Jack Higgins - Przerwany urlop.pdf

(428 KB) Pobierz
tytuł: "Przerwany urlop"
autor: Jack Higins
Przełożył: WINCENTY ŁASZEWSKI
Tytuł oryginału: "THE GRAVEYARD SHIFT"
tekst wklepał: yxpodols@interia.pl
Korekta: dunder@poczta.fm
- Ilustracja na okładce - STEVE CRISP
- Copyright 1965 by Harry Patterson
All rights reserved
- For the Polish edition - Copyright 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-936-8
* * *
KARTA OFICERA SłUŻBY CZYNNEJ
NAZWISKO, IMIĘ: MILLER Nicholas Charles
MIEJSCE ZAMIESZKANIA: - Four Winds, Fairvjew Avenue
DATA URODZENIA: 27 lipca 1939
WSTąPIł DO SłuŻBY W WIEKU: 21
UPRZEDNIO WYKONYWANY ZAWÓD: Student
WYKSZTAÓCENIE: Fundacja Uczniowska przy Liceum Arcybiskupa Holdena Stypendium
Uniwersytetu Londyńskiego, 1956 Londyńska Szkoła Ekonomiczna
UZYSKANE STOPNIE NAUKOWE: Magister prawa z odznaczeniem drugiej klasy,
Uniwersytet Londyński, 1959
KARTA SłUŻBY: Wstąpił do służby, 1/2/60
Przeszedł przez Okręgowe Centrum Kształcenia, 1/5/60
Zadowalająco przeszedł przez rok próbny, 1/2/61
Zatrudniony w Sekcji Centralnej, 3/3/61
Zatrudniony jako detektyw posterunkowy i przeniesiony do Sekcji
"E", 2/1/63 (zob. Akta z National Bank Ltd" 21/12/62)
Odroczony od złożenia egzaminu promocyjnego przez komisję kwalifikacyjną i
skierowany do Bramshill, 2/12/63 (zob. Akta Dale-Emmett Ltd., 3/10/63)
Ukończył Kurs Specjalny w Bramshill z wyróżnieniem i otrzymał awans na stopień
z-cy detektywa sierżanta. Sekcja Centralna, czynny od 1/1/65.
POCHWAÓY: 1/8/60 zob. akta 2/B/321/ Jones R.
5/3/61 zob. akta 2/C/143/ Rogers R.T.
4/10/61 zob. akta 8/D/129/ Messrs. Longley Ltd.
5/6/62 zob. akta 9/E/725/ Ali Hamid
21/12/62 zob. akta ll/D/832/ National Bank Ltd.
3/10/63 zob. akta 13/C/172/ Dale-Emmett Ltd.
DANE POUFNE: Wybitnie inteligentny oficer, predysponowany do pracy w policji.
Duże potencjalne zdolności przywódcze. Największa wada to tendencja do
niezależnego działania. Skłonność do stosowania nieortodoksyjnych metod. Warto
zaznaczyć, że posiada brązowy pas judo i zna sztukę karate, japońską metodę
samoobrony, za pomocą której można zabić przeciwnika gołymi rękami. Zwraca uwagę
jego niechęć do stosowania tych metod podczas wykonywania obowiązków służbowych.
^
Od strony Tamizy płynęła mgła pędzona porannym wiatrem, otulając miasto
żółtawym, złowieszczym całunem. Dyżurny oficer z Wandsworth otworzył małą furtkę
w więziennej bramie i dał znak stojącej przed nią grupie mężczyzn. Przekroczyli
ją i po chwili znaleźli się w nowym, obcym świecie.
Ostatnim z nich był Ben Garvald - wielki, niebezpiecznie wyglądający mężczyzna,
którego potężne ramiona rozpychały tani prochowiec. Zawahał się, podnosząc
kołnierz. Dyżurny oficer pchnął go ku wyjściu.
- Co, nie chcesz nas opuścić?
Garvald obrócił się i spojrzał na niego spokojnie.
- Co ty sobie myślisz, ty świnio?
Oficer zrobił machinalnie krok do tyłu. Na jego twarzy pojawił się rumieniec
gniewu.
- Zawsze miałeś parszywą gębę, Garvald. No, wynoś się.
Garvald wyszedł na zewnątrz. Brama nieodwołalnie zatrzasnęła się za jego
plecami, co go dziwnie uspokajało. Zaczął iść w dół ulicy, w kierunku głównej
drogi, mijając zaparkowane rzędem samochody. Mężczyzna siedzący za kierownicą
starej, niebieskiej furgonetki, stc na samym końcu, obrócił się w kierunku swego
towarzysza i skinął głową.
Garvald zatrzymał się na rogu, patrząc na poranny ruch ulic płynący wolnym
strumieniem wskroś mgły. Wyczekał właściwy moment, szybko przeskoczył jezdnię i
wszedł do małej kawiarni po drugiej stronie ulicy.
Dwaj inni byli tam już przed nim. Stali przy kontuarze. Blond kobieta o
nieszczęśliwej twarzy i sennych oczach przygotowywała w metalowym czajniczku
świeżą herbatę.
Garvald usiadł na taborecie i, czekając, patrzył przez okno. Po chwili niebieska
furgonetka wyłoniła się z mgły i zaparkowała przy krawężniku. Wyszli z niej dwaj
mężczyźni i weszli do kawiarni. Jeden z nich był małego wzrostu; jego twarz
gwałtownie domagała się brzytwy. Drugi mężczyzna miał co najmniej sześć stóp
wysokości, ponurą, kościstą twarz i ogromne ręce.
Oparł się o kontuar, gdy dziewczyna zwróciła się w stronę Garvalda powiedział
szybko z miękkim irlandzkim akcentem:
- Dwie herbatki, kochanie.
Spojrzał przy tym wyzywająco na Garywalda, Jego twarz wykrzywił lekceważący,
szyderczy uśmieszek pewnego siebie aroganta. Potężny mężczyzna nie dał się
jednak sprowokować. Jego wzrok powędrował ku mgle kłębiącej się za spryskaną
deszczem szybą.
Irlandczyk zapłacił za herbaty i przyłączył się do swego kompana czekającego
przy narożnym stoliku. Niepozorny człowieczek spojrzał ukradkiem na Garvalda.
- Co o nim myślisz, Terry?
- Tysiąc lat temu może to i była gorąca sztuka, ale wyżęli go tam do sucha. -
Irlandczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czeka nas chyba tak spokojne
spotkanie, jakiego nie mieliśmy już od długiego, bardzo długiego czasu.
Dziewczyna za kontuarem, ziewając, nalała Garvaldowi herbatę do filiżanki.
Spojrzała na niego kątem oka. Przywykła do takich^ ludzi. Prawie każdego ranka
ktoś taki przechodził przez ulicę wychodząc z miejsca po drugiej stronie.
Wszyscy wyglądali tak samo. Ale z tym
10
tutaj zdawało się być inaczej. Było w nim coś, czego nie potrafiła dokładnie
określić.
Posunęła filiżankę z herbatą po blacie i przeczesała dłonią swe długie włosy
opadające na twarz.
- Coś jeszcze?
- A co masz?
Jego oczy były szare jak dym ognisk palonych w jesienne dni. Tkwiła w nich siła.
Nieujarzmiona, zwierzęca siła, obecna tam niemal fizycznie. Poczuła, jak przez
jej ciało przebiegł dreszcz.
- O tej porze, z samego rana? Wszyscy jesteście tacy sami, wy, mężczyźni.
- Czego chcesz? To trwało tak długo.
Rzucił jej monetę na kontuar.
- Daj mi paczkę papierosów. Bez ustnika. Chcę czuć jak smakują. Wyciągnął sobie
papierosa i poczęstował dziewczynę. Dwaj mężczyźni w rogu sali obserwowali go w
lustrze. Garvald zignorował ich.
Podał jej ogień.
- Było się tam długo, prawda? - powiedziała wydmuchując ze znawstwem dym.
- Wystarczająco długo. - Spojrzał przez okno. - Spodziewam się, że zaszło tu
wiele zmian.
- Wszystko się ostatnio Rozmieniało - potwierdziła.
Garvald uśmiechnął się szeroko i wyciągnął ku niej rękę. Jego
palce przesunęły się po włosach dziewczyny. Poczuła, że zaczyna
brakować jej tchu.
- Niektóre rzeczy pozostają zawsze takie same.
Owładnął nią niepokój. Naraz zrobiło się jej sucho w gardle. Poczuła, że jest
całkowicie bezwolna, schwytana w nieodwołalny bieg wypadków. Nagle przechylił
się przez kontuar i pocałował ją prosto w usta.
- Zobaczymy się jeszcze.
Zsunął się ze stołka i z szybkością nieprawdopodobną, jak na tak dużego
mężczyznę, przemknął przez drzwi i wydostał się na zewnątrz.
Dwaj mężczyźni siedzący w rogu rzucili się w ślad za nim. Kiedy jednak znaleźli
się na chodniku, znikł już we mgle. Irlandczyk pobiegł naprzód i w moment
później dostrzegł sylwetkę Garvalda idącego
11
[(aqAA - jnfo3[ods M annn ABISOZ piutgog B
'psu/y/
zonunitreAt OIAAS M azazsaf ApSiu o3app?fipmis opił
AOpo Aiuozodaiu i tupnuapi oSaf A qotu liqoJZ ppiAJeo
I PBU Aofefoisi Auzonred PAAZJAA ZJBA oSaf aiStn i
i 5is {.redo Xinnołifaid{OJ Ćqot3ou tn otueis nono3[ A
IZSUXJ Op OBAOłOIOLtA fBfSSKld WSdV10~S[ ŃtUI og3f
ĆiJ3Ucq tuzBpz A oiaiadnn z B{ZJapn BAO{SpozJdeo
tfeuod PIBAJOSfoAzod tnzsmis Si zfepA otfnAoq3tz
UZOBZ snisóim 3[Bfotfnzoni9q z {tin[Xz.D[ 3[XzonBpi
Ćo{pBun anzSiod A irer (Aqn
otfezozsapitz 98 A (fenipd i af {IOSJASinrcJpazJd
Jnqo 08 iJoAtto PIBAJBO inAqo fainBS uai AY Ćouso{3
COEJS {fezoBZ ZBJBZ i 3puq Ari{0tn w oq3tq8 Sis inAZ
Ć3ZO(pod ApOBJlS
)3uiBł aniptp[op aiirodoi3o Ćazx(aiAod aisnd o3[iXi &[ 3p(piA oSaf anpozjd op is
(pnzJ AzopuBpi soSo XnrB3[nzs
AZJtAl OSaf BU SlS {lABfod 3{3ZS3IIlISn AOZOIUOJIBZOZStpJ
SJ {BUIAZJJ, Ćo33{Bui opp n(oq z żis aofefiA qoT oppizp
is inni pazJJ ĆSis pooJApo Azapirepi Ćgz.uaiAod WIAAOS
romaJBp Bisn aytAzoJ TB3[nrpoq3 vvi fpvdn v3
ĆazsnzJqpod A va3wa\oy[ o3 {AZJapn fis HOAJTO z i
AI BspoaiAopo oSaitin ipOPO Jop3! f3 aż
Ć99aid qoi BZZ aizpmups faures fsi ĆA03[OJ3[ q3AUA3d9ro
Op liqOJZ ĆSBUIAJ3 {tO'5[tn3ZJd ZJAl OSaf Z3ZJJ
3 po AotpioSauzoiin nqoru oSanrreJod 3piq a(3in fsłsSS A [ aiuAizp tAqnzsn oSaf
op pzpoqoop ppsCinapiżiAzp
Ć3BAiqOH(SpBU {feZ3B7 S3[SJ VZ BZSAZJBAOl 3tfBłAAq3
Z 3[AZ3pireiJI 3\3lBl Ćin3IH3ZpOJ8o Uł(UZBI3Z TULdreAOUTCJ U013[IA T1{A:IS A
IttL(treAOpnqZ lUIBtnOp IS HHAOtlBA
;mpoqo nip[stA osi qśzoz i inop AUZOJBU nSm
Ćisojd 01 o Sis nrcszoqo7
Ćt3(Z33IAO{Z3
I ni3p'5[0 tptJł I AqśZ lXZJ3Z3ZSXA 3[AZ3pUBpI ĆŻ3[Z3Ip
;A A fKs&r5[s maigoJ BZ AOn {op A oiai3(OJ3[ OIAABAZ
- To już lepiej - powiedział Garvald. - O wiele lepiej. Kto was na mnie nasłał?
- Facet, nazywa się Rosco. Sam Rosco. On i Terry znali kogoś w Ville, parę lat
temu. Tamten napisał w zeszłym tygodniu z tej zachrzanioneJ Północy, gdzie teraz
mieszka. Mówił, że twój powrót jest złą nowiną. Że nikt nie chce cię z powrotem.
- A wy mieliście mnie o tym przekonać? - uprzejmie odezwał się Garvald. - Ile
warte było przekazanie mi tej wiadomości? Mały człowieczek zwilżył językiem
usta.
- Setkę, na spółkę - dodał pośpiesznie.
Garvald przykucnął na jedno kolano przy Irlandczyku i obrócił go. Przeszukując
kieszenie pogwizdywał jakąś smutną melodyjkę w tonacji minorowej. Wreszcie
znalazł portfel i wydobył z niego zwitek pięciofuntowych banknotów.
- To te?
- Zgadza się. Terry jeszcze ich nie rozdzielił.
Garvald szybko przeliczył pieniądze, po czym wsunął je do kieszeni na piersiach.
- Oto co nazywam miłym porannym zajęciem.
Ten drugi kucał już u boku Irlandczyka. Dotknął delikatnie jego twarzy i
odskoczył.
- Matko Najświętsza, zmiażdżyłeś mu szczękę.
- Więc lepiej znajdź mu doktora, nie? - odezwał się Garvald i odwrócił się, by
odejść.
Po chwili zniknął we mgle. Przez moment w powietrzu wisiało jego pogwizdywanie,
po czym umilkło w atmosferze wciąż jeszcze trwającej grozy. Niepozorny
człowieczek klęczał przy Irlandczyku, deszcz sączył się przez zupełnie
przemoczone płótno taniego płaszcza.
Ta melodia - ta przeklęta melodia.
Wydawało mu się, że nigdy nie będzie w stanie wybić ze swej głowy tego dźwięku.
Nagle, z powodów, których nigdy potem nie potrafił wyjaśnić, zaczął płakać.
Bezradnie, jak małe dziecko.
2
A potem nadeszła noc. Wszędzie grasował zimny, wschodni wiatr wigący od Morza
Północnego. Groźny, jak nóż, który wbija się przechodniowi w plecy,
zapuszczający się w aleje szarego północnego miasta i gwiżdżący przeraźliwie w
wąskich kanionach ulic, które wryły się między spiętrzone bloki nowo powstałej
dzielnicy. Gdy zaczęło padać, był to zimowy, kłujący deszcz, który uderzał w
okna z łoskotem rewolwerowych pocisków.
Jean Fleming siedziała na twardym, drewnianym krześle w głównym biurze C.I.D. -
Centralnego Zarządu Policji - i czekała. Było kilka minut po dziewiątej. Miejsce
wydawało jej się dziwnie opuszczone. Tylko cienie tłoczyły się we wszystkich
kątach pokoju i przebiegały wzdłuż długich, wąskich biurek, rodząc w niej
niewyraźny lęk, jakiś irracjonalny niepokój.
Przez matowe drzwi prowadzące do pomieszczenia na lewo usłyszała ruch i cichy
pomruk głosów. W chwilę później drzwi otwarły się i dobrze zbudowany, siwiejący
czterdziestokilkuletni mężczyzna dał je] znak, turhem głowy.
t - Ć
ĆĆ f:
.
Ć'
15
'ĆKSsSSKK...
ĆS55?°"S'SS"?'S':
wS'3?s=sa;"5ss?""
esSt
sSsssła."..
Ćsssss?-1.'?"'
JaJcS siostrą Bel!i G!lrv
s0. °
"., i.lu"".' aftr' ź St
'"ido dom?'Jał0 layT'"'
Ć ź' " S, "
16
- Zmieniłaś się - powiedział. - Pamiętam cię, jak jeszcze chodziłaś do Grammar
School i wybierałaś się do college'u. Kim chciałaś wtedy zostać - nauczycielką?&
&&Jestem nią - powiedziała.
- Tu w mieście?
Skinęła głową.
- W podstawówce w Oakdene.
- Stara szkoła panny Van Heflin? To był mój pierwszy rejon, w którym pełniłem
służbę jako młody policjant. Czy ona jeszcze pracuje? Musi już mieć co najmniej
siedemdziesiątkę.
- Od dwóch lat jest na emeryturze powiedziała Jean Fleming. Szkoła jest teraz
moja.
Nie potrafiła ukryć zjadliwej dumy pobrzmiewającej w jej głosie, a jej północny
akcent dał się słyszeć wyraźniej.
- Długa droga z Khyber Street - rzekł Grant. - A jak ma się BelJa?
- Rozwiodła się z Benem niedługo potem, jak poszedł do
więzienia. W zeszłym roku wyszła ponownie za mąż.
- Przypominam sobie. Harry Faulkner. Dobrze się urządziła.
- To prawda - spokojnym głosem odezwała się Jean Fleming. I nie chciałabym, żeby
cokolwiek się w tym układzie zepsuło.
- Co na przykład?
- Ben - powiedziała. - Zwolniono go wczoraj.
- Jesteś tego pewna?
- Z umorzeniem części kary powinno się to stać już poprzedniego roku. Ale
stracił tę szansę, kiedy kilka lat temu zbiegł z robót w Dartmoor. Grant
dmuchnął dymem w sufit.
- Myślisz, że on może przysporzyć kłopotów?
- Bardzo trudno było mu pogodzić się z rozwodem. To dlatego próbował wtedy
zbiec. Powiedział Belli, że nigdy nie dopuści, by związała się z innym.
- Czy ona po tym wszystkim jeszcze go odwiedzała?
Jean Fleming pokręciła głową.
- To nie miałoby sensu. Byłam u niego zeszłego roku, kiedy mieszkała już z
Harrym. Powiedziałam Benowi o jej ponownym zamąźpójściu. Że nie ma najmniejszego
sensu szukać z nią kontaktu.
2 - Praerwicy urlop
17
s sra azpfenraid v
a3A Sa\o/& napar
AS 5)zs3J oizpżds
qi?{iAizpZ
a arooo i
STO tsmwSfuAzid
TSVE3t3o\ VpZV~[
Ćlyoiirelbiiod capaf
pBA3[ IIOI itTSSIZp
ĆS
3łAt3[0 BptIAró tn
poS.qo iireJo
?3[I3iM. iXqz BqXiio
noi 3XzotnmpXAY
osqii3oi
ĆXUIOM isafsson
Zgłoś jeśli naruszono regulamin