cień. Była smukła, jak wisząca u jej boku broń, i prawie na sześć stóp wysoka. Miała kruczoczarne włosy, które opadały jej faliście na ramiona, i oczy o niezwykłej ciemnoniebieskiej barwie ze złotymi plamkami - piękne oczy, które mogłyby inspirować bardów, gdyby nie były tak czujne i zimne. Blada jak światło księżyca i ostrożna jak polujący kot, Arilyn stwarzała wokół siebie atmosferę napięcia i uwagi, a jej zbyt chuda i naprężona postać świadczyła o tym, że półelfka należy do tych, którzy rzadko mają czas na sen i posiłek. Zabójca miał niewielki i prosty wybór: ciągłą czujność lub śmierć.

Półelfka była członkiem gildii zabójców od kilku miesięcy i nikt już jej nie uważał za łatwy cel. Profesjonalni mordercy Zazesspuru uporządkowani byli według ścisłej hierarchii, a jasnoszara jedwabna wstęga, która opasywała talię Arilyn wskazywała, że należy ona do najlepszych wojowników. Nadal jednak znajdowali się tacy, którzy nie mogli uwierzyć, że kobieta - a szczególnie półelfka z barbarzyńskiej Północy - potrafi obronić cienistą szarfę, którą nosi.

System awansu w ramach gildii był prosty: ambitny zabójca zabijał po prostu kogoś wyższego stopniem i zabierał jego szarfą. Arilyn musiała bronić swojej pozycji częściej, niż odważyłaby się do tego przyznać. Gdy była do tego zmuszona, walczyła z lodowatą precyzją i dziką furią, która stała się legendarna wśród jej znajomych. Jednakże nikt z nich nie podejrzewał, że półelfka nie pragnie niczego więcej jak pozbyć się swojej ciemnej i w większości niezasłużonej reputacji. Nigdy się też nie dowiedzą. Lubiąca samotność i uważna z natury, po każdym takim ponurym pojedynku Arilyn stawała się coraz czujniejsza i coraz bardziej unikała towarzystwa.

Dzięki kilku miesiącom ciężko opłaconego przetrwania, zmysły Arilyn były tak wyostrzone jak miecz tancerza klingi. Nie musiała słyszeć odgłosu kroków, ani dojrzeć cienia, by wiedzieć, że jest śledzona. Nawet nie nastawiała się, że cokolwiek zobaczy lub usłyszy. Cisza była pierwszą lekcją, jaką pobierali świeżo upieczeni zabójcy, a blade światło dochodzące z wysokich, wąskich okien kobiecej części siedziby gildii, sprawiało, że wszystkie cienie padały w przeciwnym kierunku niż poruszała się półelfka. Ale Arilyn wiedziała, że ktoś podąża jej śladem. Była tego tak pewna, jakby prześladowca ogłosił swoje zamiary dźwiękiem rogów i ujadaniem gończych psów.

Mimo to minęło kilka chwil, nim udało jej się go dostrzec. Chociaż była półelfka, Arilyn w pełni posiadała charakterystyczny dla elfów dobry wzrok: bardzo ostry, o dalekim i szerokim zasięgu. Za jej plecami, na skraju widocznego dla niej obrazu, zobaczyła wysoką, barczystą postać, otuloną dla niepoznaki płaszczem i kapturem, zbliżającą się szybko w jej stronę.

Nikt, poza Arilyn i jej jedyną koleżanką, nie miał powodu, by iść tą drogą, ponieważ wysoka, wąska wieża, która mieściła kobiecą część siedziby gildii była najskromniejszym i najbardziej odległym budynkiem w całym kompleksie. Wydawało się zatem prawdopodobne, że podążającemu za nią mężczyźnie chodziło o awans w hierarchii.

Arilyn nie przyspieszyła jednak kroku, nie dając po sobie poznać, że wie o obecności zabójcy. Niedaleko była ścieżka odchodząca od głównej drogi i prowadząca do jeszcze węższego przejścia pomiędzy domem gildii, gdzie rezydowali bogaci jej członkowie, a salą narad. Atak z pewnością rozpocznie się tam.

Gdy zaledwie krok dzielił ją od wąskiej alejki, Arilyn przystąpiła do działania. Jednym płynnym ruchem obróciła się, złapała obiema rękami płaszcz mężczyzny i rzuciła się w tył. Zaskoczony zabójca upadł razem z nią. Nim jednak jego ciężar przygwoździł ją do ziemi, skuliła się, przycisnęła kolana do piersi, po czym mocno wyrzuciła w górę obie stopy. Mężczyzna przekoziołkował nad nią i upadł ciężko na zakurzoną drogę.

