Forsyth Frederick - Afgańczyk.doc

(1177 KB) Pobierz

 

Frederick FORSYTH

 

 

Afgańczyk

 

Z angielskiego przełożył GRZEGORZ KOŁODZIEJCZYK

Tytuł oryginału: THE AFGHAN


 

 

Ponownie dedykuję Sandy

 


CZĘŚĆ PIERWSZA
Stingray

 

 


ROZDZIAŁ 1

 

Gdyby młody talib wiedział, że naciśnięcie klawisza komórki w niedalekiej przyszłości ściągnie na niego śmierć, z pewnością by go nie nacisnął. Ale tego nie wiedział.

Siódmego lipca dwa tysiące piątego roku czterech zamachowców-samobójców zdetonowało w londyńskim metrze bomby ukryte w plecakach. Zabili pięćdziesięciu dwóch podróżnych i ranili około siedmiuset. Co najmniej stu okaleczyli na całe życie.

Trzech z nich, z pochodzenia Pakistańczyków, przyszło na świat i wychowało się w Wielkiej Brytanii. Czwarty urodził się na Jamajce, był naturalizowanym Brytyjczykiem, który przeszedł na islam. On i jeszcze jeden zamachowiec byli nastolatkami, trzeci miał dwadzieścia dwa lata, a dowódca grupy liczył sobie trzydzieści lat. Wszyscy należeli do fundamentalistów; właściwie należałoby powiedzieć, że poddano ich praniu mózgów, i to nie za granicą, lecz w sercu Anglii. Uczęszczali do meczetów, gdzie nawoływano do dżihadu, i słuchali tych samych duchownych.

W ciągu dwudziestu czterech godzin po zamachu wszyscy zostali zidentyfikowani; ustalono, że mieszkali w różnych miejscach w położonym na północy Anglii Leeds bądź w jego pobliżu. Wszyscy w mniejszym lub większym stopniu mówili z akcentem z Yorkshire. Dowódca pracował jako nauczyciel dzieci specjalnej troski, nazywał się Muhammad Siddiki Chan.

W czasie przeszukania domów i rzeczy zamachowców policja odkryła pewien skarb, którego postanowiła nie ujawniać. Były nim cztery paragony świadczące o tym, że jeden ze starszych członków grupy nabył za gotówkę telefony komórkowe typu kup, zadzwoń i wyrzuć, trzyzakresowe, warte około dwudziestu funtów sztuka, nadające się do użytku prawie na całym świecie, z kartą SIM w systemie pre-paid. Następnie po tych telefonach wszelki słuch zaginął. Jednak policja ustaliła ich numery i oznaczyła je na wypadek, gdyby jeszcze kiedyś ujawniły się w sieci.

Odkryto również, że Siddiki Chan i jego najbliższy współpracownik z grupy, młody Pendżabczyk Szehzad Tanwir, w listopadzie ubiegłego roku odbyli podróż do Pakistanu i spędzili tam trzy miesiące. Nie udało się ustalić, z kim się spotykali, lecz kilka tygodni po zamachu arabska stacja telewizyjna Al-Dżazira wyemitowała nagranie wideo zrobione przez Siddikiego, w którym opowiadał o planowanym samobójczym zamachu. Nie ulegało wątpliwości, że powstało ono w czasie wizyty w Islamabadzie.

Dopiero we wrześniu dwa tysiące szóstego roku stało się jasne, że jeden z zamachowców zabrał ze sobą do Pakistanu czystą jak łza komórkę i podarował ją swojemu instruktorowi z Al-Kaidy. (Policja brytyjska już wcześniej ustaliła, że żaden z zamachowców nie mógł skonstruować bomby bez wskazówek i pomocy z zewnątrz, gdyż brakowało im umiejętności technicznych).

Ów wysokiej rangi członek Al-Kaidy w dowód wdzięczności przekazał aparat członkowi ścisłego grona osób z otoczenia Osamy bin Ladena ukrywającego się gdzieś w posępnym łańcuchu górskim na południu Waziristanu, biegnącym wzdłuż granicy pakistańsko-afgańskiej na zachód od Peszawaru. Dał mu go wyłącznie do użytku w razie nagłej konieczności, bo wszyscy szefowie Al-Kaidy bardzo ostrożnie posługują się komórkami, lecz nie wiedział wówczas, iż brytyjski fanatyk okaże się na tyle głupi, by zostawić paragon na swoim biurku w Leeds.

Ścisłe otoczenie Bin Ladena podzielone jest na cztery sekcje zajmujące się działalnością operacyjną, finansami, propagandą oraz ideologią. Każda sekcja ma swojego szefa, nad którym stoją tylko Bin Laden i drugi przywódca organizacji Ajman az-Zawahiri. We wrześniu dwa tysiące szóstego roku głównym szefem finansów całej siatki terrorystycznej był rodak Az-Zawahiriego, Egipcjanin Taufik al-Kur.

Z powodów, które wyjaśniły się później, piętnastego września Al-Kur znalazł się w pakistańskim Peszawarze; był incognito i wracał do górskiej kryjówki po długiej i niebezpiecznej podróży. Czekał na przybycie przewodnika, który miał go poprowadzić w góry do samego szejka.

Do ochrony w czasie krótkiego pobytu w Peszawarze przydzielono mu czterech miejscowych talibów. Tak jak niemal wszyscy, którzy pochodzą z gór na niepodlegającym żadnej władzy północno-wschodnim pograniczu kraju, zamieszkanym przez dzikie plemiona, byli obywatelami Pakistanu, lecz czuli się Waziryjczykami. Posługiwali się językiem paszto, a nie urdu, i byli lojalni wobec Pasztunów, których odgałęzienie stanowią waziryjskie plemiona.

Wszyscy wydobyli się z rynsztoka dzięki nauce w madrasie, koranicznej szkole z internatem, bliskiej muzułmańskiej sekcie wahabitów, najbardziej skrajnego i nietolerancyjnego odłamu tej religii. Nie zdobyli tam żadnej wiedzy ani umiejętności, potrafili tylko cytować Koran; dlatego podobnie jak miliony wychowanych w madrasach młodych mężczyzn nie nadawali się do żadnej pracy. Lecz jeśli otrzymali zadanie od dowódcy klanu, byli gotowi oddać życie, aby je wykonać. Wtedy, we wrześniu dwa tysiące szóstego roku, powierzono im ochronę Egipcjanina w średnim wieku mówiącego odmianą arabskiego znad Nilu, lecz znającego parę słów w paszto. Jeden z tej czwórki, Abd al-Allah, miał telefon komórkowy, z którego był bardzo dumny. Niestety aparat miał wyczerpaną baterię, bo chłopak zapomniał ją naładować.

Minęło południe. Wyjście do pobliskiego meczetu na modlitwę było zbyt niebezpieczne, więc Al-Kur odmówił ją razem ze swoją obstawą w mieszkaniu na górze. Następnie zjadł skromny posiłek i udał się na krótki odpoczynek.

Brat Abd al-Allaha mieszkał kilkaset kilometrów na zachód w mieście Kuitta, którego ludność składała się w większości z fundamentalistów; ich matka od dłuższego czasu chorowała. Abd al-Allah chciał zapytać o jej zdrowie, więc próbował dodzwonić się przez komórkę. Nie powiedziałby nic godnego uwagi; w eterze na wszystkich kontynentach codziennie krzyżują się miliony takich pogawędek. Ale telefon nie działał. Jeden z towarzyszy Abd al-Allaha pokazał mu brak czarnych kresek na wskaźniku naładowania baterii. Wtedy Abd al-Allah zauważył komórkę Egipcjanina leżącą na jego walizeczce w dużym pokoju.

Aparat był naładowany. Nie widząc w tym nic złego, młody talib wybrał numer telefonu brata i w dalekim mieście Kuitta rozległ się dzwonek. A w podziemnym pomieszczeniu centrali telefonicznej w Islamabadzie, należącym do sekcji nasłuchu elektronicznego pakistańskiego centrum antyterrorystycznego CTC* [* Counter-Terrorism Center], zapaliła się mała czerwona kontrolka.

Wielu mieszkańców Hampshire uważa to hrabstwo za najbardziej uroczy zakątek Anglii. Na jego południowym wybrzeżu, na wprost kanału La Manche, leży wielki port Southampton i doki w Portsmouth. Centrum administracyjne okręgu stanowi historyczne miasto Winchester ze wspaniałą katedrą liczącą prawie tysiąc lat.

W samym sercu hrabstwa, z dala od autostrad, a nawet większych dróg, znajduje się cicha dolina rzeki Meon, spokojny strumień, na którego brzegach rozsiadły się wioski i miasteczka; ich historia sięga czasów saskich.

Przez hrabstwo biegnie jedna droga klasy A, lecz jego reszta pocięta jest siatką wijących się szos, których pobocza obsadzono żywopłotami i drzewami; w wielu miejscach gałęzie zwieszają się nad asfaltem. Hampshire to rolnicze hrabstwo w starym stylu; niewiele farm ma tam więcej niż dziesięć akrów powierzchni, a nieliczne przekraczają pięćset akrów. Większość domów to wielowiekowe budynki z belek i cegieł, kryte dachówką; niektóre z nich otaczają niemal równie stare i piękne stodoły.

Mężczyzna, który siedział na dachu takiej stodoły, mógł obserwować panoramę doliny Meon i najbliższą wioskę Meonstoke, leżącą w odległości zaledwie półtora kilometra. W chwili gdy w zupełnie innej strefie czasowej talib Abd al-Allah wykonywał ostatnie w życiu połączenie telefoniczne, mężczyzna siedzący na szczycie stodoły otarł pot z czoła i podjął przerwaną pracę, ostrożnie usuwając glinianą dachówkę ułożoną przed trzystu laty.

Powinien był wynająć ekipę doświadczonych robotników, którzy opletliby całą stodołę rusztowaniem. Wykonaliby zadanie znacznie szybciej, ale kosztowałoby go to o wiele drożej. Mężczyzna z młotkiem był jednak emerytowanym żołnierzem, który odszedł ze służby po dwudziestu pięciu latach i wszystkie zarobione pieniądze przeznaczył na realizację swojego marzenia: zakup wiejskiej chaty, którą mógłby nazwać swoim domem. Właśnie dlatego znalazł się na tej dziesięcioakrowej farmie z dróżką prowadzącą do szosy, która z kolei wiodła do wioski.

Żołnierze nie zawsze umiejętnie dysponują swoimi pieniędzmi, toteż mężczyzna zlecił oszacowanie kosztów przekształcenia średniowiecznej stodoły w uroczy domek profesjonalnym firmom trudniącym się takimi przeróbkami. Sumy, które ujrzał, zaparły mu dech w piersiach, dlatego postanowił zakasać rękawy i samodzielnie przeprowadzić remont bez względu na to, ile czasu mu to zajmie.

Miejsce wyglądało sielankowo. Nowy właściciel wyobrażał sobie odrestaurowany dach z zachowaną większością oryginalnych dachówek; pozostałe chciał kupić od firmy handlującej przedmiotami ze zburzonych budynków. Krokwie były równie zdrowe jak w dniu, w którym wycięto je z pnia dębu, lecz poprzeczki należało wymienić, a sufit zrobić z płyty pilśniowej.

Mężczyzna oczami wyobraźni widział pokój stołowy, kuchnię, gabinet i przedpokój. Teraz leżały tam zakurzone bele starego siana. Wiedział, że do założenia instalacji elektrycznej i hydraulicznej będzie musiał wynająć fachowców, lecz już zapisał się na wieczorowe kursy murarstwa, tynkowania, ciesielstwa i glazurnictwa organizowane przez technikum w Southampton.

Pewnego dnia powstanie tam wykładane kamieniem patio i ogródek przylegający do kuchni, dróżka dojazdowa zostanie wysypana żwirem, a w starym ogrodzie owce będą skubać trawę. Każdego wieczoru, korzystając z pięknego upalnego lata i z rozkoszą wdychając pachnące powietrze, siadał na padoku i spoglądając na wyliczenia, myślał, że dzięki wytrwałości i ciężkiej pracy zdoła jakoś przeżyć przy swoim skromnym budżecie.

Miał czterdzieści cztery lata, oliwkową skórę, czarne włosy i oczy, był szczupły i bardzo mocno zbudowany. I miał już dość. Dość pustyń, dżungli, malarii, pijawek, mroźnych nocy, podłego prowiantu i odrętwiałych z bólu członków. Znajdzie gdzieś w okolicy pracę, labradora albo parkę terierów jack russell, a może nawet kobietę, która zechce dzielić z nim życie.

Zdjął kolejnych kilkanaście dachówek, zostawił dziesięć dobrych i zrzucił z dachu połamane fragmenty. A w podziemnym pomieszczeniu CTC w Islamabadzie wciąż pulsowało czerwone światełko.

Wielu ludzi uważa, że jeśli telefon komórkowy ma w środku kartę pre-paid, nie trzeba płacić za niego żadnych rachunków. Jest to prawda z punktu widzenia użytkownika, lecz nie usługodawcy. Jeśli aparat jest użytkowany poza rejonem nadawczym, w którym został zakupiony, sieci telefonii komórkowej rozliczają się między sobą za pośrednictwem komputerów.

Kiedy Abd al-Allah zadzwonił do brata w Kuitcie, zaczął korzystać z transmisji za pośrednictwem masztu stojącego koło Peszawaru, należącego do firmy Paktel. Dlatego komputer Paktela rozpoczął poszukiwanie sprzedawcy aparatu w Anglii, żeby wysłać mu elektroniczny komunikat: Jeden z waszych klientów korzysta z naszego czasu i pasma radiowego, więc zostaliście naszymi dłużnikami.

Jednak pakistańskie CTC od lat wymagało, by Paktel oraz rywalizująca z nią sieć Mobitel przesyłały każdą odebraną lub emitowaną rozmowę do sali nasłuchu. CTC otrzymało od Brytyjczyków program z poszukiwanymi numerami telefonów, który agenci wgrali do swoich komputerów. I nagle jeden z tych numerów się uaktywnił.

Młody sierżant armii pakistańskiej, znający paszto, nacisnął guzik na konsoli. Jego przełożony, mający rangę majora, posłuchał przez kilka sekund, a potem spytał:

- Co on mówi?

Sierżant wsłuchał się w słowa.

- Coś o swojej matce. Zdaje się, że rozmawia z bratem.

- Skąd?

Sierżant sprawdził.

- Korzysta z przekaźnika w Peszawarze.

Tyle informacji wystarczyło przełożonemu. Cała rozmowa zostanie nagrana. Teraz należało jak najszybciej zlokalizować dzwoniącego. Major był prawie pewny, że nie uda się tego zrobić w ciągu jednej krótkiej rozmowy. Ten idiota chyba nie będzie gadał w nieskończoność?

Biuro majora znajdowało się znacznie powyżej podziemnej sali nasłuchowej. Mężczyzna nacisnął trzy guziki i dzięki błyskawicznej linii w tej samej chwili zadzwonił telefon w komendzie CTC w Peszawarze.

Wiele lat wcześniej, przed wydarzeniem znanym obecnie jako jedenasty września, czyli przed atakiem na wieże World Trade Center w Nowym Jorku, pakistański połączony wywiad wojskowy ISI* [* Inter-Services Intelligence] został głęboko spenetrowany przez muzułmańskich fundamentalistów z armii pakistańskiej. Dlatego był całkowicie nieskuteczny w walce przeciwko talibom i goszczącym u nich terrorystom z Al-Kaidy.

Jednak prezydent Pakistanu generał Muszarraf nie miał wyboru: musiał podporządkować się dobitnie wyrażonej przez Amerykanów radzie, by zrobił z tym porządek. Jedną częścią programu było systematyczne przenoszenie radykalnie nastawionych oficerów z ISI do zwykłej służby wojskowej, a drugą - utworzenie w ISI elitarnego centrum antyterrorystycznego, w którym zatrudniono młodych oficerów niemających powiązań z terroryzmem, bez względu na to, jak bardzo byli wierzący. Jednym z nich był pułkownik Abd ar-Razak, dawniej dowódca czołgu. Teraz stał na czele komendy jednostki antyterrorystycznej w Peszawarze i to właśnie on odebrał telefon.

Pułkownik wysłuchał uważnie kolegi ze stolicy, a potem spytał:

- Jak długo?

- Na razie trzy minuty.

Tak się szczęśliwie składało, że biuro pułkownika Razaka znajdowało się w odległości zaledwie siedmiuset metrów od masztu Paktela, a żeby namierzanie było skuteczne, promień nie może być większy niż dziewięćset metrów. Wraz z dwoma technikami wbiegł na płaski dach budynku komendy; natychmiast zaczęli poszukiwać źródła sygnału, coraz bardziej zacieśniając krąg.

Dyżurny sierżant w Islamabadzie powiedział do dowódcy:

- Rozmowa się skończyła.

- A niech to - mruknął major. - Trzy minuty i czterdzieści pięć sekund. Trudno oczekiwać, żeby gadał dłużej.

- Ale on chyba nie wyłączył aparatu - zauważył sierżant.

Przebywający na najwyższym piętrze domu na starym mieście w Peszawarze Abd al-Allah popełnił drugi błąd. Słysząc, że Egipcjanin wychodzi ze swojego pokoju, pospiesznie przerwał rozmowę z bratem i wsunął komórkę pod najbliższą poduszkę. Jednakże zapomniał jej wyłączyć. Szperacze pułkownika Razaka byli tylko o pięćset metrów dalej i coraz dokładniej namierzali sygnał.

Brytyjski wywiad SIS i amerykańska Centralna Agencja Wywiadowcza z oczywistych względów prowadzą intensywną działalność w Pakistanie. Jest to jedna z głównych stref wojny z terroryzmem. Jednym z atutów zachodnich aliantów po zakończeniu drugiej wojny światowej w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku była umiejętność współdziałania obu agencji.

Zdarzały się rozdźwięki, zwłaszcza w związku z brytyjskimi zdrajcami - Philbym, Burgessem i Macleanem - zdemaskowanymi w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym. Później Amerykanie zauważyli, że w ich szeregach także działa cały poczet zdrajców pracujących dla Moskwy, i to położyło kres wzajemnym docinkom. Koniec zimnej wojny w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym doprowadził speców po obu stronach Atlantyku do naiwnego wniosku, że oto wreszcie zapanował pokój i tak już będzie zawsze. Dokładnie w tym samym czasie, po cichu, w mateczniku islamu rodziła się nowa zimna wojna.

Po jedenastym września skończyła się rywalizacja, a nawet tradycyjny handel wymienny. Obowiązującą zasadą stało się hasło: jeśli coś mamy, to się z wami dzielimy. I vice versa. Do wspólnej walki włączyło się wiele zagranicznych agencji, lecz wymiana między anglojęzycznymi krajami po obu stronach Atlantyku pozostała najściślejsza.

Pułkownik Razak znał szefów obu placówek w swoim mieście. Bliższe kontakty utrzymywał z Brianem ODowdem z SIS; poza tym numer podejrzanej komórki namierzyli Brytyjczycy, zadzwonił więc do ODowda, kiedy zszedł z dachu budynku komendy.

W tej samej chwili Al-Kur wyszedł do łazienki, Abd al-Allah wyciągnął więc komórkę spod poduszki, chcąc odłożyć ją z powrotem na walizeczkę Egipcjanina, z której ją wziął. Zauważył, że aparat wciąż jest włączony, i z poczuciem winy natychmiast go wyłączył. Z myślą o zużyciu baterii, a nie z obawy, że ktoś przechwycił połączenie. Tak czy inaczej spóźnił się o osiem sekund. Szperacze spełnili swoje zadanie.

- Co masz na myśli, mówiąc, że ją znalazłeś? - spytał ODowd. Poczuł się tak, jakby za jednym razem dostał prezent gwiazdkowy i kilka urodzinowych.

- Nie ma wątpliwości, Brian. Połączono się z najwyższego piętra pięciokondygnacyjnego budynku w starej dzielnicy. Moich dwóch tajniaków już poszło się tam rozejrzeć i sprawdzić, którędy można podejść.

- Kiedy wkraczacie?

- Tuż po zmroku. Wolałbym o trzeciej rano, ale ryzyko jest zbyt duże. Mogliby wymknąć się z potrzasku.

Pułkownik Razak uczestniczył w sponsorowanym przez Brytyjczyków rocznym kursie w Camberley i był dumny ze swojej znajomości angielskich idiomów.

- Mogę się przyłączyć?

- Chciałbyś?

- A czy papież jest katolikiem? - zapytał Irlandczyk.

Razak parsknął śmiechem. Lubił takie przekomarzanki.

- Jako wyznawca jedynego prawdziwego Boga nie mam pojęcia. No dobrze. W moim biurze o szóstej. Ale wszyscy będziemy po cywilnemu. To znaczy po naszemu.

Miał na myśli to, że nikt nie może pojawić się w mundurze ani w zachodnim ubraniu. Na starym mieście, a zwłaszcza na bazarze Kissa Chawani, nie zwracało na siebie uwagi tylko szalwar kamiz, czyli luźne spodnie i długa koszula. Albo burnusy i turbany członków górskich klanów. ODowd nie mógł być wyjątkiem.

Brytyjski agent tuż przed osiemnastą podjechał pod komendę czarną toyotą land cruiser z przyciemnionymi szybami. Angielski land-rover wyglądałby bardziej patriotycznie, lecz toyota była ulubionym pojazdem miejscowych fundamentalistów, dlatego nie rzucała się w oczy. Miał ze sobą butelkę słodowej whisky Chivas Regał, ulubionego trunku Razaka. Kiedyś żartobliwie zganił pakistańskiego przyjaciela za skłonność do szkockiego trunku.

- Uważam się za dobrego muzułmanina, lecz nie mam obsesji - odparł Razak. - Nie tykam wołowiny, ale w tańcu czy dobrym cygarze nie widzę nic złego. Zabranianie takich rzeczy to talibski fanatyzm, z którym nie mam nic wspólnego. A jeśli chodzi o winogrono albo nawet o ziarna zbóż, to wino pito swobodnie w czasie pierwszych czterech kalifatów. Jeśli kiedyś w raju zwróci mi na to uwagę wyższa władza od ciebie, to wtedy poproszę miłosiernego Allaha o wybaczenie. A tymczasem nalej mi do pełna.

Może się to wydać dziwne, że czołgista stał się doskonałym policjantem, lecz Abd ar-Razak takim właśnie był. Miał trzydzieści sześć lat, żonę, dwoje dzieci i był wykształcony. Umiał myśleć wielowątkowo i subtelnie, wolał stosować taktykę mangusty walczącej z kobrą niż taktykę szarżującego słonia. Chciał zdobyć mieszkanie na najwyższym piętrze budynku bez kanonady, dlatego podchodził do niego cicho.

Peszawar to starożytne miasto, a bazar Kissa Chawani stanowi jego najstarszą część. Przez setki lat wędrujące tędy karawany zmierzające do niebezpiecznej przełęczy Chajber i dalej do Afganistanu zatrzymywały się tutaj, by ludzie i wielbłądy mogli odpocząć. A Kissa Chawani jak każdy dobry bazar zaspokajał podstawowe ludzkie potrzeby: sprzedawano tam koce, chusty, dywany, przedmioty z mosiądzu, miedziane misy, jedzenie i picie. I nadal się je sprzedaje.

Bazar jest wielonarodowy i wielojęzyczny. Wprawne oko potrafi odróżnić turbany mieszkających w pobliżu Pakistańczyków oraz członków plemion Afridi, Waziri, Ghilzaj od czapek wędrowców z północnej części kraju i futrzanych czap Tadżyków i Uzbeków.

W tym labiryncie wąskich uliczek, w których można zgubić każdego śledzącego, znajdują się sklepiki i budki z zegarami i koszami, stragany cinkciarzy, sprzedawców ptaków oraz gawędziarzy. W czasach imperialnych Brytyjczycy nazywali Peszawar placem Piccadilly Azji Środkowej.

Mieszkanie wskazane przez szperaczy mieściło się w jednym z wysokich wąskich budynków z misternie rzeźbionymi balkonami i okiennicami, cztery piętra powyżej składu dywanów, przy uliczce tak wąskiej, że mógł tam stanąć tylko jeden samochód. Ze względu na upały wszystkie budynki mają płaskie dachy, na których mieszkańcy mogą nocą trochę odetchnąć chłodniejszym powietrzem, oraz otwarte klatki schodowe wiodące w górę od samej ulicy. Pułkownik Razak cicho prowadził swój oddział. Czterech ludzi w arabskich strojach posłał na dach budynku przy tej samej ulicy, cztery domy dalej. Ci zaś wdrapali się tam, a następnie spokojnie przeszli po dachach do budynku docelowego i czekali na sygnał. Pułkownik z sześcioma pozostałymi wszedł po schodach z ulicy. Wszyscy trzymali pistolety maszynowe pod burnusami, oprócz silnie umięśnionego Pendżabczyka z młotem.

Kiedy zajęli pozycję na klatce, pułkownik skinął mu głową, a ten strzaskał młotem zamek. Drzwi odskoczyły i cała grupa wtargnęła do środka. Trzech policjantów rzuciło się biegiem z dachu po schodach, a czwarty został, w razie gdyby ktoś próbował umknąć górą.

Przypominając sobie później akcję, Brian ODowd miał wrażenie, że wszystko działo się bardzo szybko. Takie samo wrażenie musieli również odnieść mieszkańcy budynku.

Agenci nie wiedzieli, ilu ludzi znajduje się w środku. To mogła być mała armia albo rodzina siedząca przy herbacie. Nie znali nawet rozkładu pomieszczeń; plany architektoniczne mogły leżeć w Londynie albo w Nowym Jorku, ale nie w okolicy bazaru Kissa Chawani. Wiedzieli tylko tyle, że ktoś z tego budynku wykonał połączenie z trefnego telefonu komórkowego.

W mieszkaniu zastali czterech mężczyzn oglądających telewizję. Przez kilka sekund agenci bali się, że przeprowadzili nalot na dom zamieszkany przez Bogu ducha winnych ludzi. Nagle uświadomili sobie, że wszyscy mężczyźni są młodymi góralami z drugimi brodami, a jeden z nich sięga pod burnus po broń. Nazywał się Abd al-Allah, zginął od czterech pocisków z pistoletu Heckler & Koch MP5, które przeszyły mu pierś. Trzech pozostałych obezwładniono i przygwożdżono do podłogi, zanim zdążyli stawić opór. Pułkownik Razak przed akcją zapowiedział, że chce dostać wszystkich żywych.

Obecność piątego mężczyzny obwieścił głośny trzask, który rozległ się w sypialni. Pendżabczyk nie trzymał już młota, ale wystarczyła siła jego ramienia. Drzwi runęły i do pomieszczenia wpadło dwóch mocno zbudowanych agentów, a za nimi pułkownik Razak. Na środku pokoju stał Arab w średnim wieku z oczyma szeroko otwartymi, ze strachu lub nienawiści. Mężczyzna pochylił się, żeby podnieść laptopa, którego wcześniej usiłował zniszczyć uderzeniem o terakotową posadzkę. Uświadomiwszy sobie, że nie ma już czasu, odwrócił się i rzucił w stronę szeroko otwartego okna.

- Brać go! - ryknął pułkownik Razak, lecz jego ludzie nie zdołali wykonać rozkazu. Egipcjanin był obnażony do pasa z powodu upału, jego skóra lśniła od potu. Nie zatrzymał się nawet przed balustradą, tylko przeskoczył nad nią i runął na kocie łby dwanaście metrów niżej. W ciągu kilku sekund otoczyli go gapie, a kasjer Al-Kaidy zakrztusił się dwa razy i wyzionął ducha.

W budynku i na ulicy zapanował chaos, ludzie biegali i krzyczeli. Pułkownik przez komórkę wezwał pięćdziesięciu umundurowanych żołnierzy, którzy czekali w furgonetkach z przyciemnionymi oknami zaparkowanych cztery ulice dalej. Żołnierze puścili się biegiem, by przywrócić porządek, ale powstał jeszcze większy chaos. Jednak spełnili swoje zadanie, bo otoczyli budynek ze wszystkich stron. Abd ar-Razak chciał po jakimś czasie przesłuchać wszystkich mieszkańców, a przede wszystkim właściciela kamienicy, mieszkającego na parterze sprzedawcę dywanów.

Żołnierze otoczyli zwłoki i okryli je kocem. Później zostaną złożone na noszach i przewiezione do kostnicy szpitala w Peszawarze. Wciąż nikt nie miał pojęcia, kim jest nieboszczyk. Wiadomo było tylko tyle, że wolał śmierć od czułej opieki w amerykańskim obozie Bagram w Afganistanie, do którego trafiłby po konsultacjach Islamabadu z szefem placówki CIA w Pakistanie.

Pułkownik Razak odwrócił się od balkonu. Trzej więźniowie zostali skuci kajdankami, nałożono im kaptury na głowy. Terytorium należało do fundamentalistów, więc do wywiezienia pojmanych potrzebna była wojskowa eskorta. Pułkownik wiedział, że ulica zwróci się przeciwko niemu. Gdy więźniowie i nieboszczyk znikną z miejsca akcji, przez wiele godzin będzie szukał w mieszkaniu najdrobniejszych śladów zostawionych przez właściciela trefnego telefonu.

Brian ODowd w czasie nalotu czekał na schodach. Teraz wszedł do sypialni i podniósł z podłogi strzaskanego laptopa Toshiba. Obaj agenci wiedzieli, że będzie to największy skarb zdobyty w czasie akcji. Paszporty, telefony komórkowe, każdy skrawek papieru, a także więźniowie i sąsiedzi - wszystko zostanie odwiezione w bezpieczne miejsce i wyżęte do sucha w poszukiwaniu informacji. Ale przede wszystkim laptop...

Egipcjanin samobójca musiał być optymistą, jeśli uważał, że gruchocząc obudowę komputera, udaremni zebranie cennego żniwa. Nawet skasowanie plików by nie pomogło. W Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych nie brak czarodziejów, którzy pieczołowicie wyłuskają ze środka twardy dysk i wyskrobią z niego każde słowo, jakie kiedykolwiek zostało przetworzone przez laptop.

- Przykro mi z powodu tego faceta - rzekł agent SIS.

Razak mruknął. Postąpił logicznie, bo jeśliby poczekał kilka dni, mężczyzna mógłby się rozpłynąć bez śladu., Gdyby agenci kręcili się wokół budynku, zostaliby zauważeni i ptaszek by wyfrunął. Postanowił wkroczyć szybko i zdecydowanie; zabrakło kilku sekund, żeby zakuć tajemniczego samobójcę w kajdanki. Teraz będzie musiał napisać oświadczenie dla opinii publicznej, w którym stwierdzi, że nieznany kryminalista zginął, próbując uniknąć aresztowania. Chyba że zwłoki zostaną zidentyfikowane. Jeśli mężczyzna okaże się wysokim rangą terrorystą z Al-Kaidy, Amerykanie będą się domagać szumnej konferencji prasowej. Pułkownik wciąż nie wiedział, jak wysoko w hierarchii terrorystów stał Taufik al-Kur.

- Ugrzęźniesz tutaj na jakiś czas - podjął Irlandczyk. - Czy mogę ci wyświadczyć przysługę i odwieźć bezpiecznie laptopa do twojej kwatery?

Abd ar-Razak na swoje szczęście miał cierpkie poczucie humoru. W tej pracy to prawdziwy dar niebios, bo w świecie tajnej policji tylko humor może ocalić człowieka przed obłędem. Najbardziej rozbawiło go użyte przez ODowda słowo bezpiecznie.

- Będę ci bardzo wdzięczny - odparł. - Dam ci czterech ludzi, którzy odprowadzą cię do samochodu. Tak na wszelki wypadek. Kiedy to się skończy, musimy opróżnić wspólnie butelkę niedozwolonego napitku, którą przywiozłeś.

Przyciskając cenną zdobycz do piersi, otoczony ze wszystkich stron przez pakistańskich żołnierzy, agent SIS dotarł do land cruisera. Potrzebne oprzyrządowanie już znajdowało się w samochodzie, a za kółkiem siedział kierowca ODowda, bezgranicznie lojalny sikh.

Pojechali do budynku pod Peszawarem, w którym Irlandczyk podłączył laptopa do większego i potężniejszego przenośnego komputera Toshiba Tecra; za jego pośrednictwem nawiązał łączność z GCHQ* [* Government Communications Headquarter] - Zarządem Głównym Łączności Rządowej w Cheltenham wśród wzgórz Cotswold w Anglii.

ODowd wiedział, jak odczytać dysk laptopa, lecz jako laik nie do końca opanował magię komputerów. W ciągu kilkunastu sekund, mimo dzielących oba miejsca tysięcy kilometrów, w Cheltenham odtworzono pełen obraz twardego dysku toshiby. Wyssano laptopa tak, jak pająk wysysa wnętrznośc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin