Aleksander Grobicki
NIEZWYKŁE KATASTROFY
WSTĘP
Książka jest zbiorem reportaży o katastrofach, które wydarzyły się w okresie od początków naszego stulecia po rok 1988. (UżyWam nazwy „katastrofy“, choć niektóre z opisanych zdarzeń, spowodowane przez siły natury, a nie przez człowieka, należałoby, być może, nazwać kataklizmami).
O jednych wiemy niemal wszystko. Zdołano je utrwalić na taśmie filmowej w formie dokumentu („Hindenburg“, „Andrea Doria“, „Challenger“, awaria reaktora w Czarnobylu) bądź nakręcono o nich filmy fabularne („Titanic“). Pisano o nich wiele artykułów i książek, przy czym nie obyło się bez publikacji z gatunku science fiction, na przykład o tajemnicy Trójkąta Bermudzkiego czy o „wybuchu“ tunguskim. Ale są i takie, o których nie wiemy nic, prócz liczby ofiar i garści suchych faktów. Z tego też powodu brak w tej książce opisu katastrof górniczych. Jak wszakże o nich pisać, skoro z różnych nie znanych mi przyczyn, relacje (niewątpliwie przerażające) tych, którzy przeżyli, ratowali zasypanych bądź byli tylko świadkami wydarzeń, nie dotarły do publicznej wiadomości. Liczne opisy literackie lub filmy o katastrofach górniczych świadectwem przecież być nie mogą, nie wiadomo bowiem, gdzie kończy się w nich autentyzm, a zaczyna fantazja scenarzysty.
Książka powstała na podstawie od lat zbieranych informacji zawartych w publikacjach książkowych i w czasopismach. Nie sposób
wszystkich wyliczyć: obcojęzyczne — „Readers Digest“, „Time“, „Newsweek“, „International Herald Tribune“, „Guardian“, „Stern“, „Der Spigel“, „Izwiestja“, „Komsomolskaja Prawda“, polskie — „Polityka“, „Życie Literackie“, „Przegląd Tygodniowy“, „Kurier Polski“. Źródła te zawierały obszerne sprawozdania cytujące zeznania świadków i poszkodowanych, wywiady z naukowcami, relacje z przeprowadzonych dochodzeń, lub lakoniczne wzmianki agencyjne. W sumie dało to mniej lub bardziej (zależnie od objętości materiału) sugestywny obraz furii żywiołów, ludzkiej niekompetencji lub bezsilności, a przede wszystkim tragedii ludzi dotkniętych nieszczęściem.
POMPEJA AMERYKI
Około godziny 17.00, 8 maja 1902 r. mieszkańcy Castries, stolicy wyspy Santa Lucia, położonej w Małych Antylach, z przerażeniem ujrzeli wpływający do portu wypalony kadłub statku, pokryty tonami szarego popiołu.
¿gge? Na Boga! Skąd przybywacie? — pytali.
— Z bram piekieł! — odpowiedział kapitan, ciężko poparzony na rękach i twarzy. — Możecie obwieścić światu, że miasto Saint Pierre na Martynice przestało istnieć. Nie pozostała w nim żywa dusza!...
Było to piękne miasto. Położone na zachodnim wybrzeżu Madiana, Wyspy Kwiatów (tak nazywali Martynikę jej pierwsi mieszkańcy, Karaibowie) liczyło 40 tys. mieszkańców. Prosperowało znakomicie jako centrum handlowe znanej z produkcji wyśmienitego białego rumu zamorskiej posiadłości Republiki Francuskiej. Była w nim katedra i gmach opery, wzdłuż wybrzeża ciągnął się piękny bulwar, a przy nirh liczne restauracje pod gołym niebem. Murowane domy, kryte czerwoną dachówką, z mansardami i balkonami o żelaznych, misternie kutych balustradach, przypominały Francję jeszcze przedrewolucyjną. Saint Pierre, popularnie zwane Paryżem Nowego Świata tętniło typowo francuskim życiem kolonialnym, rozleniwione tropikalnym słońcem, ubarwione kolorowym kwieciem i rozochocone starym ru-
mem pędzonym od wieków na domowy użytek na okolicznych plantacjach trzciny cukrowej.
Poprzedni dzień był wyjątkowo upalny. Ludność miasta wyległa na nadmorski bulwar, zapełniła liczne kawiarnie i restauracje. Nazajutrz przypadało święto Wniebowstąpienia Pańskiego. Nie ono było jednak tematem rozmów, lecz wiszący nad czerwonymi dachówkami Saint Pierre wulkan Mount Pelee (1350 m). Od przeszło 50 lat nieczynny, w kwietniu nagle począł się uaktywniać, by wreszcie pięć dni wcześniej, 2 maja, buchnąć ogniem i lawą, która pochłonęła bogatą plantację trzciny cukrowej, położoną na jego stoku. Ogromna czarna chmura spowiła górę, nocą krwawa łuna wisiała nad kraterem, a oślepiające błyskawice przeszywały zasłonę z dymu i pary. Wielu przerażonych opuściło wówczas miasto, toteż 6 maja, celem powstrzymania paniki, sam gubernator wyspy, powołując się na zdanie rzeczoznawców, solennie zapewnił pozostałych mieszkańców, że niebezpieczeństwo już minęło i mogą spać spokojnie. Twierdził, że La Soufriere, wulkan znajdujący się na sąsiedniej — tyle że brytyjskiej — wyspie Santa Lucia również się był uaktywnił, otwierając tym samym wentyl dla nagromadzonych pod ziemią gazów. Jego zdaniem musiało to zmniejszyć ciśnienie wewnątrz Mount Pelee i zapobiegło większemu wybuchowi.
Uwierzono mu. Był przecież reprezentantem Republiki i wiedział, co mówi! Niemniej oczy mieszkańców miasta co chwila z niepokojem zwracały się w stronę groźnego stożka wulkanu. „Diabeł nie śpi!“ — mówili, kreśląc na piersi znak krzyża lub dotykali amuletów mamrocząc jakieś alrykańskie zaklęcia. Pocieszali się wszakże, że przecież nazajutrz jest dzień Wniebowstąpienia, co już samo przez się powinno podziałać niczym woda święcona na ukryte pod ziemią szatańskie moce.
W Saint Pierre przygotowywano się do tego święta z zapałem.
Z okolicznych plantacji zjechali już właściciele z rodzinami i czarnymi robotnikami, by wziąć udział najpierw w celebrowanej w katedrze przez biskupa mszy świętej i uczestniczyć w procesji, a potem do późna w nocy bawić się, śpiewać, tańczyć, jeść i pić. Nie niepokojono się więc, gdy nocą słychać było wydobywające się z wnętrza wulkanu eksplozje i oglądano ogniste fajerwerki strzelające z jego krateru. Tym bardziej, te nad ranem wszystko się uspokoiło.
Jeden tylko człowiek nic radował się nadchodzącym świętem. Odgłosy przygotowań dochodziły doń wprawdzie, ale potęgowały tylko
rozpacz. Nie dla niego przecież było jedzenie, trunki, tańce... Zachodzące słońce na chwilę położyło smugę światła na kamiennej podłodze celi. August Ciparis zacisnął dłonie na wilgotnej framudze okienka, a raczej wąskiej szczeliny w masywnych murach więzienia, i raz jeszcze przeklął swój los, który przed kilkoma dniami w karczemnej bójce kazał mu chwycić nóż do ręki i na drodze postawił francuskiego żandarma.
— Jutro Wniebowstąpienie Pańskie — jęknął — a pojutrze z kolei ja wprost z szubienicy wstąpię do piekieł...
Nie wiedział, że los szykuje mu całkiem wyjątkową niespodziankę!
Ranek 8 maja był piękny, jak zwykle w tropiku. W Saint Pierre budzono się wcześnie, gdyż tylko ranki i wieczory, rozdzielone długimi godzinami upału i sjesty, nadawały się do jakiejś aktywności. I właśnie wówczas, dokładnie o godzinie 7.45, straszliwa eksplozja wyrzuciła z krateru Mount Pelee półtorakilometrowy słup ognia, po czym cały bok góry otworzył się i z tej olbrzymiej rozpadliny wylała się chmura rozgrzanego do białości, sproszkowanego pumeksu i trujących gazów siarczanych, z fantastyczną szybkością spłynęła w dół paląc, dusząc i zasypując wszystko na swojej drodze.
Rybacy łowiący u wybrzeża o kilka kilometrów od miasta tak to opisali: „Ujrzeliśmy na północy czerwoną chmurę. Huknęło jak z dział. Rychło całe niebo było w ogniu. Nadeszła wielka fala i wyrzuciła ryby na piasek. Po czym w pełni dnia nastała noc. Nic nie widzieliśmy. Wybuchł lament. To jest koniec świata — krzyczeliśmy. — Cośmy uczynili?“...
I rzeczywiście był to koniec świata dla Saint Pierre. W ciągu 90 sekund ten Paryż Nowego Świata stał się Pompeją Ameryki. Zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, wszyscy mieszkańcy miasta1, po czym śmiertelna chmura gazów i rozpalonych popiołów spłynęła na morze, by tam dokończyć dzieła zniszczenia.
Tego ranka w porcie stało 17 statków. Ognisty całun ogarnął je natychmiast. Te, które od razu nie zatonęły pod ciężarem wulkanicznych popiołów, stanęły w płomieniach. Marynarze, usiłując szukać ratunku w wodzie, ginęli natychmiast, morze bowiem wokoło kipiało. Ocalał tylko parowiec „Roddam“, który wpłynął do portu ostatni i w pewnej odległości oczekiwał na kwarantannę. A i na nim większość załogi zginęła od razu. Gdy kapitan usiłował podnieść kotwicę, okazało się to niemożliwe, jej łańcuch bowiem rozgrzany był do czerwoności. Statek, podrzucany na olbrzymich, bulgocących falach.
wreszcie sam go zerwał i w ten sposób zdołał się wyrwać z tych „bram piekieł“, by w dziewięć godzin później dopłynąć do portu w Castries i ogłosić światu zagładę Saint Pierre. Z 40 członków załogi i pasażerów tylko 12 ocalało, a sam „Roddam“, z wypalonymi wszystkimi nadbudówkami, pokryty był 12 tonami szarego, wulkanicznego popiołu...
Początkowo wydawało się, że zginęli wszyscy mieszkańcy miasta. Gdy jednak w cztery dni po katastrofie ekipy ratownicze penetrowały ruiny w beznadziejnym poszukiwaniu ocalałych — nagle usłyszano spod zwału popiołów i gruzów słabe jęki i po kilku godzinach odkopano Augusta Ciparisa, człowieka, który najmniej chyba spodziewał się przeżyć dzień następny. Zycie — paradoksalnie — zawdzięczał swojej celi śmierci, w której oczekiwał na wykonanie wyroku za morderstwo. Jej grube mury i wąziutkie okienko, pozostałość po starych fortyfikacjach, uratowały go. Uznano to za cud i darowano mu życie. Później jako curiosum pokazywano go w znanym amerykańskim cyrku Bamuma i Baileya.
Innym cudem, pokazywanym do dzisiaj, jest wielki drewniany krzyż leżący obok zniszczonej do fundamentów katedry, w której wielu ludzi zginęło podczas porannej modlitwy. „Krzyż ten płomienie zaledwie dotknęły — mówią mieszkańcy dzisiejszego Saint Pierre.
— Jedzenie zwęgliło się na stołach, szkło stopniało w oknach, a drewniany krzyż pozostał! Prawdziwy cud!“. Tragedię miasta upamiętnia także cmentarna kaplica, w której złożono kości ludzkie wykopane z grubych pokładów wulkanicznego popiołu.
Wieść o katastrofie dotarła do Francji w trzy dni później. 12 maja w całym kraju na gmachach publicznych opuszczono do połowy masztów flagi owinięte krepą. Rząd amerykański wyasygnował sto tysięcy dolarów na pomoc dla Martyniki — natomiast samą katastrofę Amerykanie wykorzystali w całkiem swoisty sposób. W Stanach Zjednoczonych toczyła się wówczas dyskusja, czy tak potrzebny dla gospodarki i rozwoju stosunków międzynarodowych kanał, który połączyłby Atlantyk z Pacyfikiem, budować poprzez Nikaraguę czy też przez Panamę? Zaangażowane były olbrzymie kapitały, ważyły się losy polityków, szalała prasa zjednując jednej lub drugiej wersji życzliwość opinii publicznej. I oto wybuch Mount Pelee przesądził całą sprawę, stał się żywą ilustracją do kolportowanej wówczas mapy, na której Ameryka Środkowa — z wyjątkiem Panamy —upstrzona była ognistymi kraterami wulkanów. Wystarczyło teraz powiedzieć: „Pa
trzcie — zwolennicy budowy kanału przez Nikaraguę, której broni wulkan Momotombo... Panama jest tak odległa od drgań skorupy ziemskiej, że do dziś jeszcze dochowało się tam sklepienie kościoła Santo Domingo, jednego z niewielu budynków ocalałych podczas zniszczenia miasta przez sławnego korsarza, Morgana, w 1670 r... Mając przed oczyma straszliwe skutki wybuchu Mount Pelee, któżby jeszcze ryzykował inwestowanie kapitałów w przedsięwzięcie narażone na kaprysy natury?“ Na takie dictum nie było już repliki. Zwyciężył Kanał Panamski!
