Grobicki Aleksander - Niezwykłe katastrofy XX wieku.rtf

(591 KB) Pobierz

Aleksander Grobicki

NIEZWYKŁE KATASTROFY

 

WSTĘP

Książka jest zbiorem reportaży o katastrofach, które wydarzyły się w okresie od początków naszego stulecia po rok 1988. (UżyWam naz­wy „katastrofy“, choć niektóre z opisanych zdarzeń, spowodowane przez siły natury, a nie przez człowieka, należałoby, być może, na­zwać kataklizmami).

O              jednych wiemy niemal wszystko. Zdołano je utrwalić na taśmie filmowej w formie dokumentu („Hindenburg“, „Andrea Doria“, „Challenger“, awaria reaktora w Czarnobylu) bądź nakręcono o nich filmy fabularne („Titanic“). Pisano o nich wiele artykułów i książek, przy czym nie obyło się bez publikacji z gatunku science fiction, na przykład o tajemnicy Trójkąta Bermudzkiego czy o „wybuchu“ tunguskim. Ale są i takie, o których nie wiemy nic, prócz liczby ofiar i garści suchych faktów. Z tego też powodu brak w tej książce opisu katastrof górniczych. Jak wszakże o nich pisać, skoro z różnych nie znanych mi przyczyn, relacje (niewątpliwie przerażające) tych, którzy przeżyli, ratowali zasypanych bądź byli tylko świadkami wydarzeń, nie dotarły do publicznej wiadomości. Liczne opisy literackie lub fil­my o katastrofach górniczych świadectwem przecież być nie mogą, nie wiadomo bowiem, gdzie kończy się w nich autentyzm, a zaczyna fantazja scenarzysty.

Książka powstała na podstawie od lat zbieranych informacji zawar­tych w publikacjach książkowych i w czasopismach. Nie sposób

wszystkich wyliczyć: obcojęzyczne — „Readers Digest“, „Time“, „Newsweek“, „International Herald Tribune“, „Guardian“, „Stern“, „Der Spigel“, „Izwiestja“, „Komsomolskaja Prawda“, polskie — „Po­lityka“, „Życie Literackie“, „Przegląd Tygodniowy“, „Kurier Polski“. Źródła te zawierały obszerne sprawozdania cytujące zeznania świad­ków i poszkodowanych, wywiady z naukowcami, relacje z przepro­wadzonych dochodzeń, lub lakoniczne wzmianki agencyjne. W sumie dało to mniej lub bardziej (zależnie od objętości materiału) sugestyw­ny obraz furii żywiołów, ludzkiej niekompetencji lub bezsilności, a przede wszystkim tragedii ludzi dotkniętych nieszczęściem.

POMPEJA AMERYKI

Około godziny 17.00, 8 maja 1902 r. mieszkańcy Castries, stolicy wyspy Santa Lucia, położonej w Małych Antylach, z przerażeniem ujrzeli wpływający do portu wypalony kadłub statku, pokryty tonami szarego popiołu.

¿gge? Na Boga! Skąd przybywacie? — pytali.

              Z bram piekieł! — odpowiedział kapitan, ciężko poparzony na rękach i twarzy. — Możecie obwieścić światu, że miasto Saint Pierre na Martynice przestało istnieć. Nie pozostała w nim żywa dusza!...

Było to piękne miasto. Położone na zachodnim wybrzeżu Madiana, Wyspy Kwiatów (tak nazywali Martynikę jej pierwsi mieszkańcy, Karaibowie) liczyło 40 tys. mieszkańców. Prosperowało znakomicie jako centrum handlowe znanej z produkcji wyśmienitego białego ru­mu zamorskiej posiadłości Republiki Francuskiej. Była w nim katedra i gmach opery, wzdłuż wybrzeża ciągnął się piękny bulwar, a przy nirh liczne restauracje pod gołym niebem. Murowane domy, kryte czerwoną dachówką, z mansardami i balkonami o żelaznych, mister­nie kutych balustradach, przypominały Francję jeszcze przedrewolu­cyjną. Saint Pierre, popularnie zwane Paryżem Nowego Świata tętniło typowo francuskim życiem kolonialnym, rozleniwione tropikalnym słońcem, ubarwione kolorowym kwieciem i rozochocone starym ru-

mem pędzonym od wieków na domowy użytek na okolicznych plan­tacjach trzciny cukrowej.