Nim zdążył ochłonąć, Arilyn przeturlała się w jego stronę i uklękła. Zacisnęła dwa palce na broni, przyjrzała się zamaskowanej postaci w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do zadania ciosu, który na jakiś czas unieruchomiłby nieznajomego, i wbiła silnym ruchem sztylet.

Jej palce zatopiły się w boku mężczyzny - za głęboko i zbyt łatwo! Arilyn skrzywiła się, widząc jak jej ręka znika wewnątrz ciemno odzianej postaci i wzdrygnęła się czując, że opuszkami palców dotyka ubitej ziemi pod zabójcą.

Klnąc z cicha, półelfka wyciągnęła dłoń z bezcielesnej postaci. Gwałtownym ruchem ściągnęła kaptur, który zakrywał twarz zjawy. Blade światło księżyca padło na ostre rysy, ciemną, trochę siwiejącą i łysiejącą głowę i czarną brodę wyraźnie przeplataną srebrnymi pasemkami.

- Khelben - wymruczała ze złością, siadając na piętach i przyglądając się z niepokojem postaci, która ze zdumiewającą w tych okolicznościach godnością podniosła się lekko na nogi i strząsnęła z płaszcza kurz.

W tym momencie Khelben „Czarnokij” Arunsun - arcymag Waterdeep, jeden z głównych Harfiarzy i jej własny zwierzchnik - nie należał do ulubionych osób Arilyn. Harfiarze wysłali półelfkę i jej współpracownika, Danila Thanna, w dyplomatyczną misję do Zazesspuru i chociaż Khelben nie był odpowiedzialny za ponurą rolę, jaką przybrała dla niepoznaki, Arilyn poczuła, że nie ma najmniejszej ochoty go widzieć, albo, żeby być bardziej precyzyjnym, widzieć jego obrazu, który wyczarował i wysłał na odległość wielu mil, by odbył w jego imieniu rozmowę. Arilyn przypuszczała, że magiczny sobowtór Czarnokija będzie miał tę samą skłonność do poważnych rozmów jak oryginał, a tego po prostu nie znosiła. Zamierzała wypełniać swoje obowiązki Harfiarza, ale oszalałaby, gdyby miała siedzieć i rozmawiać o tym!

- Niezły obraz - powiedziała podnosząc się, by stanąć przed sobowtórem arcymaga. - Lepszy niż zazwyczaj.

W jej głosie brzmiał cień wyrzutu. Jego znaczenie - że wolałaby już atakować jakiś konkretniejszy cel - nie umknęło uwadze arcymaga. Zgryźliwy uśmiech uniósł jedną stronę jego czarnych wąsów.

- Miło cię spotkać, Arilyn Księżycowa Klingo - powiedział z odcieniem sarkazmu. - Na Mystrę, przysięgam, że z każdym dniem stajesz się coraz bardziej podobna do swojego ojca! Widziałem u niego ten wyraz twarzy więcej razy, niż potrafiłbym zliczyć!

Arilyn zesztywniała. Jej relacje z ojcem były czułą i świeżą sprawą, zbyt nową, by czuć się z tym dobrze, i zbyt osobistą, by lekko o tym rozmawiać. A tak naprawdę, chociaż podziwiała ludzi za wiele rzeczy, nie lubiła, by jej przypominano o jej podwójnym dziedzictwie.

- Nie sądzę, byś wyczarował sobowtóra tylko po to, by pogawędzić o twoich dawnych sporach z Branem Skorlsunem - zauważyła. - Obydwoje mamy tu harfiarskie interesy. Jeśli mam w tej kwestii rację, to lepiej powiedz, o co ci chodzi.

Obraz Khelbena skinął i poprosił, by zdała relację ze swoich działań. W kilku zwięzłych zdaniach Arilyn opisała efekty swojej misji, która miała na celu zapobieżenie podjętej przez gildie Zazesspuru próbie obalenia rządzącego paszy i ustanowienia władzy cechów. Nie wspomniała jednak o przynależności do gildii zabójców oraz o coraz większej cenie, jaką musiała płacić za swoje przebranie. Na szczęście Khelben nie dopytywał się o szczegóły.

- Ty i Danilo spisaliście się doskonale - powiedział w końcu arcymag. - Pasza Balik jest świadom za...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin