Robert Silverberg - W dół do ziemi.odt

(142 KB) Pobierz
I

 

 

ROBERT SILVERBERG

W DÓŁ, DO ZIEMI

przełożyła

IRENA LIPIŃSKA

DOM WYDAWNICZY REBIS

POZNAŃ 1990

 

Tytuł oryginału: DOWNWARD TO THE EARTH

Copyright © by Robert Silverberg, 1971, All Rights Reserved

For the Polish Edition Copyright © by Publishing House REBIS Ltd.

Poznań 1990.

For the Cover Illustrations Copyright © by Jan Mogiła

For the Afterword Copyright © by Tadeusz Zysk

 

 

Ilustracja na okładce                            Jan Mogiła

Opracowanie graficzne                            Lucyna Tarasińska

Redaktor                                          Joanna Kowalska

Redaktor techniczny                            Andrzej Klonowski

Posłowie                                          Tadeusz Zysk

 

 

ISBN 83-85202-01-3

 

Dom Wydawniczy REBIS spółka z o.o.

ul. Noskowskiego 25, 61-705 Poznań

Wydanie I

Nakład 50 000

Prasowe Zakłady Graficzne

Bydgoszcz, ul. Dworcowa 13. Zam. 2681/90.

Któż pozna, czy siła życiowa synów ludzkich

idzie w górę,

a siła życiowa zwierząt zstępuje w dół, do ziemi?

              Księga Kaznodziei Salomona

              3,21

I

 

A jednak wrócił do Świata Holmana. Nie umiałby dać jasnej odpowiedzi, dlaczego tak się stało. Może działała nieodparta siła przyciągania, może uczucia, a może głupota. Gundersen nigdy nie planował, że kiedyś znów odwiedzi to miejsce, a mimo to znalazł się tutaj. Czekał na lądowanie. Tuż za osłoną wizjera, był świat niewiele większy od Ziemi, świat, który zabrał mu najpiękniejsze lata życia, gdzie dowiedział się o sobie rzeczy, których raczej wolałby nie wiedzieć. Zapaliło się czerwone światło sygnalizacyjne. Statek będzie wkrótce lądował. Jednak wbrew wszystkiemu wracał.

Widział całun mgły zalegający nad strefą o umiarkowanej temperaturze, nieregularnie rozrzucone szczyty pokryte lo­dowymi czapami i pas tropików wijący się jak ciemnobłękitna wstęga. Pamiętał jazdę przez Morze Piasku w oślepiają­cym blasku o świcie, pamiętał jak płynął milczącą czarną rzeką pod baldachimem drżących liści zakończonych ostro jak sztylety i pamiętał cocktaile na werandzie stacji w dżungli z Seeną tuż przy sobie i stadem nildorów ryczących w zaroś­lach. Było to dawno. Teraz nildory znów zostały panami Świata Holmana. Gundersenowi trudno było się z tym pogodzić. A może właśnie dlatego wrócił. Chciał zobaczyć, co też nildory potrafią zdziałać.

- Prosimy pasażerów o uwagę - rozległo się z głośnika wezwanie. - Za piętnaście minut znajdziemy się na orbicie Belzagora. Proszę wrócić do kołysek, zapiąć siatki zabezpie­czające i przygotować się do lądowania.

Belzagor. Teraz tak nazywała się ta planeta. Nazwa miejscowa, własne słowo nildorów. Gundersenowi koja­rzyło się to z mitologią asyryjską. Oczywiście była to wymowa „uszlachetniona”, u nildorów brzmiało to bardziej jak „Blizgrr”. A więc Belzagor. Będzie tak nazywał tę planetę, skoro teraz nosi takie imię i skoro tego po nim oczekują. Zawsze starał się nie obrażać bez potrzeby obcych istot.

-   Belzagor - powiedział. - Ten dźwięk zawiera jakąś zmysłowość, prawda? Przyjemnie się go wymawia.

Para turystów, siedząca obok niego w przedziale na statku, zgodziła się ochoczo - potakiwali wszystkiemu, co Gundersen powiedział. Mąż, pulchny, blady, ubrany z prze­sadną elegancją, dorzucił: - Nosiła nazwę Świat Holmana, kiedy pan tu był ostatnio. Nie mylę się, prawda?