Poprzedni dzień był wyjątkowo upalny. Ludność miasta wyległa na nadmorski bulwar, zapełniła liczne kawiarnie i restauracje. Naza­jutrz przypadało święto Wniebowstąpienia Pańskiego. Nie ono było jednak tematem rozmów, lecz wiszący nad czerwonymi dachówkami Saint Pierre wulkan Mount Pelee (1350 m). Od przeszło 50 lat nie­czynny, w kwietniu nagle począł się uaktywniać, by wreszcie pięć dni wcześniej, 2 maja, buchnąć ogniem i lawą, która pochłonęła bogatą plantację trzciny cukrowej, położoną na jego stoku. Ogromna czarna chmura spowiła górę, nocą krwawa łuna wisiała nad kraterem, a ośle­piające błyskawice przeszywały zasłonę z dymu i pary. Wielu przera­żonych opuściło wówczas miasto, toteż 6 maja, celem powstrzymania paniki, sam gubernator wyspy, powołując się na zdanie rzeczoznaw­ców, solennie zapewnił pozostałych mieszkańców, że niebezpieczeń­stwo już minęło i mogą spać spokojnie. Twierdził, że La Soufriere, wulkan znajdujący się na sąsiedniej — tyle że brytyjskiej — wyspie Santa Lucia również się był uaktywnił, otwierając tym samym wentyl dla nagromadzonych pod ziemią gazów. Jego zdaniem musiało to zmniejszyć ciśnienie wewnątrz Mount Pelee i zapobiegło większemu wybuchowi.

Uwierzono mu. Był przecież reprezentantem Republiki i wiedział, co mówi! Niemniej oczy mieszkańców miasta co chwila z niepokojem zwracały się w stronę groźnego stożka wulkanu. „Diabeł nie śpi!“ — mówili, kreśląc na piersi znak krzyża lub dotykali amuletów mamro­cząc jakieś alrykańskie zaklęcia. Pocieszali się wszakże, że przecież nazajutrz jest dzień Wniebowstąpienia, co już samo przez się powinno podziałać niczym woda święcona na ukryte pod ziemią szatańskie moce.

W Saint Pierre przygotowywano się do tego święta z zapałem.

Z okolicznych plantacji zjechali już właściciele z rodzinami i czar­nymi robotnikami, by wziąć udział najpierw w celebrowanej w kated­rze przez biskupa mszy świętej i uczestniczyć w procesji, a potem do późna w nocy bawić się, śpiewać, tańczyć, jeść i pić. Nie niepokojono się więc, gdy nocą słychać było wydobywające się z wnętrza wulkanu eksplozje i oglądano ogniste fajerwerki strzelające z jego krateru. Tym bardziej, te nad ranem wszystko się uspokoiło.

Jeden tylko człowiek nic radował się nadchodzącym świętem. Od­głosy przygotowań dochodziły doń wprawdzie, ale potęgowały tylko

rozpacz. Nie dla niego przecież było jedzenie, trunki, tańce... Zacho­dzące słońce na chwilę położyło smugę światła na kamiennej podło­dze celi. August Ciparis zacisnął dłonie na wilgotnej framudze okien­ka, a raczej wąskiej szczeliny w masywnych murach więzienia, i raz jeszcze przeklął swój los, który przed kilkoma dniami w karczemnej bójce kazał mu chwycić nóż do ręki i na drodze postawił francuskiego żandarma.

              Jutro Wniebowstąpienie Pańskie — jęknął — a pojutrze z kolei ja wprost z szubienicy wstąpię do piekieł...

Nie wiedział, że los szykuje mu całkiem wyjątkową niespodziankę!

Ranek 8 maja był piękny, jak zwykle w tropiku. W Saint Pierre bu­dzono się wcześnie, gdyż tylko ranki i wieczory, rozdzielone długimi godzinami upału i sjesty, nadawały się do jakiejś aktywności. I właś­nie wówczas, dokładnie o godzinie 7.45, straszliwa eksplozja wyrzuci­ła z krateru Mount Pelee półtorakilometrowy słup ognia, po czym cały bok góry otworzył się i z tej olbrzymiej rozpadliny wylała się chmura rozgrzanego do białości, sproszkowanego pumeksu i trują­cych gazów siarczanych, z fantastyczną szybkością spłynęła w dół pa­ląc, dusząc i zasypując wszystko na swojej drodze.

Rybacy łowiący u wybrzeża o kilka kilometrów od miasta tak to opisali: „Ujrzeliśmy na północy czerwoną chmurę. Huknęło jak z dział. Rychło całe niebo było w ogniu. Nadeszła wielka fala i wyrzu­ciła ryby na piasek. Po czym w pełni dnia nastała noc. Nic nie widzie­liśmy. Wybuchł lament. To jest koniec świata — krzyczeliśmy. — Cośmy uczynili?“...

I rzeczywiście był to koniec świata dla Saint Pierre. W ciągu 90 se­kund ten Paryż Nowego Świata stał się Pompeją Ameryki. Zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, wszyscy mieszkańcy miasta1, po czym śmiertelna chmura gazów i rozpalonych popiołów spłynęła na morze, by tam dokończyć dzieła zniszczenia.

Tego ranka w porcie stało 17 statków. Ognisty całun ogarnął je na­tychmiast. Te, które od razu nie zatonęły pod ciężarem wulkanicz­nych popiołów, stanęły w płomieniach. Marynarze, usiłując szukać ratunku w wodzie, ginęli natychmiast, morze bowiem wokoło kipiało. Ocalał tylko parowiec „Roddam“, który wpłynął do portu ostatni i w pewnej odległości oczekiwał na kwarantannę. A i na nim więk­szość załogi zginęła od razu. Gdy kapitan usiłował podnieść kotwicę, okazało się to niemożliwe, jej łańcuch bowiem rozgrzany był do czer­woności. Statek, podrzucany na olbrzymich, bulgocących falach.

wreszcie sam go zerwał i w ten sposób zdołał się wyrwać z tych „bram piekieł“, by w dziewięć godzin później dopłynąć do portu w Castries i ogłosić światu zagładę Saint Pierre. Z 40 członków załogi i pasaże­rów tylko 12 ocalało, a sam „Roddam“, z wypalonymi wszystkimi nadbudówkami, pokryty był 12 tonami szarego, wulkanicznego popiołu...

Początkowo wydawało się, że zginęli wszyscy mieszkańcy miasta. Gdy jednak w cztery dni po katastrofie ekipy ratownicze penetrowały ruiny w beznadziejnym poszukiwaniu ocalałych — nagle usłyszano spod zwału popiołów i gruzów słabe jęki i po kilku godzinach odko­pano Augusta Ciparisa, człowieka, który najmniej chyba spodziewał się przeżyć dzień następny. Zycie — paradoksalnie — zawdzięczał swojej celi śmierci, w której oczekiwał na wykonanie wyroku za mor­derstwo. Jej grube mury i wąziutkie okienko, pozostałość po starych fortyfikacjach, uratowały go. Uznano to za cud i darowano mu życie. Później jako curiosum pokazywano go w znanym amerykańskim cyr­ku Bamuma i Baileya.

Innym cudem, pokazywanym do dzisiaj, jest wielki drewniany krzyż leżący obok zniszczonej do fundamentów katedry, w której wielu ludzi zginęło podczas porannej modlitwy. „Krzyż ten płomienie zaledwie dotknęły — mówią mieszkańcy dzisiejszego Saint Pierre.

              Jedzenie zwęgliło się na stołach, szkło stopniało w oknach, a drew­niany krzyż pozostał! Prawdziwy cud!“. Tragedię miasta upamiętnia także cmentarna kaplica, w której złożono kości ludzkie wykopane z grubych pokładów wulkanicznego popiołu.

Wieść o katastrofie dotarła do Francji w trzy dni później. 12 maja w całym kraju na gmachach publicznych opuszczono do połowy masztów flagi owinięte krepą. Rząd amerykański wyasygnował sto tysięcy dolarów na pomoc dla Martyniki — natomiast samą katastro­fę Amerykanie wykorzystali w całkiem swoisty sposób. W Stanach Zjednoczonych toczyła się wówczas dyskusja, czy tak potrzebny dla gospodarki i rozwoju stosunków międzynarodowych kanał, który po­łączyłby Atlantyk z Pacyfikiem, budować poprzez Nikaraguę czy też przez Panamę? Zaangażowane były olbrzymie kapitały, ważyły się lo­sy polityków, szalała prasa zjednując jednej lub drugiej wersji życzli­wość opinii publicznej. I oto wybuch Mount Pelee przesądził całą sprawę, stał się żywą ilustracją do kolportowanej wówczas mapy, na której Ameryka Środkowa — z wyjątkiem Panamy —upstrzona była ognistymi kraterami wulkanów. Wystarczyło teraz powiedzieć: „Pa­

trzcie — zwolennicy budowy kanału przez Nikaraguę, której broni wulkan Momotombo... Panama jest tak odległa od drgań skorupy ziemskiej, że do dziś jeszcze dochowało się tam sklepienie kościoła Santo Domingo, jednego z niewielu budynków ocalałych podczas zni­szczenia miasta przez sławnego korsarza, Morgana, w 1670 r... Mając przed oczyma straszliwe skutki wybuchu Mount Pelee, któżby jeszcze ryzykował inwestowanie kapitałów w przedsięwzięcie narażone na ka­prysy natury?“ Na takie dictum nie było już repliki. Zwyciężył Kanał Panamski!

Obecnie Saint Pierre, którego stare ruiny pokryła już kwitnąca wszystkimi kolorami dżungla, powoli odbudowuje się i liczy około 5 tys. mieszkańców. Jest atrakcją turystyczną Martyniki, obok ska­mieniałego lasu oraz pomnika i pamiątek po pochodzącej z tej wyspy żonie Napoleona, cesarzowej Józefinie.

A Mount Pelee? Odezwał się ponownie 16 września 1929 r. — acz już bez tak tragicznych skutków — i jego aktywność trwała później przez trzy lata. Sejsmolodzy z obserwatorium wzniesionego niedaleko krateru twierdzą jednak, że chwilowo nie przedstawia on zagrożenia. .Wybuch w 1902 r. miał, ich zdaniem, otworzyć w nim „zawór bezpie­czeństwa“, poprzednio głęboko zakorkowany, częste zaś wypuszcza­nie gazów zapobiega podobno powstawaniu w jego wnętrzu niebez­piecznego ciśnienia. Oby się nie mylili tak, jak ich poprzednicy.

GOSC Z ZAŚWIATÓW

Zacznijmy jak w science fiction. Rozgrzany do białości statek kos­miczny pruje ziemską atmosferę zdążając nieuchronnie ku katastrofie spowodowanej awarią silników nuklearnych. Istotom, które nim kie­rują, pozostało już zaledwie kilka minut życia. Przybywają z kosmo­su, bez wrogich zamiarów, i zdają sobie w pełni sprawę z rozmiarów katastrofy, którą za chwilę spowodują. Co więc mają robić? Stracić życie wraz z tysiącami mieszkańców tej planety, gdyby statek eksplo­dował na obszarach gęsto zaludnionych? Z obserwacji Ziemi, od daw­na przeprowadzanych, znają dobrze jej topografię i w ostatnich mi­nutach swojego bytu kierują statek tam, gdzie jego wybuch spowodu­je najmniejsze szkody. Mają — jak to się mówi — „sumienie“...

Fantazja? Bynajmniej! Taka bowiem mogła być przyczyna niezwy­kłej katastrofy, która od lat nie daje spokoju naukowcom, pobudza ich wyobraźnię, a ponadto rodzi uzasadnione obawy, że gdyby się powtórzyła (co nie jest wykluczone), mogłaby w nieco odmiennych okolicznościach wywołać kataklizm na miarę światową, bądź... spro­wokować wybuch wojny nuklearnej!

A oto fakty:

30 czerwca 1908 r., około godz. 8.15 miejscowego czasu, nad bez­ludny rejon Środkowej Syberii, na wschód od górnego biegu rzeki Podkamienna Tunguzka, prawego dopływu Jeniseju, wtargnęło w at­mosferę ziemską jakieś ciało niebieskie. Leciało z szybkością około

5000 km/h z południowego wschodu na północny zachód i eksplodo­wało w odległości 65 km na zachód od ówczesnej faktorii Wanawara, na wysokości kilku tysięcy metrów nad powierzchnią Ziemi. Wybuch był 1000—2000 razy silniejszy niż eksplozja pierwszej bomby atomo­wej rzuconej na Hiroszimę.

