Gilman J D KG 200 Bezimienny oddział Luftwaffe.pdf

(1908 KB) Pobierz
J. D. Gilman & John Cllve
KG 200
Bezimienny oddział Luftwaffe
Przełożyli: Małgorzata i Andrzej Grabowscy
Tytuł oryginału: KG 200 The Force with no Face
Wydanie oryginalne 1977
Wydanie polskie 1984
Od Autorów.
Pułk KG 200 - Kampfgeschwader 200 - istniał naprawdę. Ta wykorzystana w II wojnie światowej
siła bojowa była do tego stopnia tajna, że poszczególne jej jednostki nic o sobie nie wiedziały, i
otoczona taką tajemnicą, że nawet dziś dokumenty i pamiętniki na jej temat - jak zgodnie utrzymują
władze alianckie i niemieckie - w większości „zaginęły" bądź „zostały zniszczone". A przecież pułk KG
200 stanowił dla aliantów źródło najpoważniejszego zagrożenia, i rozwikłanie skomplikowanego
systemu jego działania stało się dla nich zadaniem pierwszorzędnej wagi.
Fabuła tej powieści jest wprawdzie wymyślona, ale opiera się na nigdzie dotychczas nie
publikowanych danych, będących plonem poszukiwań przeprowadzonych w czternastu krajach. Mimo
braku oficjalnych akt KG 200, odnaleźliśmy dokumenty, rozkazy, protokoły przesłuchań jeńców
wojennych oraz raporty wywiadu, potwierdzające naszą opowieść. Dotarliśmy do byłych członków KG
200, jednakże to, co mogli czy też chcieli nam powiedzieć, było zawsze okrojonym obrazem
rzeczywistości, ponieważ umyślnie ukrywano przed nimi działalność kolegów z tej samej formacji.
Większość z nich nawet po tylu latach niechętnie wracała do przeszłości... Zachowanie to będzie być
może mniej zaskakujące wobec faktu, że ich były dowódca, Oberleutnant Werner Baumbach,
najlepszy i najczęściej odznaczany pilot bombowy Luftwaffe, ani słowem nie wspomniał o KG 200 w
swojej powojennej autobiografii.
Ta zmowa milczenia wynika zapewne po części z faktu, że KG 200 często kpił sobie z praw wojny
lądowej. Na przykład artykuł 23 prawa wojennego stwierdza:
„W uzupełnieniu zakazów zawartych w konwencjach szczegółowych zabrania się w szczególności
nadużywania białej flagi, sztandaru narodowego, wojskowych insygniów i munduru nieprzyjaciela, jak
również oznaczeń przyjętych przez Konwencję Genewską."
A jednak nawet wydział historii Akademii Lotnictwa Stanów Zjednoczonych w Colorado, do którego
zwróciliśmy się o dostępne materiały, nadesłał taką oto odpowiedź: „Z przykrością informujemy, że
żaden z naszych pracowników nie wie nic na temat Kampfgeschwader 200 ani też jego działalności.
Jeżeli piloci tej jednostki latali na bombowcach B-17 i B-24, należy przyjąć, że ich zadania były ściśle
tajne, a zatem wszelkie odnośne akta wojenne były zdobywane przez organizacje wywiadowcze i być
może do dziś otaczane są tajemnicą wojskową."
Jednakże mimo milczenia świadków, braku akt i utrzymywanej wokół nich tajemnicy, ta wręcz
niewiarygodna historia przybrała ostatecznie kształt będący faktograficzną podstawą niniejszej książki.
Wiele z najbardziej fantastycznych i najmniej prawdopodobnych zdarzeń tu opisanych zdarzyło się
naprawdę.
- 1 -
1.
Olbrzymi Boeing B-17 dogorywał w powietrzu, opadając z wysokości 1500 stóp dzielących go od
lśniącej powierzchni morza. Przybliżający się, zasnuty żółtawą mgiełką brzeg zlewał się z promienistą
siatką pęknięć i nierównymi dziurami w rozbitej pleksiglasowej osłonie dziobu.
Z czterech silników oba wewnętrzne milczały. Prawy zewnętrzny silnik ryczał na pełnych obrotach,
starając się utrzymać bombowiec w locie, lewy zatykał się, wył rozdzierająco w krótkich przepływach
mocy i znów się zatykał. Siedzący w zdewastowanej kabinie pilot zerkał co jakiś czas na strumień
oleju, który tryskał raz po raz z pękniętego zbiornika i spływał po skrzydle zalewając biało-granatową
gwiazdę - godło amerykańskiego lotnictwa.
To było wszystko, na co mógł sobie pozwolić. Siedział przygarbiony, ani drgnąć na wietrze
wdzierającym się przez rozbitą osłonę z szybkością 180 mil na godzinę, i z całych sił napierał na
drążek sterowy, starając się utrzymać przód samolotu jak najniżej, żeby Boeing nie stanął dęba i nie
runął w dół. Przez ryk wichury słyszał niewyraźnie skrzypienie i trzaski rozpadającego się powoli
bombowca.
Dwa 88-milimetrowe pociski, które dosięgły B-17 nad wyspą Wangerooge, nie zniszczyły go co
prawda od razu, ale praktycznie uniemożliwiły kontrolę lotu. Dźwignie klap wyważających, służące do
niezbędnej przy lądowaniu zmiany kąta nachylenia samolotu, wisiały bezużytecznie na splątanych
przewodach, zaklinowane jak przed zrzutem bomb, sprawiając, że tył Boeinga nieodwracalnie ciążył w
dół. Nie działała instalacja hydrauliczna ani telefon pokładowy. Z górnego strzelca pozostały tylko
nogi; jego głowa i tors utonęły gdzieś w Morzu Północnym, sześćdziesiąt mil od brzegu.
Dalej, za tymi ludzkimi szczątkami, przez długą na ponad osiem i szeroką na cztery stopy dziurę,
wybita, przez pierwszy pocisk, wpadało do środka rozpędzone powietrze. Gwałtowny pożar, który
rozszalał się w chwilę potem, osmali! ściany kadłuba, ale teraz już nic się nie paliło. Postara! się o to
drugi pocisk, który eksplodował w parę sekund później tuż przed prawym skrzydłem. Siła wybuchu na
wpół uniosła prawy wewnętrzny silnik z łoża, w którym był osadzony, i roztrzaskała prawą część
przedniej osłony, tworząc w środku przeciąg zdolny ugasić każdy płomień.
Ale tył samolotu nadal się palił. Wciągnięte tylne koło blokowało kanał wentylacyjny łączący tylne
stanowisko ogniowe ze środkową częścią kadłuba i prąd powietrza tam nie docierał. Płonące ciało
tylnego strzelca, skurczone, bezkształtne, niepodobne do człowieka, tkwiło w fotelu pochylone nad
dwoma browningami, uwięzione od dwudziestu minut w pułapce z ognia, który stopił już wszystko, co
dało się stopić w tej wąskiej trumnie. Nad owym gniazdem śmierci wisiał odchylając się na bok ster.
Nie można już było zmienić kierunku lotu bombowca ani go zawrócić.
Drzwi bombowe były otwarte, choć bombardier - w rozbitym przodzie samolotu nie było śladu ani po
nim, ani po nawigatorze - nie nacisnął guzika. Spowodował to pierwszy wybuch. W poprzek otworu
drzwi stała odkryta skrzynia z dykty, podziurawiona jak sito, ale jakimi trafem cała, omotana linkami
spadochronu i jego wydymającą się czaszą. Skrzynia zawierała zwłoki dwojga ludzi: ubranego w
granatowy cywilny garnitur młodego mężczyzny z odstrzeloną dolną częścią twarzy i kobiety w
średnim wieku ubranej w bluzkę, spódnicę i szary płaszcz. Na jej ciele, leżącym na plecach i
częściowo wystającym ze skrzyni, nie było widać obrażeń. Goła noga zwisała przez otwór w
podłodze., a martwe oczy spoglądały w górę przez popękane szkiełka okularów.
Jedyny prócz pilota żywy człowiek w samolocie przykucnął na skraju drzwi bombowych
przyglądając się z góry dwojgu martwym w skrzyni i biało cętkowanemu morzu w dole. Odwróciwszy
się, ruszył walcząc z prądem powietrza i przedostał się do kabiny pilotów. Kiedy z trudem przecisnął
się za fotelem pilota do swojego fotela, jego towarzysz rzucił mu krótkie pytające spojrzenie, na które
odpowiedział przeczącym ruchem głowy. Pierwszy pilot energicznie wskazał głową drążek sterowy.
Na ten gest drugi pilot przesunął się do przodu i klęknąwszy, pomógł go przytrzymać. Przychodziło mu
to z trudem, gdyż po środkowym i serdecznym palcu lewej ręki zostały mu tylko dwa zakrwawione
kikuty.
Pierwszy pilot oderwał rękę od drążka, sięgnął w dół obok fotela i wyciągnął stamtąd nóż w
pochwie. Pośród wichury i dobiegającego przez rozbity przód samolotu chrapliwego ryku lewego
silnika nie sposób było porozumieć się głosem, wykonał więc nożem ruch naśladujący rżnięcie. Drugi
pilot wyciągnął ręce, jakby coś odpychał, i spojrzał na swojego towarzysza, a ten potwierdził
gwałtownym skinieniem głowy i wyciągnął nóż z pochwy. Drugi pilot ociężałym ruchem wziął nóż do
zdrowej ręki, wycofał się spod steru i znów przedostał się po pomoście do komory bombowej.
Zmagając się z wiatrem wpadającym przez otwarte drzwi, zaczął przecinać linki spadochronu
przytrzymujące skrzynię z dykty, Kiedy wreszcie puściła ostatnia z nich, zaparł się o wręgę i popchnął
- 2 -
skrzynię nogą. Pojemnik z dykty ze zwłokami mężczyzny wyleciał bez przeszkód z samolotu i
przepadł w falach wzburzonego morza, które znajdowało się teraz zaledwie 700 stóp pod nimi. Ale
zwłoki kobiety zawisły w powietrzu, zaczepiane stopą o brzeg drzwi. Wiatr zdarł z nich spódnicę,
odsłaniając różową bieliznę. Przez chwilę huśtały się nieprzyzwoicie głową w dół, aż drugi pilot z
ogromnym wysiłkiem przywarł plecami do osmolonej wręgi i wysokim lotniczym butem popchnął
zahaczoną stopę. Stopa wysunęła się z bucika i kobieta w mgnieniu oka znikła. Drugi pilot, któremu
zraniona ręka zaczęła znów silnie krwawić, był już u kresu sił, ale jeszcze raz potykając się na
pomoście przebył drogę dzielącą go od kabiny pilotów. Kiedy pierwszy pilot spojrzał na niego, skinął
głową. W minutę później, lecąc na wysokości 300 stóp, B-17 przeciął linię brzegu. Pilot obliczył, że
utrzyma samolot w powietrzu jeszcze przez dziewięćdziesiąt sekund.
Coraz szybciej tracili wysokość i opadali pod coraz większym kątem nad jakimś miasteczkiem,
cichym i szarym w zapadającym zmierzchu. Przy skrzyżowaniu dróg parkowała wojskowa ciężarówka.
Dalej znajdowało się stanowisko przeciwlotnicze, obłożone workami z piaskiem, z działkiem
wycelowanym w niebo. Kilku mężczyzn, którzy wyszli z pobliskiego baraku, przypatrywało się
bombowcowi z zadartymi głowami. Drugi pilot poruszył ustami, ale pierwszy nic nie usłyszał, Ranny
wyciągnął z kieszeni kopertę i nabazgrał na niej dużymi literami: MERSEA.
Mersea... Pilot spróbował odtworzyć w pamięci mapę tej okolicy. Przypomniał sobie, że za Mersea
rozciąga się płaski teren, gdzie mogliby ewentualnie lądować, ale jednocześnie zdał sobie sprawę, że
nie mają szans, żeby tam dolecieć. Z wysokości stu stóp, a może mniejszej, bombowiec staczał się ku
nieuchronnemu przeznaczeniu. Pilot zdławił lewy silnik, pozwalając, żeby przód samolotu uniósł się
nieco w górę. Przed nimi ukazały się dwie łąki oddzielone od siebie wąską drogą i żywopłotem. Ale o
wiele za krótkie, żeby posłużyć za lądowisko. Pozostawało lądowanie bokiem. Nad ogrodzeniem
pierwszego pola przelecieli na wysokości zaledwie 30 stóp. Pilot otworzył przepustnicę prawego
silnika. Silnik zawył na pełnym gazie, a nagły zastrzyk mocy targnął Boeingiem w lewo. W tej samej
chwili pilot poderwał przód samolotu i wielki bombowiec klapnął na łąkę, sunąc z hukiem i trzaskiem
przebił się przez żywopłot, przeciął drogę i wjechał na drugie pastwisko. Po zetknięciu z ziemią
rozdarty kadłub samolotu przeorał setki metrów płonąc i rozpadając się po drodze. Drzewa po drugiej
stronie pola zbliżały się w pędzie. Roztrzaskane płyty pleksiglasu wrzynały się w glebę odrzucając do
tyłu wielkie grudy ziemi. Z rozdzierającym zgrzytem cały przód samolotu łącznie z kabiną pilotów
oddzielił się od kadłuba, dwa razy przekoziołkował, zatrzymał się, zachwiał i zastygł w pozycji
pionowej. Reszta kadłuba i skrzydła sunęły dalej bokiem ryjąc ziemię, aż wpadły między drzewa. Po
chwili rozległ się głuchy huk eksplozji. Znajdujący się w odległości stu metrów bombowiec wybuchł
posyłając w wyblakłe przedwieczorne niebo olbrzymi słup ognia i czarnego dymu. Do stojącego na
łące roztrzaskanego wraku kabiny wpadły płonące odłamki. Pilot, przytwierdzony pasami do fotela,
trzepnął się kilka razy po karku tam, gdzie zatlił się mu kołnierzyk koszuli. Potem nacisnął przycisk
zwalniający uprząż spadochronu i na uginających się nogach wydostał się na zewnątrz przez dziurę w
przedniej osłonie. Drugi pilot, nie zabezpieczony pasami, leżał bezwładnie na złamanym dźwigarze.