Obecnie Saint Pierre, którego stare ruiny pokryła już kwitnąca wszystkimi kolorami dżungla, powoli odbudowuje się i liczy około 5 tys. mieszkańców. Jest atrakcją turystyczną Martyniki, obok skamieniałego lasu oraz pomnika i pamiątek po pochodzącej z tej wyspy żonie Napoleona, cesarzowej Józefinie.
A Mount Pelee? Odezwał się ponownie 16 września 1929 r. — acz już bez tak tragicznych skutków — i jego aktywność trwała później przez trzy lata. Sejsmolodzy z obserwatorium wzniesionego niedaleko krateru twierdzą jednak, że chwilowo nie przedstawia on zagrożenia. .Wybuch w 1902 r. miał, ich zdaniem, otworzyć w nim „zawór bezpieczeństwa“, poprzednio głęboko zakorkowany, częste zaś wypuszczanie gazów zapobiega podobno powstawaniu w jego wnętrzu niebezpiecznego ciśnienia. Oby się nie mylili tak, jak ich poprzednicy.
GOSC Z ZAŚWIATÓW
Zacznijmy jak w science fiction. Rozgrzany do białości statek kosmiczny pruje ziemską atmosferę zdążając nieuchronnie ku katastrofie spowodowanej awarią silników nuklearnych. Istotom, które nim kierują, pozostało już zaledwie kilka minut życia. Przybywają z kosmosu, bez wrogich zamiarów, i zdają sobie w pełni sprawę z rozmiarów katastrofy, którą za chwilę spowodują. Co więc mają robić? Stracić życie wraz z tysiącami mieszkańców tej planety, gdyby statek eksplodował na obszarach gęsto zaludnionych? Z obserwacji Ziemi, od dawna przeprowadzanych, znają dobrze jej topografię i w ostatnich minutach swojego bytu kierują statek tam, gdzie jego wybuch spowoduje najmniejsze szkody. Mają — jak to się mówi — „sumienie“...
Fantazja? Bynajmniej! Taka bowiem mogła być przyczyna niezwykłej katastrofy, która od lat nie daje spokoju naukowcom, pobudza ich wyobraźnię, a ponadto rodzi uzasadnione obawy, że gdyby się powtórzyła (co nie jest wykluczone), mogłaby w nieco odmiennych okolicznościach wywołać kataklizm na miarę światową, bądź... sprowokować wybuch wojny nuklearnej!
A oto fakty:
30 czerwca 1908 r., około godz. 8.15 miejscowego czasu, nad bezludny rejon Środkowej Syberii, na wschód od górnego biegu rzeki Podkamienna Tunguzka, prawego dopływu Jeniseju, wtargnęło w atmosferę ziemską jakieś ciało niebieskie. Leciało z szybkością około
5000 km/h z południowego wschodu na północny zachód i eksplodowało w odległości 65 km na zachód od ówczesnej faktorii Wanawara, na wysokości kilku tysięcy metrów nad powierzchnią Ziemi. Wybuch był 1000—2000 razy silniejszy niż eksplozja pierwszej bomby atomowej rzuconej na Hiroszimę.
Słyszano go w promieniu 1200 km, a błysk widziano w odległości 800 km (nawet w zachodniej Europie zanotowano rodzaj błyskawicy
o niezwykłej jasności). Wywołał całą serię potężnych fal uderzeniowych (odnotowano je nawet w Poczdamie), które zniszczyły ponad 3000 km2 tajgi waląc pokotem miliony drzew i wzniecając pożary. Jeszcze w odległości 400 km od epicentrum eksplozji podmuch był tak silny, że zwalał z nóg konie i krowy, a w promieniu 500 km wywalał z okien szyby. Zginęły tysiące zwierząt i ptaków, ze względu wszakże na bezludną okolicę zanotowano tylko 5 ofiar śmiertelnych wśród ludzi. Jakie byłyby rozmiary kataklizmu, gdyby gość z zaświatów eksplodował nad gęsto zaludnionymi obszarami, np. w cztery godziny później, kiedy lecąc tym samym torem znalazłby się nad stolicą carskiej Rosji, Petersburgiem, trudno sobie wyobrazić...
„Wybuch tunguski“ — jak go nazwano — miał zresztą charakter złożony. Łańcuch wydarzeń zaczął się bowiem już kilka dni przed 30 czerwca, kiedy to w atmosferze ziemskiej obserwowano nocą świecące obłoki na dużych wysokościach i „pstrokate“ zorze. Zjawisko to osiągnęło największą intensywność właśnie nocą z 30 czerwca na 1 lipca i utrzymywało się przez kilka dni. Ponadto samemu wybuchowi towarzyszyły skomplikowane zjawiska geofizyczne, do dziś nie bardzo zrozumiałe, jak np. rozpętanie silnej lokalnej burzy magnetycznej, która trwała około 4 godzin i przypominała niezwykłe zaburzenia geomagnetyczne następujące w wyniku powietrznych wybuchów jądrowych.
Właściwości terenu, nawet obecnie trudno dostępnego, wybuch I wojny światowej i rewolucji spowodowały, że pierwsze badania obszaru, nad którym nastąpiła eksplozja, rozpoczęto dopiero z końcem lat dwudziestych. Prócz kolosalnego zniszczenia drzewostanu na przestrzeni tysięcy kilometrów kwadratowych nie znaleziono nic, co by mogło wyjaśnić przyczynę katastrofy. Ani krateru — a sądzono wówczas, że wybuch nastąpił przy uderzeniu w Ziemię — ani nawet jakichś „resztek“ pozostałych po gościu z zaświatów. Zagadką przestano się szerzej interesować (były ważniejsze sprawy, z II wojną światową na czele) i powrócono do niej dopiero w 1958 r., kiedy to przystąpiono do poznawania i podboju kosmosu. A przecież „wybuch tunguski“ niewątpliwie spowodowany został przez jakieś ciało stamtąd przybyłe. Wówczas to, celem rozwiązania zagadki, grupa młodych uczonych z Tomska zorganizowała nieformalną instytucję nazwaną „Samodzielną Kompleksową Ekspedycją“, która realizując rozległy program naukowy, jednoczy i koordynuje wysiłki tych wszystkich, którzy pracują w tej dziedzinie. Niemal co roku, latem (jedyna pora, kiedy można tam dotrzeć), wyruszają w tunguską tajgę wyprawy złożone z badaczy różnych dziedzin nauki (fenomen tunguski jest bowiem niezwykle skomplikowany), mające na celu poznanie tajemnicy sprzed lat.
Szukano oczywiście, i nadal się szuka, szczątków gościa z zaświatów, którego wagę szacuje się na co najmniej 100 tysięcy ton. Wiemy już, że nie eksplodował przy zetknięciu się z ziemią, lecz z gęstą atmosferą na wysokości około 4,5 km — ale nie mógł przecież w tej eksplozji kompletnie wyparować nie pozostawiając po sobie, prócz zniszczenia, jakiego dokonał, żadnych śladów.
Wysunięto wiele hipotez, zarówno racjonalnych jak i fantastycznych
(w naszym, ziemskim, tego słowa pojęciu, bo nie kosmicznym), mających wśród uczonych równie gorących zwolenników co i przeciwników. Prym wiodą oczywiście uczeni radzieccy, bezpośrednio zagadką zainteresowani.