- Och, tak - odparł Gundersen. - Ale było to w dawnych dobrych czasach imperialistycznych, kiedy Ziemianin mógł nazwać każdą planetę, jak mu się podobało. Teraz to wszystko już się skończyło.

Żona turysty zacisnęła wargi we właściwy sobie sposób, w cienką, żałosną kreseczkę. Gundersen odczuwał przewrot­ną przyjemność w dokuczaniu jej. Przez całą podróż odgry­wał wobec tych turystów rolę jakiegoś bohatera z powieści Kiplinga, pozując na dawnego urzędnika kolonialnego, który jedzie popatrzeć jakiego to bigosu narobili krajowcy, wykrzywiony obraz jego rzeczywistego stanowiska, ale czasem dobrze było nosić maskę.

Turyści - było ich ośmioro - patrzyli na niego z mieszany­mi uczuciami podziwu i wzgardy, kiedy tak paradował pomię­dzy nimi, wielki mężczyzna o jasnej skórze, z blichtrem światowca na twarzy. Nie podobał im się, a jednocześnie wiedzieli, że cierpiał i że ciężko pracował pod obcym słońcem.

- Zatrzyma się pan w hotelu? - zapytał mąż - turysta.

- Och, nie. Jadę wprost do buszu, w stronę Krainy Mgieł. Proszę spojrzeć, widzicie państwo na północnej półkuli ten zwał chmur? Bardzo stromy gradient termiczny - tropiki i arktyka praktycznie tuż obok siebie. Mgła. Mżawka. Zabio­rą tam państwa na wycieczkę. Ja, niestety, mam interesy.

- Interesy? Sądziłem, że te niezależne już światy pozostają poza sferą penetracji ekonomicznej, że ...

- To nie interesy handlowe - powiedział Gundersen. - Osobiste. Niedokończone sprawy. Coś, czego nie zdołałem rozwiązać w czasie służbowego pobytu.

Światło sygnalizacyjne rozbłysło bardziej intensywnie. Poszedł do kabiny, by przygotować się do lądowania. Otuliła go pajęcza tkanina z przędzarki. Zamknął oczy. Statek opadł w kierunku powierzchni planety, a Gundersen kołysał się zawieszony, zabezpieczony przed niemiłymi skutkami zmiany prędkości.

Jedyne lotnisko międzyplanetarne na Belzagorze zbudo­wane zostało przez Ziemian przeszło sto lat temu. Leżało w tropikach, u ujścia wielkiej rzeki wpadającej do jedynego na

Belzagorze oceanu. Rzeka Madden, Ocean Benjamini - Gun­dersen nie znał nazw nildorskich. Lotnisko, na szczęście, było samoobsługowe. Trudno było spodziewać się, by nildory potrafiły kierować portem międzyplanetarnym, a niemożli­wą rzeczą było utrzymywanie załogi Ziemian. Gundersen wiedział, że na Belzagorze pozostało jeszcze ze stu Ziemian, ale ci nie mieli kwalifikacji do kierowania lotniskiem. A poza tym obowiązywał przecież traktat, w myśl którego wszystkie funkcje administracyjne miały być przejęte przez nildory.

Wylądowali. Zwoje pajęczej tkaniny otulającej rozwiały się i pasażerowie opuścili statek.

W powietrzu wisiał ciężki odór tropików: mulistej gleby, gnijących liści, odchodów dzikich zwierząt i zapach kremo­wych kwiatów. Był wczesny wieczór, na niebo wypłynęły już dwa księżyce. Zanosiło się na deszcz, lecz zagrożenie ulewą było raczej nikłe - w tej strefie tropikalnej rzadko kiedy występowały obfite opady, cały czas natomiast mżyło i na wszystkim osadzały się krople dżdżu.

Gundersen dostrzegł, że za drzewami Hullygully otaczają­cymi lądowisko zalśniła błyskawica. Stewardesa sprawowa­ła nadzór nad dziewięcioma osobami, które wysiadły.

- Proszę tędy - zawołała i poprowadziła je w stronę jedynego widocznego budynku.

Z lewej strony spoza zarośli wychynęły trzy nildory i z zaciekawieniem przypatrywały się przybyszom. Zdumieni turyści pokazywali je sobie.

- Popatrz! Widzisz je? Zupełnie, jak słonie! Czy to te, te nili... nildory?

- Tak, nildory - powiedział Gundersen.

Ostry zapach zwierząt niósł się poprzez polanę. Wnosząc z wielkości kłów był to samiec i dwie samice. Wszystkie były prawie tej samej wielkości: ponad trzy metry. Miały ciemno­zieloną skórę, co wskazywało, że pochodziły z półkuli zachodniej. Ślepia, wielkie jak płyty gramofonowe, wlepiały w Gundersena z niechętną ciekawością. Stojąca na przodzie samica, o krótkich kłach, podniosła ogon i spokojnie wydaliła górę dymiącego purpurowego łajna. Do Gunderse­na doszły niskie, niewyraźne dźwięki, ale z tej odległości nie mógł zrozumieć, co mówiły nildory. To niemożliwe, żeby obsługiwały lotnisko międzyplanetarne - pomyślał. - To niemożliwe, żeby rządziły planetą. Wiedział jednak, że to robią, że tak się dzieje.

W budynku portowym nie było nikogo. Kilka robotów naprawiało szare plastykowe płyty pokrywające ściany budynku. Prędzej czy później tę część planety opanuje dżungla i wszystko zbutwieje. Jedyną widoczną tu działalno­ścią była praca robotów. Nie istniał żaden urząd celny. Nildory nie są biurokratami, nie interesuje ich, co kto ze sobą przywozi. Dziewięciu pasażerów poddano odprawie celnej tuż przed podróżą - na Ziemi przywiązywano wagę i to znaczną, do tego, co się wywozi na mało rozwinięte planety. Nie było też kontroli paszportowej ani kantoru wymiany pieniędzy, ni nawet kiosków z gazetami czy innych udogodnień dla pasażerów. Był to właściwie wielki goły hangar, w którym w dawnych czasach kolonialnych, gdy Świat Holmana był własnością Ziemi, kipiało życie. Gundersenowi wydawało się, że wokół niego pojawiły się duchy tamtych odległych dni: postacie w tropikalnych ubiorach khaki przenoszące różne polecenia, urzędników pogrążo­nych w rachunkach i papierach, techników uwijających się przy komputerach, tragarzy nildorskich obładowanych to­warami eksportowymi.

Teraz panowała tu martwota i cisza.

- Zaraz powinien przybyć przewodnik. Zaprowadzi pań­stwa do hotelu - poinformowała stewardesa.

Gundersen też miał zatrzymać się w hotelu, ale na jedną tylko noc. Miał nadzieję, że rano załatwi sobie jakiś środek transportu. Nie posiadał wyraźnych planów dotyczących podróży na północ. Miała to być improwizacja, zagłębienie się we własną przeszłość.

- Czy ten przewodnik jest nildorem? - zapytał stewarde­sę.

- Ma pan na myśli krajowca? Och, nie, to Ziemianin

- panie Gundersen. - Przewertowała plik zadrukowanych kartek. - Nazywa się Van Beneker i powinien tu być przynajmniej na pół godziny przed wylądowaniem statku, nie rozumiem więc dlaczego ...

- Van Beneker nigdy nie odznaczał się punktualnością

- zauważył Gundersen. - Ale oto i on.

W otwarte drzwi budynku wjechał stary łazik, a z niego wysiadł rudy i piegowaty mężczyzna. Nosił wymięty uniform i długie buty używane w dżungli. Poprzez kosmyki rzedną­cych włosów przeświecała opalona łysa czaszka. Wkroczył do budynku, rozejrzał się i zamrugał powiekami.

- Van! - zawołał Gundersen. - Tutaj, Van. Mężczyzna zbliżył się.

- Witam państwa na Belzagorze, bo tak teraz nazywa się Świat Holmana. Moje nazwisko Van Beneker. Postaram się pokazać państwu tyle z tej fascynującej planety, ile jest legalnie dozwolone, i ...

- Hallo, Van - przerwał mu Gundersen. Przewodnik zatrzymał się wyraźnie poirytowany, że mu przerwano. Zamrugał i popatrzył na Gundersena.

- Pan Gundersen???

- Po prostu Gundersen. Nie jestem już szefem.

- Jezu, panie Gundersen. Jezu, przyjechał pan tu na wycieczkę?

- Niezupełnie. Przyjechałem pokręcić się na własną rękę.

- Proszę mi wybaczyć - zwrócił się do grupy Van Beneker. Podszedł do stewardesy. - W porządku, może mi ich pani przekazać. Biorę odpowiedzialność. Wszyscy są tutaj? Raz, dwa, trzy ... osiem. Zgadza się. Bagaże można ustawić tu, koło łazika. Niech wszyscy chwilę poczekają. Zaraz wracam.

Szarpnął Gundersena za łokieć.

- Odejdźmy, panie Gundersen. Nie ma pan pojęcia, jaki jestem zdumiony. O Jezu!

- Jak ci się wiedzie, Van?

- Parszywie. Jak inaczej może być na tej planecie? Kiedy pan dokładnie wyjechał?

- W 2240. W rok potem, jak to wypuściliśmy z rąk. Osiem lat temu.

- Osiem lat. I co pan robi?

- Ministerstwo Spraw Wewnętrznych znalazło mi pracę - odparł Gundersen. - Jestem bardzo zajęty. Teraz dostałem rok zaległego urlopu.

- I chce go pan spędzić tutaj?

- Czemu nie?

- Po co?

- Wybieram się do Krainy Mgieł - odparł Gundersen. -Chcę odwiedzić sulidory.

- Niech pan tego nie robi. Po co to panu?

- Żeby zaspokoić ciekawość.

- Ten sam problem z każdym, kto tu przyjeżdża. Ale pan przecież o tym wie, panie Gundersen, ilu tam poszło i nigdy więcej nie wróciło.

Gundersen zaśmiał się tylko.

- Nie powie mi pan - ciągnął przewodnik - że przyjechał pan tu, taki szmat drogi, żeby tylko potrzeć nosy z sulidorami. Założę się, że ma pan jakiś inny powód.

Gundersen puścił to mimo uszu. - Co ty teraz robisz, Van - zapytał.

- Oprowadzam turystów. Mamy tu co roku dziewięć, dziesięć wycieczek. Wiozę ich wzdłuż oceanu, potem poka­zuję trochę Krainy Mgieł i robimy skok przez Morze Piasku. Przyjemna i niezbyt męcząca trasa.

- Hmm ...

- A przez resztę czasu byczę się. Czasem pogadam z nildorami, czasem odwiedzę przyjaciół na stacjach w bu­szu. Pan zna ich wszystkich: to ludzie z dawnych czasów, którzy tu zostali.

- A co się dzieje z Seeną Royce? - zapytał Gundersen.

- Mieszka przy Wodospadach Shangri-la.

- Wciąż taka ładna?

- Jej się tak wydaje - powiedział Van Beneker. - Zamierza pan zapuścić się w tamte strony?

- Oczywiście. Chcę odbyć sentymentalną pielgrzymkę. Odwiedzę wszystkie stacje w buszu, wszystkich starych przyjaciół: Seenę, Cullena, Kurtza, Salamona. Kto tam jest jeszcze?

- Niektórzy już nie żyją.

- No więc tych, którzy zostali. - Gundersen spojrzał na małego człowieczka i uśmiechnął się. - Zajmij się teraz lepiej swoimi turystami. Pogadamy wieczorem w hotelu. Chciał­bym, żebyś mnie wprowadził we wszystko, co tu się działo, gdy mnie nie było.

- Mogę to zrobić z łatwością, panie Gundersen. Zaraz i w jednym słowie: zgnilizna. Wszystko tu gnije i rozpada się. Niech pan rozejrzy się po lotnisku. Niech pan popatrzy na te reperujące roboty. Nie bardzo się błyszczą, prawda?

- No, tak ...

- Niech pan podejdzie bliżej, a zobaczy pan plamy na ich kadłubach. Niech pan spojrzy choćby na tę ścianę.

- To przecież można ...

- Oczywiście. Wszystko można naprawić. Nawet roboty naprawcze. Ale tu załamuje się cały system. Prędzej czy później zbutwieją programy operacyjne i nie będzie już co naprawiać. I ten świat wróci do epoki kamienia łupanego.

Wtedy wreszcie nildory będą szczęśliwe. Znam te wielkie potwory, jak każdy zresztą, kto tu jest. Wiem, że nie mogą się doczekać, aż wszelki ślad Ziemian zniknie z tej planety. Udają przyjazne uczucia, ale cały czas dyszą nienawiścią, prawdziwą nienawiścią i ...

- Zajmij się swoimi turystami, Van - przerwał mu Gundersen. - Zaczynają się niepokoić.

 

II

 

Z portu międzyplanetarnego do hotelu miała ich prze­wieźć karawana nildorów - po dwóch Ziemian na jednym stworzeniu, Gundersen sam. Van Beneker z bagażami

- łazikiem. Trzy nildory, pasące się na skraju pola, podeszły spokojnie, by włączyć się do karawany i jeszcze dwa inne wyszły z buszu. Gundersen zdziwił się, że nildory godziły się służyć Ziemianom za juczne zwierzęta.

- To im nie przeszkadza - wyjaśnił Van Beneker. - Lubią robić nam małe grzeczności. Zwiększa to ich poczucie wyższości. A zresztą prawie nie czują takiego obciążenia i nie uważają, aby coś upokarzającego było w tym, że siedzą na nich ludzie.

- Kiedy tu byłem, odnosiłem wrażenie, że ich to nie zachwyca - rzekł Gundersen.

- Od czasu naszego zrzeczenia się, traktują te sprawy bardziej pobłażliwie. A zresztą, kto może wiedzieć, co one myślą, co naprawdę myślą?

Turystów zaszokowała perspektywa jazdy na nildorach. Gundersen starał się ich uspokoić tłumacząc, że stanowi to istotną część przeżyć na Belzagorze. A poza tym urządzenia na tej planecie nie są w stanie kwitnącym i właściwie nie ma już żadnego innego środka transportu nadającego się do użytku. Aby ośmielić przybyszów, zademonstrował im, jak się wsiada. Poklepał lewy kieł swojego nildora, a wtedy zwierzę uklękło w taki sposób, jak to robią słonie. Następnie nildor uniósł łopatki i dzięki temu utworzyło się na jego grzbiecie zagłębienie, w którym człowiek mógł wygodnie jechać. Gundersen wspiął się chwytając za wygięte do tyłu rogi, jak za kule u siodła. Kolczasty grzebień biegnący przez środek szerokiej czaszki tuziemca zaczął kurczyć się i drgać

- był to gest powitania. Nildory posiadają bogaty język gestów. Posługują się nie tylko grzebieniami, ale i długimi trąbami oraz pofałdowanymi uszami.

- Sssukh! - zawołał Gundersen i nildor wstał.

- Dobrze ci się siedzi? - spytał nildor w swym własnym języku.

- Doskonale - odparł Gundersen, czując przypływ radoś­ci, że nie zapomniał obcych słów.

Z pewnym wahaniem i bardzo niezręcznie ośmiu turystów dosiadło wreszcie nildorów i karawana ruszyła drogą wzdłuż rzeki, w stronę hotelu. Fosforyzujące nocne muchy rozsie­wały blade światło pod baldachimem drzew. Na niebo wypłynął trzeci księżyc i jego blask przeświecał przez liście, ukazując oleistą rzekę wartko płynącą po lewej stronie. Gundersen umiejscowił się na tyłach grupy na wypadek, gdyby coś przytrafiło się któremuś z turystów. Był moment niepokojący w czasie podróży: gdy jeden z nildorów opuścił szereg, podszedł do rzeki i zanurzył w niej kły, by wydobyć jakiś smakowity kąsek. Potem dołączył do karawany. W da­wnych czasach - medytował Gundersen - nic podobnego nie mogło się zdarzyć. Nildorom nie pozwalano na żadne

kaprysy.