Rozbitemu przodowi samolotu nie zagrażał ogień, ale od płonącego kadłuba buchał przez łąkę
nieprawdopodobny żar. Nie ustawał grzechot eksplodującej amunicji. Częściowo pchając, częściowo
niosąc swojego towarzysza, pilot odciągnął go kilkadziesiąt jardów od wraku kabiny.
Drugi pilot, który wcześniej stracił przytomność, otworzył teraz oczy, skrzywił się z bólu i słabo
uśmiechnął. Włosy miał zlepione krwią i olejem, a nogi rozsunięte dziwacznie pod nienaturalnym
kątem. Pilot szybko je obejrzał. Obie były złamane, prawa kompletnie zgruchotana. W piersiach
śmiertelna, ziejąca rana. Ranny szeptał coś z trudem. Pilot nachylił się i przyłożył ucho do jego ust.
Ranny złapał go za rękę i na chwilę natężył głos:
- Żaden... żaden inny pilot na świecie by tego nie dokonał...
Gdzieś w oddali, aa dymiącym żywopłotem rozdzwoniła się karetka. Pilot wydobył pistolet - „Colt"
kalibru 0,45 - przytknął otwór lufy do karku towarzysza i strzelił.
2.
Pierwszy przybył na miejsce katastrofy starszy mężczyzna w szarym tweedowym garniturze.
Wypadł z krzaków ogradzających dalej położony odcinek łąki i głośno sapiąc podbiegi do pilota,
przykucniętego obok leżącego ciała. Za nim podążała siedemnastoletnia, może osiemnastoletnia
- 3 -
dziewczyna z jasnymi włosami, związanymi z tyłu niebieską wstążką. Ujrzawszy roztrzaskaną głowę
drugiego pilota, mężczyzna odwrócił się do dziewczyny i powiedział ostro:
- Nie podchodź, Mary. Rób, co ci każę. Jemu i tak nic już nie pomoże.
Dziewczyna zatrzymała się niepewnie kilka kroków dalej, a przybyły zwrócił się do pilota, który
siedział na trawie z twarzą ukrytą w dłoniach, obserwując jednak wszystko uważnie przez palce.
- Są inni? - spytał głosem przywykłym do wydawania rozkazów.
Pilot potrząsnął przecząco głową.
- Wszyscy są tam - odparł, wskazując na płonący szkielet Boeinga. Mówił z amerykańskim
akcentem, połykając głoski.
Przybysz obrócił się gwałtownie w stronę bombowca; W tej samej chwili pilot wstał i chwycił go za
rękę.
- Ni« warto - powiedział. - Nie ma żadnej nadziei. Zresztą, o ile wiem, wszyscy zginęli jeszcze przed
wylądowaniem.
Anglik pokiwał głową. Ogarnął wzrokiem złote godła amerykańskiego lotnictwa na kołnierzu bluzy
pilota, złotego orzełka, podwójne paski na ramionach.
- Pan jest Amerykaninem, prawda, kapitalnie?...
- Hadley - przedstawił się pilot. - Ralph Hadley. Siły Powietrzne Armii Stanów Zjednoczonych.
- A co z panem? Nie jest pan ranny?
- Nie - odparł pilot. - Co ma wisieć, nie utonie - dodał, uśmiechając się blado,
- A co z tym biedakiem?
- To mój drugi pilot. Żył oczywiście, ale poszedł z gaśnicą na tył samolotu i kiedy wrócił, nie zdążył
zapiąć pasów. Przekoziołkowaliśmy parę razy. Rozwalił sobie czaszkę. Nie miał szans.
- Wiem, widziałem, jak się rozbiliście - powiedział Anglik i wyciągnął rękę. - Nazywam się Schofield.
John Schofield. Mieszkam niedaleko stąd.
Wskazał na szary dach sporego domu widocznego spoza drzew.
- Tak się akurat składa - ciągnął - że jestem dowódcą miejscowej jednostki Gwardii Krajowej.
Wystawię wartę przy samolocie, jak tylko przestanie się palić… a więc już niedługo, bo właśnie
nadjeżdża straż pożarna.
Dwa czerwone wozy strażackie, a za nimi biała karetka pogotowia jechały przez pole, podskakując
na nierównościach. Strażacy w azbestowych kombinezonach zaczęli gasić samolot strumieniami
piany. Przez żywopłot przechodziły dziesiątki ludzi, którzy osłaniali oczy przed żarem i spoglądali
ukradkiem na leżące na trawie skulone ciało. Do pilota podjechał samochód policyjny, z którego
wysiadł oficer w granatowym mundurze z dwoma srebrnymi gwiazdkami na epoletach.
- A, pan inspektor - przywitał go Schofield.
- Prędko pan tu dotarł, pułkowniku - powiedział przybyły.
- Przejeżdżałem właśnie tędy do Yarmouth - wyjaśnił Schofield - kiedy usłyszałem piekielny hałas.
Przeleciał tuż obok - mówiąc to, skinął na pilota.
- Nic się panu nie stało? - zwrócił się inspektor do Amerykanina. - Zdaje się... - zawahał się - zdaje
się, że tylko pan jeden ocalał?
- Tak - odparł krótko pilot.
Przyglądał się, jak sanitariusze układają ciało drugiego pilota na noszach.
- Czy możemy coś dla pana zrobić? - spytał jeden z nich.
- Nie - odparł pilot. - Nic mi nie jest.
- Czy czuje się pan na siłach, żeby pojechać ze mną na posterunek? - zapytał inspektor. - Muszę
sporządzić raport... nazwiska ofiar i tak dalej, zresztą sam pan wie.
Pilot uśmiechnął się niepewnie.
- Ja oczywiście nic do pana nie mam - ciągnął inspektor - ale przepisy regulują tego typu sprawy,
więc muszę się do nich zastosować.
- Wie pan co, inspektorze - wtrącił się Schofield. - Niech pan zostawi go mnie. Może przecież
zatelefonować ode mnie z domu. Mary zrobi mu coś ciepłego do picia i nakarmi. Mam benzynę i
podwiozę go tam, gdzie podeślą mu transport do jednostki. Tak będzie najlepiej. W końcu to wojskowa
sprawa, a ja reprezentuję tu Gwardię Krajową. Będzie pan mógł zajść potem do nas, a ja podam panu
niezbędne informacje. Nie komplikujmy sobie życia...
- 4 -
Pilot wstrzymał oddech. Po chwili milczenia inspektor skinął głową na znak zgody.
- Rzeczywiście, tak będzie najlepiej - powiedział.
Na pożegnanie uścisnął rękę pilota.
- Życzę powodzenia, kapitanie. Jeżeli będzie pan czegoś potrzebował, chętnie służę pomocą.
Spojrzał na ambulans, który zabrał ciało i jechał podskakując do drogi, a potem przeniósł wzrok na
dymiący stos, który kiedyś był samolotem.
- Nie wiem, co robicie w takich przypadkach - powiedział. - Być może będziecie chcieli przewieźć
zmarłych do Stanów i tam ich pogrzebać. Ale jeżeli zostaną pochowani tutaj, na naszym cmentarzu,
mogę obiecać panu jedno. Będziemy o nich pamiętać jak o naszych.
Dom Schofieldów przypominał domy, o których pilot czytał w angielskich magazynach. Była tam
oszklona oranżeria, przystrzyżony zielony trawnik, w który powtykane były nawet bramki do krykieta,
dwa duże ogrody warzywne...
- Kiedyś były tu trawniki - wyjaśnił Schofield, gdy jechali żwirowanym podjazdem - ale teraz
oczywiście hodujemy co się da, tak jak wszyscy.
Zaprowadził pilota do wypełnionego książkami gabinetu i poprosił Mary, którą przedstawił mu w
samochodzie jako swoją córkę, żeby zaparzyła kawy.
- Na pewno nie napije się pan czegoś mocniejszego? - spytał. - Przysięgam, że gdybym przeszedł
przez to, co pan, napiłbym się bez wahania.
Pilot potrząsnął przecząco głową.
- Bardzo panu dziękuję, ale nie. Chciałbym tylko zatelefonować. Muszę jak najszybciej zawiadomić
bazę o tym, co się stało.
- Naturalnie.
Schofield wskazał na róg biurka.
- Telefon jest tam. A ja zmykam. Wiem, że są sprawy, o których wy, chłopcy, rozmawiacie
wyłącznie między sobą. Ja dosyć długo nosiłem mundur, choć nie byłem lotnikiem. Służyłem w
piechocie... podczas pierwszej wojny. Myśli pan, że coś się zmieniło? Nic. Zawsze jest tak samo.
Proszę im powiedzieć, że zawieziemy pana dokąd pan tylko zechce, oczywiście w granicach
rozsądku. Nie mam znów aż tyle benzyny, chociaż Jako członek Gwardii dostaję dodatkowy przydział.
Po wyjściu Schofielda pilot podszedł do telefonu. Podniósł słuchawkę i zaczął do niej mówić robiąc
przerwy, tak jakby z kimś rozmawiał. Ale nie wykręcił numeru. Po jakimś czasie odłożył słuchawkę na
widełki i podszedł do lustra, żeby się w nim przejrzeć. Pomyślał, że wygląda nie najgorzej. Lewy
policzek miał umazany zaschniętą krwią, ale skaleczenie, z którego popłynęła, nie było groźne. Twarz,
wychłostana w samolocie przez wiatr, wpadający przez rozbitą osłonę, była zaczerwieniona i
spierzchnięta, za to mundur - teraz, kiedy zdjął podbitą barankiem lotniczą kurtkę - wyglądał w miarę
schludnie.
Pilot sięgnął do kieszeni i wyjął z niej pieniądze - dziesięć jednofuntowych banknotów. Nie
brakowało mu nawet furażerki, którą mógł nałożyć zamiast porzuconej pilotki. Wepchnął ją przed
lotem do bocznej kieszeni kurtki; zawsze to robił, na wszelki wypadek. Wyciągnął ją teraz i nałożył.
Pomyślał, że jest trochę wymięta, ale że jak ją ponosi, powinna się odprostować. „A zresztą -
pocieszył się w duchu - lotnicy często noszą dość dziwne nakrycia głowy." Gdy kiedyś spytał pewnego
pilota B-17, dlaczego ma taką sponiewieraną czapkę, odpowiedział mu: „To czapka, w której odbyłem
dwadzieścia akcji bojowych. Skaczemy po nich dwadzieścia razy, po razie za każdą akcję."
Wydarzenia minionej godziny dopiero teraz dały mu się ostro we znaki. Kiedy zapukała Mary i
wniosła tacę z kawą i kanapkami, siedział w fotelu starając się opanować drżenie rąk.
- Woli pan najpierw się umyć, a potem zjeść, czy zje pan teraz? - spytała.
Była starsza, niż mu się to wydało tam, na łące. Miała z dziewiętnaście lat, ale przy tym tę dziwnie
niedojrzałą, niedoświadczoną urodę, która cechowała tyle młodych Angielek. Nawet teraz, siedząc z
trzęsącymi się rękami, poczuł w sobie drgnienie pożądania. Pomyślał z żalem o tych wszystkich
razach, kiedy wylądowawszy po akcji, szedł prosto do dziewczyny. Jedna z nich powiedziała mu
kiedyś: „Dla ciebie seks to coś takiego jak ssanie palca. Przyzwyczajenie, które sprawia ci
przyjemność. Nigdy nie dorosłeś i nie dorośniesz." Dowiedział się w każdym razie, co lubiła. A lubiła,
żeby było szybko, galopem, co tchu. Żadna z tych rzeczy nie sprawiała mu nigdy trudności, czy to w
łóżku, czy to w powietrzu. Peter był zupełnie inny. Dziewczęta przepadały za nim. Najpierw się do nich
zalecam - mawiał. - Tak jest o wiele lepiej..." Cóż, Peter już nigdy nie będzie się zalecał do żadnej
- 5 -
Zgłoś jeśli naruszono regulamin