Najbardziej popularne są dwie teorie: pierwsza — w atmosferę ziemską wtargnął, i uległ zniszczeniu na skutek tarcia, olbrzymi meteoryt (lub mała asteroida), druga — była to kometa. Obie opierają się na wynikach badań, prowadzonych w latach. 1973-1979 na obszarze objętym wybuchem. W próbkach torfu pobranego wtedy z pokładów pochodzących z 1908 r. znaleziono co najmniej siedem odmian substancji kosmicznych, szczególnie „carbon 14“ (C-14), radioaktywną formę węgla powstającą w atmosferze pod wpływem uderzeń promieni kosmicznych oraz drobinek (kuleczek) o średnicy poniżej 200 mikronów przypominających rodzaj diamentów („carbona- do“). Były niezwykle wytrzymałe i proszek z nich otrzymany nie rozpuszczał się w niczym, z niczym też nie chciał się łączyć. Nie przeszły procesu utlenienia, nie były wynikiem parowania w warunkach wysokich temperatur ani też produktem przetopienia materii w chwili wybuchu. Zdaniem uczonych mogły powstać tylko pod olbrzymim ciśnieniem, jak np. przy zderzeniu się ciał niebieskich, bądź w głębi Ziemi — skąd wyrzucają je wulkany.
Sceptycy uważają, że ponieważ co roku na powierzchnię Ziemi spadają miliony ton różnego kosmicznego materiału, który dziś przy bardzo czułej i dokładnej technice analitycznej można odnaleźć w dowolnym miejscu, to na terenie „wybuchu tunguskiego“, przy bardzo skrupulatnych poszukiwaniach, musiano go znaleźć.
Promotorzy teorii upadku meteorytu lub komety obstają jednak przy swoim.
Na przykład prof. E. Sobotowicz, kierownik Departamentu Geochemii Nuklearnej i Fizyki, w wywiadzie udzielonym w 1980 r. oświadczył autorytatywnie, że „diamenty te znalazły się w torfie na skutek upadku meteorytu“, a prof. Nikołaj Wasiliew, członek Akademii Nauk Medycznych ZSRR, od lat blisko 30 zajmujący się zagadką „wybuchu tunguskiego“ stwierdził (ostrożnie) w 1979 r., że sprawcą katastrofy było „ciało niebieskie zbliżone do komety“.
Różnica dość istotna, który więc z uczonych może mieć rację?
Wprawdzie prof. Sobotowicz mówi o meteorycie, ale zdaniem innych uczonych — biorących pod uwagę ciężar (ponad 100 tys. t) i wielkość obiektu — była to raczej asteroida. Kręci się ich na sło-
necznej orbicie między Marsem a Jowiszem ponad sto tysięcy i są, jak się przypuszcza, szczątkami planety, która uległa tam zniszczeniu przed miliardami lat. Osiemset spośród nich ma średnicę ponad 20 km („Vesta“ nawet 500 km) i przy zderzeniu z Ziemią wywołałyby globalny kataklizm. Ale i te mniejsze, o średnicy ponad 75 metrów, są wystarczająco groźne. Zbliżają się do nas co najmniej raz na sto lat (w 1937 r. „Hermes“ o średnicy 330 m minął Ziemię w odległości zaledwie 800 tys. km) i mogłyby zniszczyć wielkie miasto.2
Jak jednakże wytłumaczyć fakt, że ów olbrzymi meteoryt-asteroida przy uderzeniu w atmosferę ziemską uległ tak kompletnej anihilacji, że prócz owych, w niewielkich zresztą ilościach znalezionych, „substancji kosmicznych“ (diamentowe kuleczki, „carbon 14“) nic z niego nie pozostało? Na zdrowy (i uczony) rozum powinien był tę atmosferę przebić (jak to co roku czynią daleko mniejsze meteoryty nie wyrządzające na szczęście żadnych szkód) i runąć na ziemię tworząc krater
0 średnicy co najmniej 4,5 km i głębokości kilkuset metrów. A przecież nic takiego się nie stało.
Teoria przeto prof. Wasiliewa, że Ziemia zderzyła się z kometą, zyskuje w świecie nauki coraz więcej zwolenników. Kometa przecież składa się głównie z zamrożonych gazów oraz nazbieranych w swojej wędrówce „śmieci“ (owych substancji kosmicznych), a jej jądro nie jest duże i po zderzeniu z atmosferą niewiele mogło spaść na ziemię... Jak dalece teoria ta jest lub nie jest słuszna, dowiemy się być może po porównaniu wcześniejszych danych z danymi uzyskanymi w wyniku badań komety Halleya w 1986 r. przez sondy „Vega“ (radzieckie)
...
izebel