Jazda sprawiała mu przyjemność. Zwierzęta szły wyciąg­niętym kłusem, co nie było jednak wyczerpujące dla pasaże­rów. Jakie to dobre stworzenia, te nildory - pomyślał Gundersen. Silne, uległe, inteligentne. Już prawie wyciągnął rękę, żeby pogłaskać swojego wierzchowca, ale uznał, że mogłoby to wydać się protekcjonalne. Przypomniał sobie, że przecież nildory to coś innego niż śmiesznie wyglądające słonie. Są istotami rozumnymi, dominującą formą życia na tej planecie - prawie ludźmi. I nie należy o tym za­pominać.

Zbliżali się do hotelu. Na przedzie jedna z kobiet pokazy­wała, że coś dzieje się w krzakach. Jej mąż wzruszył ramionami i potrząsnął głową. Kiedy Gundersen zbliżył się do tego miejsca zobaczył, co zaniepokoiło turystów. Jakieś czarne kształty kuliły się pomiędzy drzewami, ciemne posta­cie poruszały się tu i tam. Były ledwie widoczne w ciemnoś­ciach. Dwie takie figury wynurzyły się z mroku i stanęły przy ścieżce. Były to krępe dwunożne stwory, mające blisko trzy metry wzrostu, obrośnięte gęstymi ciemnorudymi włosami. Ich mięsiste ogony poruszały się miarowo; wąskie, przykryte grubymi powiekami oczy spoglądały podejrzliwie na przy­byszów. Przez zwisające ryje, długie jak u tapira, wydawały dźwięki podobne do prychania.

- Co to takiego? - spytała Gundersena jedna z kobiet.

- To sulidory. Drugorzędny gatunek. Pochodzą z Krainy Mgieł, mieszkańcy północy.

- Czy są niebezpieczne?

- Nie sądzę.

- Jeśli te zwierzęta żyją na północy, to skąd się tu wzięły - pragnął wiedzieć jej mąż.

Gundersen spytał o to swego „wierzchowca”.

- Pracują w hotelu - odrzekł nildor - jako chłopcy na posyłki i pomoce kuchenne.

Wydało mu się to dziwne, że nildory wykorzystują sulidory jako służbę w hotelu Ziemian. Nawet przed zrzecze­niem się przez Ziemian władzy na planecie sulidory nie były zatrudniane jako służba, no ale wtedy, oczywiście, było tu mnóstwo robotników.

Na wybrzeżu, przed nimi, znajdował się hotel. Lśniący, nakryty wielką kopułą, budynek nie wykazywał na zewnątrz śladów zniszczenia. Przedtem było to eleganckie miejsce wypoczynku przeznaczone wyłącznie dla urzędników na najwyższych stanowiskach w Kompanii. Gundersen spędził tu wiele szczęśliwych dni. Teraz, razem z Van Benekerem, pomagał turystom zsiadać. Przy wejściu do hotelu stały trzy sulidory; Van Beneker skinął na nie, by wyładowały bagaże z pojazdu.

Wewnątrz Gundersen dostrzegł od razu oznaki chylenia się budynku ku upadkowi. Tygrysi mech okalający kwietnik wzdłuż ściany hallu zaczynał wciskać się pomiędzy piękne czarne płyty pokrywające podłogę. Gdy wchodził, maleńkie, zębate paszczki mchu kłapnęły szczękami. Prawdopodobnie roboty utrzymujące porządek w hotelu, niegdyś zaprogra­mowane do ścinania mchu obrzeżającego grzędę kwiatową, z biegiem lat rozregulowały się i teraz mech zaczął opanowy­wać nawet wnętrze. A może roboty w ogóle wysiadły, a zastępujące je sulidory niedbale wypełniały swe obowiązki? Były też inne oznaki wskazujące na brak nadzoru.

- Portierzy wskażą państwu pokoje - poinformował Van Beneker. - Proszę zejść na dół na cocktaile, gdy będą państwo gotowi. Kolacja będzie podana za jakieś półtorej godziny.

Wielki jak wieża sulidor zaprowadził Gundersena na trzecie piętro do pokoju z widokiem na morze. Odruchowo chciał wręczyć dryblasowi monetę, ale ten popatrzył na niego tępo i nie przyjął. Wydawało się, że sulidor jest jakiś napięty, że tłumi wewnętrzne wrzenie. Ale była to pewnie imaginacja. W dawnych czasach, sulidory rzadko pojawiały się poza strefą mgieł i Gundersen nie czuł się z nimi swobodnie.

- Jak długo jesteś w tym hotelu? - spytał w języku nildorskim.

Sulidor jednak nie odpowiedział. Gundersen nie znał języka sulidorów, ale był przekonany, że każdy z nich mówi równie biegle po nildorsku, jak i po sulidorsku. Powtórzył pytanie wymawiając wyraźnie słowa. Sulidor podrapał się no skórze błyszczącymi pazurami i nic nie odparł. Przesunął się za Gundersenem, rozwidnił ścianę okienną, powłączał filtry powietrza i bez pośpiechu spokojnie wyszedł.

Gundersen skrzywił się. Szybko ściągnął ubranie i wszedł pod dmuchawę. Szybka wibracja usunęła pył i brud całodziennej podróży. Rozpakował się i włożył wieczorne ubranie. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. To go zdziwiło -przecież był jeszcze młody, miał dopiero czterdzieści osiem lat i zwykle nie odczuwał trudów podróży. Skąd więc to zmęczenie? Teraz zdał sobie sprawę, jak mocno trzymał się w karbach przez ostatnie parę godzin, od chwili gdy powrócił na tę planetę. Sztywny, napięty - nie w pełni świadomy motywów swojego powrotu, niepewny przyjęcia, jakie go czeka, być może z poczuciem jakiejś winy - uginał się teraz pod ciężarem tej sytuacji.

Dotknął kontaktu i ściana zmieniła się w lustro. Tak, twarz miał ściągniętą, kości policzkowe, zawsze wydatne, teraz wręcz sterczały, wargi były zaciśnięte, a czoło poorane bruzdami. Zamknął oczy i starał się rozprężyć. Po chwili wyglądał lepiej. Pomyślał, że dobrze mu zrobi, jeśli się czegoś napije, zszedł więc do baru.

Nie było jeszcze nikogo. Przez otwarte żaluzje docierał do jego uszu huk załamujących się fal. Poczuł słony smak morza. Na skraju plaży osadzająca się sól utworzyła białą linię. Był przypływ, sterczały tylko czubki poszarpanych skał otacza­jących zatoczkę przeznaczoną do kąpieli. Gundersen patrzył w dal. Podczas ostatniego tutaj wieczoru, kiedy wydawano dla niego pożegnalne przyjęcie, też były na niebie trzy księżyce. Gdy hulanka skończyła się, on i Seena poszli popływać. Dotarli do niewidocznej za grzebieniami fal ławicy piasku, na której ledwie można było stać, a gdy wrócili na brzeg, nadzy i pokryci drobniutkimi kryształkami soli, kochali się na nadbrzeżnych skałach. Tulił ją, będąc przekonany, że to ostatni raz w życiu. A teraz był tu z powrotem...

Poczuł tak dotkliwe uczucie tęsknoty, że aż drgnął. Gundersen miał trzydzieści lat, kiedy przybył na Świat Holmana jako pomocnik agenta w punkcie handlowym. Miał czterdziestkę i był zarządcą okręgu, gdy wyjeżdżał. Teraz miał wrażenie, że pierwsze trzydzieści lat jego życia było tylko wstępem, przygotowaniem do owych dziesięciu, które przeżył na tym milczącym kontynencie, ograniczonym przez lody i mgły od północy i od południa, Oceanem Benjamini na wschodzie, a Morzem Piasku na zachodzie. Przez wspaniałe i prawdziwe dziesięć lat rządził połową świata, przynajmniej w czasie nieobecności głównego re­zydenta. A mimo to, planeta ta strząsnęła go z siebie, jakby nigdy nie istniał... Gundersen odwrócił się od żaluzji i usiadł.

Pojawił się Van Beneker, wciąż w swym przepoconym i pomiętym ubraniu roboczym. Mruknął przyjaźnie do Gundersena i zaczął myszkować po barze.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin