Joanna Hines - Skrzydlaty morderca.pdf

(1522 KB) Pobierz
JOANNA
HINES
Skrzydlaty
morderca
The Murder Bird
Przełożyła
Barbara Korzon
1
To działo się jak we
śnie
Zanim w małym domku na kornwalijskim urwisku znaleziono ciało Kirsten Waller -
stało się to dopiero pięć tygodni później - Grace Hobden pozmywała naczynia po lunchu,
upewniła się,
że
jej dzieci bawią się przy końcu ogrodu na specjalnej ramie do wspinaczki, a
potem wróciła do domu,
żeby
zabić męża. Paul Hobden, zwalisty mężczyzna
żywo
przypominający wieloryba, odsypiał akurat skutki mocno zakrapianego lunchu. W kącie
pokoju szemrał telewizor. W czasie gdy widoczny na ekranie czarno-biały Douglas Fairbanks
junior z iście morderczą precyzją wymachiwał mieczem, siejąc dookoła spustoszenie, Grace
wyjęła z kuchennego stojaka ostry nóż do filetowania ryb, wkroczyła do salonu i bez chwili
wahania zatopiła ostrze w miękkiej od tłuszczu klatce piersiowej męża.
Usiłował chyba się podnieść, bo zadała mu kolejne pchnięcie, choć już to pierwsze było
śmiertelne
- przebiło lewą komorę serca. Jako wykwalifikowany technik radiolog Grace
dobrze znała anatomię. Drugi cios wszedł w klatkę piersiową pod kątem czterdziestu pięciu
stopni, powodując obfite krwawienie; krew zalała kraciaste obicie sofy, nowy oliwkowo-
szary dywan i samą Grace. Trzeci już nie był potrzebny.
Wzięła potem prysznic, włożyła czyste ubranie i zawołała trójkę swych dzieci -
ośmioletniego Angusa, siedmioletniego Matthew oraz trzyletnią Susan - by im
zakomunikować,
że
zabiera je na wycieczkę. Pojechali nad morze - jakieś czterdzieści mil od
domu - gdzie spędzili miłe popołudnie, grając w plażowego krykieta, budując wspaniałe
zamki z piasku i bez
żadnych
ograniczeń opychając się lodami. Pod wieczór zadzwoniła na
policję. Kiedy wróciła do domu, czekali tam już na nią funkcjonariusze.
- Dłużej nie mogłam tego wytrzymać - powiedziała policjantom pochylonym nad
ciałem jej męża. - To działo się jak we
śnie...
*
Raph Howes z rosnącym niedowierzaniem przerzucał leżące przed nim dokumenty.
Koszula zwilgotniała mu od potu, i to nie tylko z powodu upałów, które późnym latem
nawiedziły Londyn. Co, do wszystkich diabłów, myśli sobie ten Dermot? Przecież wie
doskonale, tak jak wszyscy w tej kancelarii,
że
od dwóch miesięcy, to jest od
śmierci
Kirsten,
Raph Howes nie przyjmuje
żadnych
spraw rodzinnych. Któż zresztą mógłby mu to mieć za
złe? Przyglądając się zdjęciom zakrwawionych zwłok Paula Hobdena,
żałosnych,
lecz
zarazem i trochę
śmiesznych,
przed oczami bez przerwy miał ciało Kirsten. Nawet martwa
wciąż była piękna, tą chłodną skandynawską urodą, która nie poddaje się czasowi; na jej
nagim ciele, z jedną nogą przewieszoną przez krawędź wanny i odrzuconą głową, nie widać
było
żadnych śladów
krwi. Mimo to była martwa. Bezapelacyjnie martwa.
Podniósł się gniewnie i zaczął krążyć pomiędzy biurkami. Nawet przed
śmiercią żony,
zanim jeszcze od niego odeszła, nie cierpiał domowych morderstw. Były zbyt osobiste, zbyt
stresujące, zbyt bolesne. Wystarczyło wyobrazić sobie tę trójkę dzieciaków beztrosko
bawiących się w ogródku, gdy ich matka w odległości kilkunastu metrów kładła krwawy kres
ich dzieciństwu! Jeśli te biedne maluchy miały w ogóle jakieś dzieciństwo.
Takie rzeczy nie zdarzają się w zdrowych, normalnych rodzinach. Nie mają prawa się
zdarzać.
A jednak... Raph poczuł nagle,
że
wyschło mu w gardle. Po policzkach spłynęły krople
potu. Jego nozdrza złowiły lekki, lecz uchwytny zapach spalenizny. Jakiś tępy bałwan musiał
rozpalić ognisko...
Niecierpliwym gestem pchnął papiery na krawędź biurka i krzyknął na Dermota,
że
ma
je zabrać. Nikt się nie zjawił.
Ze sterty wysunęło się jakieś zdjęcie. Grace Hobden. Była nawet ładna, choć w sposób
mało rzucający się w oczy. Ta trzydziestoparoletnia kobieta, która morderczym pchnięciem
przebiła mężowi serce, miała okrągłą twarz o z grubsza ciosanych rysach, twarz typowej kury
domowej. Nic w jej powierzchowności nie wskazywało na to, iż może być osobą, której pod
żadnym
pozorem nie wolno zostawić samej z ostrym nożem w ręku przy uśpionym,
bezbronnym mężu.
No tak, ale czy mordercy zawsze wyglądają na morderców? Raczej rzadko. Raph był
tego
świadom.
Wydawała się zagubiona i oszołomiona - i pewnie tak było. Z bezpiecznej odległości
przyjrzał się fotografii. Ile jej to zajęło? Trzydzieści sekund? Dwie minuty? Ile trzeba czasu,
by popełnić rzecz nieodwracalną, coś, co na zawsze zmieni
życie
całej rodziny?
Przyszło mu na myśl,
że
warto byłoby o tym pogadać. Z Kirsten. Szkoda,
że
nie robił
tego w czasach, gdy jeszcze mogli swobodnie mówić o wszystkim, nawet o morderstwach.
- Dermot! - ryknął znowu, podchodząc do okna. W tym pokoju brakuje powietrza.
Dlatego tak mu duszno. Gdzie się podziewa ten człowiek? Czemu te cholerne papiery wciąż
tu leżą?
Wsunął palec za kołnierz koszuli - i po kłykciach spłynął mu pot. Nie radzi już sobie ze
stresem jak dawniej. I do tego jeszcze ten pies. Strasznie go denerwowało niosące się z daleka
uporczywe szczekanie psa, rozpaczliwe ujadanie zwierzęcia, które uwiązano na łańcuchu lub
które wpadło w pułapkę. Szczeka drań, jakby od tego zależało jego psie
życie!
Czy ta Grace Hobden ma jakieś szanse w sądzie? Wiele zależy od tego, jakie wrażenie
wywrze na przysięgłych. Oczywiście trudno udowodnić,
że
oskarżony działał w samoobronie
lub bez
żadnej
premedytacji, skoro ofiara spała, nie jest to jednak rzecz niewykonalna.
Najlepsza linia obrony polegałaby na wykazaniu,
że
zabójczyni musiała przez wiele lat znosić
maltretowanie i przemoc, aż w końcu pewnego majowego ranka pękła jak napięta struna.
Zabrzmiał mu w uszach fragment jej zeznania:
„Nie mogłam już tego wytrzymać”.
Czego? Rodzice i siostra Paula Hobdena twierdzili chórem,
że
był łagodny jak jagnię,
ale cóż innego mogli mówić? Krewni zawsze tworzą wspólny front. Nikt przecież nie powie:
„Był potworem, który zasłużył na
śmierć”.
Grace w swym zeznaniu odmalowała męża jako
sadystę i tchórza, który lubił się znęcać nad słabszymi. Na dowód pokazała siniaki na nogach
i
ślady
poparzeń od papierosa na lewym ręku. Najtrudniejsze jednak do zniesienia były
tortury psychiczne.
Tortury psychiczne...
Raph czuł,
że
serce wali mu jak młotem i
że
coraz trudniej mu oddychać. Lato w tym
lokalu to prawdziwe piekło. Otworzyłby okno, ale nie chciał wpuszczać do
środka
jeszcze
więcej tego piekielnego swądu. A w ogóle skąd, do diabła, bierze się tu dym?
- Dermot! Na litość boską, co się z tobą dzieje?
I czemu nikt nie uciszy tego cholernego psa?
*
Kiedy Raph po raz trzeci wrzasnął jego imię, Dermot Mercer wyszedł z toalety. Miał
wyrobione zdanie o takich wrzaskach panów adwokatów, oczywiście bardzo negatywne. Jego
twarz, która nawet w dobrych chwilach przypominała mordkę niespokojnego chomika,
ściągnęła
się teraz i jakby zapadła. Mimo to z pośpiechem ruszył do pokoju. Trzeci okrzyk
Rapha wyzwolił w nim przypływ adrenaliny - i falę paniki.
- O co chodzi, panie Howes? Stało się coś złego?
Natychmiast zdał sobie sprawę,
że
to pytanie czysto retoryczne. Wystarczył rzut oka na
fizjonomię znanego obrońcy, aby dojść do wniosku,
że
dzieje się coś niedobrego. Jako młody
człowiek Raph Howes miał ciemną czuprynę i smagłą, urodziwą twarz pirata bądź innego
awanturnika z ubiegłego wieku, ale odkąd przekroczył czterdziestkę, przybrał na wadze, jego
szczęki pod niebieskawym cieniem zarostu stały się cięższe, a ruchy znacznie wolniejsze,
intelektualnie jednak był nadal tak szybki i groźny jak kiedyś, zwłaszcza gdy natrafił w sądzie
na godnego siebie przeciwnika. Dla Dermota był to więc szok zobaczyć go w tak kiepskim
stanie.
- Widzę,
że źle
się pan czuje - powiedział współczująco.
- Czuję się dobrze... doskonale... tylko zabierz stąd te papiery.
Gdy jednak Dermot sięgnął po stertę, Raph rąbnął pięścią w biurko. Włoski porastające
jego palce musnęły w przelocie dłoń sekretarza, który cofnął się jak ukłuty.
- Kto je tu przysłał? - brwi Rapha zbiegły się nad nosem.
- Alan Caulder z kancelarii Fergala i Smitha. Ogromnie nalegał...
- Pamiętasz, co powiedziałem?
Żadnych
morderstw.
Żadnych
morderstw, odkąd...
Nie musiał kończyć. Dermot dobrze wiedział, w czym rzecz. Odkąd umarła Kirsten. Bo
choć nikt postronny nie przyłożył do tego ręki, było to także swoiste zabójstwo. Dokonane
przez samą denatkę. Tak określano kiedyś samobójstwo. Powinienem być delikatniejszy,
zgromił się w duchu Dermot. Od jej
śmierci
upłynęły ledwie dwa miesiące, powinienem więc
się domyślić,
że
ten człowiek wciąż jeszcze cierpi.
- Bob Holies - powiedział cicho - wymógł na mnie obietnicę,
że
rzuci pan na to okiem.
Odkąd dla jego klienta uzyskał pan wyrok w zawieszeniu, jest przekonany,
że
nie ma dla pana
przegranych spraw. Zabiorę te papiery, proszę mi je dać.
- Nie, zaczekaj... - Raph opadł na krzesło. Oddychał ciężko.
Uznawszy,
że
strasznie tu duszno, Dermot podszedł do okna, aby je otworzyć.
- Nie! - wychrypiał Raph.
- Myślałem,
że...
- Od tego piekielnego dymu pali mnie w gardle.
- Od dymu? - Sekretarz wciągnął powietrze. Poczuł spaliny, nagrzany uliczny kurz i
może trochę kwiatowych pyłków, ale na pewno nie dym.
- Jakiś głupek rozpalił ognisko... - Raph urwał i
ściągnął
brwi, uświadamiając sobie
nagle,
że
popełnił błąd.
- Okolice Middle Temple raczej nie słyną z ognisk - delikatnie zauważył Dermot. - To
pewnie jakiś przechodzień z cygarem - dodał, otwierając okno na oścież. Do pokoju
wtargnęła fala ulicznych wyziewów.
- Musiałem to sobie uroić - rzucił Raph. Przesunął dłonią po ustach i dodał: - A ten
pies...
- Jaki pies?
- Po prostu jakiś cholerny pies. - Raph odwrócił oczy. Wydawał się tak dziwnie
zdezorientowany,
że
Dermot nagle się zawstydził, jakby zobaczył go bez ubrania. - Skoro
Zgłoś jeśli naruszono regulamin