Słyszano go w promieniu 1200 km, a błysk widziano w odległości 800 km (nawet w zachodniej Europie zanotowano rodzaj błyskawicy

o              niezwykłej jasności). Wywołał całą serię potężnych fal uderzenio­wych (odnotowano je nawet w Poczdamie), które zniszczyły ponad 3000 km2 tajgi waląc pokotem miliony drzew i wzniecając pożary. Jeszcze w odległości 400 km od epicentrum eksplozji podmuch był tak silny, że zwalał z nóg konie i krowy, a w promieniu 500 km wy­walał z okien szyby. Zginęły tysiące zwierząt i ptaków, ze względu wszakże na bezludną okolicę zanotowano tylko 5 ofiar śmiertelnych wśród ludzi. Jakie byłyby rozmiary kataklizmu, gdyby gość z zaświa­tów eksplodował nad gęsto zaludnionymi obszarami, np. w cztery godziny później, kiedy lecąc tym samym torem znalazłby się nad sto­licą carskiej Rosji, Petersburgiem, trudno sobie wyobrazić...

„Wybuch tunguski“ — jak go nazwano — miał zresztą charakter złożony. Łańcuch wydarzeń zaczął się bowiem już kilka dni przed 30 czerwca, kiedy to w atmosferze ziemskiej obserwowano nocą świe­cące obłoki na dużych wysokościach i „pstrokate“ zorze. Zjawisko to osiągnęło największą intensywność właśnie nocą z 30 czerwca na 1 lipca i utrzymywało się przez kilka dni. Ponadto samemu wybucho­wi towarzyszyły skomplikowane zjawiska geofizyczne, do dziś nie bardzo zrozumiałe, jak np. rozpętanie silnej lokalnej burzy magne­tycznej, która trwała około 4 godzin i przypominała niezwykłe zabu­rzenia geomagnetyczne następujące w wyniku powietrznych wybu­chów jądrowych.

Właściwości terenu, nawet obecnie trudno dostępnego, wybuch I wojny światowej i rewolucji spowodowały, że pierwsze badania ob­szaru, nad którym nastąpiła eksplozja, rozpoczęto dopiero z końcem lat dwudziestych. Prócz kolosalnego zniszczenia drzewostanu na prze­strzeni tysięcy kilometrów kwadratowych nie znaleziono nic, co by mogło wyjaśnić przyczynę katastrofy. Ani krateru — a sądzono wów­czas, że wybuch nastąpił przy uderzeniu w Ziemię — ani nawet jakichś „resztek“ pozostałych po gościu z zaświatów. Zagadką przestano się szerzej interesować (były ważniejsze sprawy, z II wojną światową na czele) i powrócono do niej dopiero w 1958 r., kiedy to przystąpiono do poznawania i podboju kosmosu. A przecież „wybuch tunguski“ niewątpliwie spowodowany został przez jakieś ciało stamtąd przybyłe. Wówczas to, celem rozwiązania zagadki, grupa młodych uczonych z Tomska zorganizowała nieformalną instytucję nazwaną „Samodziel­ną Kompleksową Ekspedycją“, która realizując rozległy program naukowy, jednoczy i koordynuje wysiłki tych wszystkich, którzy pra­cują w tej dziedzinie. Niemal co roku, latem (jedyna pora, kiedy moż­na tam dotrzeć), wyruszają w tunguską tajgę wyprawy złożone z ba­daczy różnych dziedzin nauki (fenomen tunguski jest bowiem nie­zwykle skomplikowany), mające na celu poznanie tajemnicy sprzed lat.

Szukano oczywiście, i nadal się szuka, szczątków gościa z zaświa­tów, którego wagę szacuje się na co najmniej 100 tysięcy ton. Wiemy już, że nie eksplodował przy zetknięciu się z ziemią, lecz z gęstą atmo­sferą na wysokości około 4,5 km — ale nie mógł przecież w tej eks­plozji kompletnie wyparować nie pozostawiając po sobie, prócz znisz­czenia, jakiego dokonał, żadnych śladów.

Wysunięto wiele hipotez, zarówno racjonalnych jak i fantastycznych

(w naszym, ziemskim, tego słowa pojęciu, bo nie kosmicznym), mają­cych wśród uczonych równie gorących zwolenników co i przeciwni­ków. Prym wiodą oczywiście uczeni radzieccy, bezpośrednio zagadką zainteresowani.

Najbardziej popularne są dwie teorie: pierwsza — w atmosferę ziemską wtargnął, i uległ zniszczeniu na skutek tarcia, olbrzymi me­teoryt (lub mała asteroida), druga — była to kometa. Obie opierają się na wynikach badań, prowadzonych w latach. 1973-1979 na ob­szarze objętym wybuchem. W próbkach torfu pobranego wtedy z po­kładów pochodzących z 1908 r. znaleziono co najmniej siedem od­mian substancji kosmicznych, szczególnie „carbon 14“ (C-14), ra­dioaktywną formę węgla powstającą w atmosferze pod wpływem ude­rzeń promieni kosmicznych oraz drobinek (kuleczek) o średnicy poni­żej 200 mikronów przypominających rodzaj diamentów („carbona- do“). Były niezwykle wytrzymałe i proszek z nich otrzymany nie roz­puszczał się w niczym, z niczym też nie chciał się łączyć. Nie przeszły procesu utlenienia, nie były wynikiem parowania w warunkach wyso­kich temperatur ani też produktem przetopienia materii w chwili wy­buchu. Zdaniem uczonych mogły powstać tylko pod olbrzymim ciś­nieniem, jak np. przy zderzeniu się ciał niebieskich, bądź w głębi Ziemi — skąd wyrzucają je wulkany.

Sceptycy uważają, że ponieważ co roku na powierzchnię Ziemi spa­dają miliony ton różnego kosmicznego materiału, który dziś przy bardzo czułej i dokładnej technice analitycznej można odnaleźć w do­wolnym miejscu, to na terenie „wybuchu tunguskiego“, przy bardzo skrupulatnych poszukiwaniach, musiano go znaleźć.

Promotorzy teorii upadku meteorytu lub komety obstają jednak przy swoim.

Na przykład prof. E. Sobotowicz, kierownik Departamentu Geo­chemii Nuklearnej i Fizyki, w wywiadzie udzielonym w 1980 r. oświadczył autorytatywnie, że „diamenty te znalazły się w torfie na skutek upadku meteorytu“, a prof. Nikołaj Wasiliew, członek Aka­demii Nauk Medycznych ZSRR, od lat blisko 30 zajmujący się zagad­ką „wybuchu tunguskiego“ stwierdził (ostrożnie) w 1979 r., że spraw­cą katastrofy było „ciało niebieskie zbliżone do komety“.

Różnica dość istotna, który więc z uczonych może mieć rację?

Wprawdzie prof. Sobotowicz mówi o meteorycie, ale zdaniem in­nych uczonych — biorących pod uwagę ciężar (ponad 100 tys. t) i wielkość obiektu — była to raczej asteroida. Kręci się ich na sło-

necznej orbicie między Marsem a Jowiszem ponad sto tysięcy i są, jak się przypuszcza, szczątkami planety, która uległa tam zniszczeniu przed miliardami lat. Osiemset spośród nich ma średnicę ponad 20 km („Vesta“ nawet 500 km) i przy zderzeniu z Ziemią wywołałyby glo­balny kataklizm. Ale i te mniejsze, o średnicy ponad 75 metrów, są wystarczająco groźne. Zbliżają się do nas co najmniej raz na sto lat (w 1937 r. „Hermes“ o średnicy 330 m minął Ziemię w odległości za­ledwie 800 tys. km) i mogłyby zniszczyć wielkie miasto.2

Jak jednakże wytłumaczyć fakt, że ów olbrzymi meteoryt-asteroida przy uderzeniu w atmosferę ziemską uległ tak kompletnej anihilacji, że prócz owych, w niewielkich zresztą ilościach znalezionych, „sub­stancji kosmicznych“ (diamentowe kuleczki, „carbon 14“) nic z niego nie pozostało? Na zdrowy (i uczony) rozum powinien był tę atmosferę przebić (jak to co roku czynią daleko mniejsze meteoryty nie wyrzą­dzające na szczęście żadnych szkód) i runąć na ziemię tworząc krater

0              średnicy co najmniej 4,5 km i głębokości kilkuset metrów. A prze­cież nic takiego się nie stało.

Teoria przeto prof. Wasiliewa, że Ziemia zderzyła się z kometą, zyskuje w świecie nauki coraz więcej zwolenników. Kometa przecież składa się głównie z zamrożonych gazów oraz nazbieranych w swojej wędrówce „śmieci“ (owych substancji kosmicznych), a jej jądro nie jest duże i po zderzeniu z atmosferą niewiele mogło spaść na ziemię... Jak dalece teoria ta jest lub nie jest słuszna, dowiemy się być może po porównaniu wcześniejszych danych z danymi uzyskanymi w wyni­ku badań komety Halleya w 1986 r. przez sondy „Vega“ (radzieckie)

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin