Bułyczow Kir - Przygody Alicji 02 - Było to za sto lat.rtf

(610 KB) Pobierz

 

Kir Bułyczow

Było to za sto lat

Sto let tomu vprëd

Przełożyła: Elżbieta Zychowicz

Wydanie oryginalne: 1978

Wydanie polskie: 1983

iMN


CZĘŚĆ PIERWSZA

GOŚĆ Z PRZESZŁOŚCI


A JEŚLI ZA DRZWIAMI JEST ANAKONDA?

 

Rodzice Koli to jeszcze niestarzy ludzie, nie mają nawet czterdziestki. A sami uważają się za całkiem młodych - kupili łódź motorową, teraz ją malują, cackają się z nią, wciągają na brzeg, spuszczają na wodę, majstrują przy silniku, spraszają gości, pieką wspólnie szaszłyki i śpiewają pieśni. Podróżnicy z nich jednak od siedmiu boleści, zupełnie nie potrafią korzystać ze swego szczęścia. W ubiegłym roku pływali przez dwa tygodnie po Wołdze, a w sumie zrobili sto kilometrów - można pęknąć ze śmiechu. Kola nudzi się z nimi, ich romantyka mu nie w smak, zbyt komfortowa. W tę kwietniową niedzielę również kategorycznie odmówił malowania drogocennej Czajki. Oświadczył, że ma nazajutrz klasówkę. Rodzice tak się ucieszyli z jego poczucia odpowiedzialności, że nawet nie nalegali. Okazało się więc, że Kola ma przed sobą absolutnie wolną niedzielę, bez rodziców, bez obowiązków i może wzorem greckiego filozofa Epikura spędzić ją li tylko dla własnej przyjemności.

Kiedy się obudził, rodziców już nie było. Na stole leżała karteczka z prośbą o kupienie kefiru oraz jeden rubel.

Rankiem wolny dzień wydaje się nie mieć końca. Dlatego też Kola się nie spieszył. Włączył radio na pełny regulator i począł się zastanawiać, do kogo by tu zadzwonić. Było wcześnie, wszyscy przyjaciele z pewnością jeszcze spali, postanowił więc pójść po kefir. Wziął pieniądze, torbę, puste butelki i wyszedł na klatkę schodową.

Po schodach, prosto na niego, szli dwaj sanitariusze, niosąc złożone nosze. Obaj byli w starszym wieku, dobrze zbudowani, podobni do tragarzy, tyle że w białych czapkach i fartuchach. Kola się zatrzymał. I wtedy zauważył, że drzwi od sąsiedniego mieszkania są uchylone i słychać stamtąd jakieś głosy. Sanitariusze weszli z noszami właśnie tam. Coś musiało przydarzyć się sąsiadowi, Mikołajowi Mikołajewiczowi.

Sąsiad mieszkał sam, często jeździł w delegacje, a gdzie pracował - Kola nie miał zielonego pojęcia. Po chwili drzwi się otworzyły, sanitariusze wynieśli nosze na klatkę schodową. Na noszach leżał Mikołaj Mikołajewicz, blady, okryty prześcieradłem po samą szyję. Z tyłu szedł młody lekarz z pękatą walizeczką.

Przystanął w drzwiach i spytał:

- A co z mieszkaniem?

W tejże chwili Mikołaj Mikołajewicz spostrzegł Kolę.

- Cześć, imienniku - odezwał się cichym głosem, wyraźnie ucieszony. - Dobrze, że się spotykamy. Widzisz, serce nawaliło. Co za pech!

- To nic - powiedział Kola - wyzdrowieje pan.

- Dzięki za dobre słowo. Mam do ciebie prośbę: weź mój klucz. Niedługo ma do mnie przyjechać przyjaciel z Murmańska. On wie, że jeśli mnie nie zastanie, klucz będzie u was.

- Jak zwykle - odrzekł Kola. Potem zwrócił się do lekarza: - Proszę zamknąć drzwi, panie doktorze, wezmę klucz.

Odprowadził Mikołaja Mikołajewicza aż na ulicę. Sanitariusze ostrożnie wsunęli nosze do karetki pogotowia. Sercowcy powinni mieć całkowity spokój.

- Kiedy można się go spodziewać? - spytał jeszcze leżącego w karetce Mikołaja Mikołajewicza.

- Za miesiąc. A może wcześniej. Zadzwonię do was, jak już pozwolą mi wstawać.

- Niech pan zadzwoni, koniecznie, odwiedzę pana - powiedział Kola. - Może kupić owoców? Proszę, niech się pan nie krępuje.

- Przyjaciel z Murmańska powinien przywieźć mi lekarstwo. Liczę na twoje pośrednictwo.

- Murowane - odparł Kola. - Moi staruszkowie też chętnie pomogą.

Karetka ruszyła co prędzej i pomknęła do kliniki Sklifasowskiego, jak poinformował lekarz na pożegnanie. Kola postał chwilę, popatrzył za samochodem. Żal mu było Mikołaja Mikołajewicza. Był to równy gość, nie robił z siebie mentora wobec małolatów, nie pouczał ich, jak żyć, a pogawędki z nim były zawsze interesujące.

Potem Kola pobiegł do sklepu kupić kefir. Płacąc w kasie, namacał w kieszeni klucz od mieszkania Mikołaja Mikołajewicza i pomyślał: Żebym tylko nie zapomniał powiesić go w przedpokoju na widocznym miejscu. Jak się zjawi przyjaciel z Murmańska, klucz będzie pod ręką. Wróciwszy do domu, odstąpił od tego zamiaru. Strzeliła mu do głowy pewna myśl.

Rzecz w tym, że na biurku Mikołaja Mikołajewicza stał model fregaty. Cały drewniany, żagle miał płócienne, wanty ze szpagatu, a działa z prawdziwego mosiądzu.

Mikołaj Mikołajewicz powiedział kiedyś, że fregata jest zbudowana z dwóch tysięcy elementów i stanowi dokładną kopię prawdziwej. Kola lubił się jej przyglądać. Jeśli się nieco przykucnęło i zmrużyło oczy, można było wyobrazić sobie, że fregata płynie po oceanie, a żagle zwisają, ponieważ już od dwóch tygodni panuje cisza morska.

Kiedy Fima Korolow z jego klasy dowiedział się o fregacie, chciał koniecznie wprosić się do Mikołaja Mikołajewicza, Kola jednak nie palił się do tego. Fima jest gościem niezbyt miłym, okropnie marudny, niezdarny, zawsze coś strąci, rozbije. W końcu Firnie znudziło się wieczne przypominanie i rzekł:

- Przynieś mi wymiary tej fregaty. Chcę zbudować żaglowiec, a brakuje mi fachowej literatury. Pomóż człowiekowi, co cię to kosztuje.

Rozmowa miała miejsce wczoraj, a dziś Mikołaj Mikołajewicz zachorował. Wieczorem wrócą rodzice, mogą schować klucz, a Fima za nic nie uwierzy, że sąsiad trafił do szpitala - będzie przekonany, że Kola znów się wykręca.

Z tą myślą Kola wziął ze swego pokoju kartkę papieru, linijkę, ołówek, po czym otworzył drzwi do sąsiada. Nie przyszło mu nawet do głowy, że postępuje niewłaściwie. Przecież gdyby spytał o pozwolenie Mikołaja Mikołajewicza, tamten na pewno by mu nie odmówił.

Zamknął za sobą drzwi, schował klucz do kieszeni i zapalił światło w przedpokoju, żeby nacieszyć się widokiem afrykańskich masek szczerzących zęby ze ściany.

Później wszedł powoli do dużego pokoju będącego jednocześnie gabinetem i sypialnią Mikołaja Mikołajewicza. Tapczan był nie posłany, pościel zmięta, słuchawka telefoniczna dyndała tuż nad podłogą. Kola wyobraził sobie, jak Mikołaj Mikołajewicz sięga z trudem ręką do telefonu i wykręca 03. Odłożył słuchawkę na widełki. Jeszcze nigdy nie był tu sam i nagle to w gruncie rzeczy zwyczajne mieszkanie wydało mu się dziwnie opustoszałe, a nawet trochę złowieszcze. Stojąc tak na środku pokoju, zrozumiał, że postąpił niezbyt fair i poczuł ogromną chęć, by wyjść i w ogóle nie dotykać fregaty.

Nie wyszedł jednak, a to dlatego, że na ścianie wisiał stary skałkowy pistolet. Mikołaj Mikołajewicz pozwalał mu czasem wziąć go do ręki, ale co to za przyjemność, i ktoś przy tym nie spuszcza z ciebie oka. Kola zdjął pistolet ze ściany, odwiódł kurek i wycelował w okno. Za oknem przelatywała właśnie wrona. Spuścił kurek, pistolet szczęknął cicho. Jasne, że był nie nabity, inaczej dopiero by huknęło.

Powiesił pistolet na miejscu i wówczas wzrok jego padł na drzwi do drugiego pokoju. Drzwi jak drzwi, miały jednak szczególną właściwość: zawsze były zamknięte. Kola ani razu nie widział ich otwartych. Już od dawna zachodził w głowę, co też może się kryć za nimi, kiedyś nawet zapytał:

- Co tam jest w tym pokoju?

- Czytałeś o Sinobrodym? - odparł pytaniem na pytanie Mikołaj Mikołajewicz.

- Przecież pan nie jest żonaty.

- Trzymam tam wścibskich chłopaczków. Siedmiu. Jest jeszcze trochę miejsca dla ósmego.

Na tym rozmowa się skończyła. Kola więcej nie zadawał pytań. Każdy ma swój honor.

A teraz nagle spostrzegł, że w białych drzwiach tkwi klucz. Widocznie Mikołaj Mikołajewicz nie przypuszczał, że zachoruje, a potem zapomniał go wyjąć.

Kola podszedł do drzwi i się zamyślił. Z pewnością jakieś dokumenty, papiery lub kosztowności. A może kolekcja znaczków... I w ogóle, jeśli ktoś nie chce pokazać ci pokoju, to po co się pchasz!

Kola już miał wrócić do fregaty, gdy nagle przyszło mu do głowy: a jeśli sąsiad trzyma tam jakieś rzadkie zwierzę? Na tyle rzadkie i niebezpieczne, że nawet pokazywać go nikomu nie wolno. Powiedzmy, dwunastometrową anakondę. A teraz owo niezwykłe zwierzę siedzi głodne i nie ma pojęcia, że nikt go nie nakarmi przez cały miesiąc. Jeżeli to anakonda albo wielbłąd, to jeszcze betka one mogą obejść się bez jedzenia i picia, ale na przykład tygrys przez kilka dni będzie się miotał po pokoju, a gdy mu się nie uda rozwalić ściany, zdechnie z głodu. Gdyby zaś się udało, to wszystko może skończyć się jeszcze gorzej. Przecież on wyskoczy z pierwszego piętra na trawnik, połamie kwiaty emerytki Czuwpiło, ją samą połknie, a następnie pożre kiosk z lodami i dostanie anginy.

Oczywista, Kola nie myślał poważnie, że tygrys połakomi się na nieznośną emerytkę Czuwpiło, która uskarża się, że Kola tupie zbyt głośno. Po prostu kusiło go, by zajrzeć do tajemniczego pokoju, a na to musiał mieć jakieś moralne usprawiedliwienie. Czyż troska o głodne zwierzę nie stanowi takiego usprawiedliwienia?

Postał jeszcze chwilę pod drzwiami, przytknął do nich ucho, czy nie usłyszy jakiegoś oddechu lub szmeru - cicho było jak makiem zasiał.

Wówczas przekręcił klucz i uchylił drzwi.


TO NIE INDIE

 

Kola postanowił tylko rzucić okiem i z powrotem zamknąć drzwi. Jeżeli, oczywiście, ukryty tam wielbłąd nie poprosi o wodę do picia.

Uchylił drzwi na pięć centymetrów, nie więcej. Nic się nie zdarzyło. Jeszcze kilka centymetrów - znowu nic. Wówczas Kola wsunął głowę do środka i zobaczył, że pokój jest prawie pusty.

Był to niewielki pokój z pomalowanymi na zielono ścianami. W oknie wisiała płócienna zasłona, na tyle jednak prześwitująca, że wszystko było widoczne.

Stały tam dwie szafy i krzesło.

Jedna z szaf była stara, drewniana i bardzo pojemna. Drzwi do niej były otwarte na oścież. Widać tam było najrozmaitsze ubrania i płaszcze, a niżej - męskie oraz damskie buciki i pantofle różnych rozmiarów. W drugiej części na półkach leżały prześcieradła, poszewki, koszule, w ogóle bielizna. Z boku stały oparte o szafę trzy łóżka polowe.

Jakie wnioski powinien wyciągnąć tropiciel, natknąwszy się w mieszkaniu samotnego mężczyzny na szafę wypchaną ubraniami dla różnych ludzi?

Tropiciel Kola wysnuł przypuszczenie, iż są to rzeczy przyjezdnych przyjaciół Mikołaja Mikołajewicza. Często odwiedzali go przyjaciele i znajomi, przyjeżdżali z innych miast i zatrzymywali się na tydzień lub dwa. Z jednym staruszkiem Kola zawarł nawet znajomość i zaprowadził go do antykwariatu, ówże staruszek wyjaśnił, że mieszka w małym miasteczku i nie zawsze może dostać potrzebną mu książkę. Aby wciąż nie taskać ze sobą walizek, przyjaciele Mikołaja Mikołajewicza zostawiają rzeczy w Moskwie.

A sypiają na łóżkach polowych.

W ogóle pokój okazał się całkiem nieciekawy i na dobrą sprawę można by już stamtąd wyjść, gdyby nie druga szafa.

A była to szafa niezwykła. Podobna do budki telefonicznej, tyle że większa. Kola podszedł do oszklonych drzwi i zajrzał do środka. Zamiast aparatu telefonicznego zobaczył tablicę przyrządów, jak w samolocie, i zrozumiał, że właśnie w tej budce tkwi główna tajemnica pokoju.

- Chwileczkę - powiedział na głos, troszkę zdenerwowany, miotany dwoma pragnieniami: aby czym prędzej opuścić pokój i aby z bliska przyjrzeć się przyrządom. Przecież interesuje się techniką, w zeszłym roku zmontował nawet odbiornik, cóż z tego, że nie działał.

Nacisnął klamkę oszklonych drzwi, która poddała się lekko, jak naoliwiona. Drzwi się otworzyły, zapraszając go do wnętrza. Kola nie wahając się długo, wszedł do kabiny. Pachniało tam ozonem jak podczas burzy.

Zaczął przypatrywać się tablicy. Wzdłuż jej dolnej, lekko pochyłej, wysuniętej ku przodowi części biegły dwa rzędy guzików. Nieco wyżej - rząd przełączników. Jeszcze wyżej - rząd cyferblatów. Cały ten układ był wyłączony, martwy, trudno więc było zgadnąć, do czego może służyć.

Jak na złość spojrzenie Koli padło na przełącznik i widniejące z jego obu stron skróty: WŁ. i WYŁ.. W tej chwili znajdował się w pozycji WYŁ..

Zawsze zdążą wyłączyć, pomyślał Kola i obrócił przełącznik.

Rozległo się ciche buczenie, strzałki przyrządów na tablicy drgnęły, niektóre przesunęły się z lekka. Kola chciał cofnąć przełącznik, lecz równocześnie usłyszał za plecami cichy trzask.

Obejrzawszy się szybko, spostrzegł, że drzwi się zamknęły. Nacisnął klamkę - ani drgnęła. Nie stracił jednak kontenansu. Obrócił przełącznik w lewo, strzałki przyrządów wróciły do pozycji zerowej, buczenie ustało, a drzwi otworzyły się powoli.

- No proszę - wyrzekł Kola na głos - maszyny muszą podporządkować się człowiekowi.

Jeszcze raz, potem drugi, zamknął, następnie otworzył drzwi, wreszcie ośmielony, postanowił wypróbować również inne przełączniki.

W drugim rzędzie guzików jeden był czerwony. Niżej widniał napis: Rozruch. Pod innymi spostrzegł numery oraz niezrozumiałe oznakowania. Tylko pod dwoma były napisy: Stacja pośrednia i Stacja końcowa.

Pasjonujące. Kola nacisnął guzik Rozruch, nic się jednak nie zdarzyło. Domyślił się, że działa zbyt pospiesznie. Najpierw trzeba ustawić przełącznik na . Tak też postąpił. Ponownie włączył Rozruch i znowu nic. To znaczy, że czegoś jeszcze nie zrobił.

Kola był rozgarniętym chłopcem, szybko więc połapał się, że maszyna nie otrzymała zadania. Nacisnął guzik Stacja pośrednia. Tym razem efekt przeszedł wszelkie oczekiwania i Kola niemal zaczął żałować, że ważył się na taką próbę.

Buczenie wzmogło się, stało się niemal ogłuszające. Szklane drzwi powlekły się mgłą, szyby zmatowiały. Kabina lekko zadrżała, jak gdyby ktoś włączył wiertarkę dentystyczną. Kola wyciągnął rękę, chcąc jak najszybciej zlikwidować drgania, lecz w tej samej chwili na małym ekranie w górnej części pulpitu pojawił się jaskrawoczerwony napis: Uwaga!.

Napis zgasł, na jego miejsce pojawił się nowy, biały: Sprawdź, czy stoisz w kręgu.

Kola spojrzał pod nogi i zobaczył, że stoi na czarnym dywaniku, w kształcie koła, obwiedzionym białą linią.

- Tak - powiedział głośno, usiłując przekrzyczeć rosnący huk. - Stoję w kręgu.

Kolejny napis przestrzegał jeszcze surowiej: Nie ruszaj się! Trzymaj się poręczy!.

Kola nie zauważył przedtem żadnej poręczy, teraz jednak z tablicy przyrządów na wysokości jego oczu wysunął się uchwyt. Był wyraźnie obliczony na wzrost dorosłego człowieka. Kola posłusznie uczepił się chłodnego metalu, nie śmiać sprzeciwiać się napisom na ekranie.

Zamknij oczy - polecił napis.

Kola wykonał polecenie.

I wtedy wszystko zniknęło.

Nie było kompletnie nic - ni powietrza, ni upału, ni mrozu, ni poczucia przestrzeni. Tylko chłodny dotyk metalowego uchwytu.

Jak długo to wszystko trwało, nie wiadomo. Może minutę, a może ze dwie godziny. Nie mógł nawet się przestraszyć ani krzyknąć, bo przecież strach i krzyk to coś realnego, a jak się tu przestraszyć, skoro po prostu nie ma nic.

I nagle wszystko się skończyło. Słychać było tylko buczenie. Kola stał jeszcze przez chwilę, starając się oprzytomnieć, potem odważył się otworzyć jedno oko. Zobaczył ekran, a na nim zielony napis: Przerzut zakończony. Stacja pośrednia. Kola złapał oddech i przysiągł sobie nigdy więcej nie pchać się tam, gdzie go nie proszą.

Teraz wiedział już, co należy zrobić. Wyłączył Rozruch, następnie obrócił w lewo przełącznik WŁ.- WYŁ. Natychmiast zapanowała kompletna cisza.

Mogło być gorzej - pomyślał otwierając drzwi kabiny. - A w ogóle to zachowałem się na medal, prawie nie stchórzyłem. Szkoda, że nie mogę nikomu o tym opowiedzieć.

Kola wyszedł z kabiny i stanął jak wryty. Albo w pokoju coś się zmieniło, albo wzrok go zawodzi. Po pierwsze, drzwi szafy ubraniowej były zamknięte, choć Kola ich nawet nie dotknął. No dobrze, drzwi mogły zatrzasnąć się same, kiedy kabina dygotała jak przerażony zając. Ale gdzie się podziały polowe łóżka i co się stało z zielonymi tapetami? Pokój miał teraz ściany pomalowane na biało. Kola aż przetarł oczy - nic nie pomogło.

Postanowił więc nie myśleć o tym. Jeśli coś jest całkiem nie do pojęcia, lepiej o tym nie myśleć. Kola trzymał się tej zasady, gdy wywołany do tablicy nie umiał rozwiązać zadania albo nie wiedział, kiedy odkryto Amerykę. Gapił się w okno i nie myślał o zadaniu ani o Ameryce. Tak czy owak dwója murowana, chyba że jakaś poczciwa dusza podpowie.

Tak samo postąpił i teraz. Namacał w kieszeni klucz od mieszkania i ruszył do wyjścia.

W dużym pokoju też panował bałagan. Fregata gdzieś zniknęła. Ale to nie wszystko. Zniknął również stół, na którym była umieszczona, zniknął tapczan wraz ze zmiętą pościelą, telefon, na ścianie nie było pistoletu - w ogóle zniknęło absolutnie wszystko. Pokój był niby ten sam, ale podczas gdy Kola przebywał w kabinie, ktoś pomalował ściany, a w miejsce dawnych przedmiotów napakował pełno najrozmaitszej aparatury.

Cóż w takiej sytuacji może przyjść na myśl?

Kola był nie w ciemię bity, zorientował się od razu. Niedawno czytał opowiadanie amerykańskiego pisarza, Washingtona Irvinga. O pewnym facecie nazwiskiem Rip Van Winkle, który wybrał się w góry i tam zasnął. Wrócił do swojej wioski, idzie ulicą, a tu nikt go nie poznaje. Łapie się za twarz, patrzy - brodę ma do pasa. Wtedy dopiero domyślił się, że przespał ciurkiem dwadzieścia lat.*[1]

Kola odruchowo dotknął podbródka i aż się zdziwił, że mu nie wyrosła broda. Obmacując policzki, rozkleił się nagle, wyobraziwszy sobie rodziców, którzy dwadzieścia lat temu wrócili do domu - na stole zastali kefir, a syna ani widu, ani słychu. Obdzwonili wszystkie szpitale, była milicja z psem - wszystko na próżno. Dwunastoletni Kola przepadł bez śladu. A teraz oto wejdzie po schodach, zapuka do drzwi, które otworzą mu jego starzy, posiwiali rodzice i smętnie zapytają: Pan do kogo, młody człowieku? Kola odpowie: Do waszego syna. Oni zaś na to: Dawno już nie mamy dzieci, nasz syn Mikołaj już dwadzieścia lat temu przepadł bez wieści.

Pogrążony w tych smutnych myślach Kola podążył do drzwi. Podejrzewał, że przedpokój również się zmienił w ciągu dwudziestu lat. Ale w najśmielszych przypuszczeniach nie mógł przewidzieć TAKICH zmian.

Przedpokoju po prostu nie było. Zamiast niego zobaczył pokój dziesięć razy większy od poprzedniego, ogromnie wysoki, również zastawiony aparaturą i oświetlony nie wiadomo jakim sposobem.

Sala ta zajmowała nie tylko dawny przedpokój, ale i klatkę schodową, a nawet mieszkanie Koli. Był to cios nie do zniesienia.

Kola już miał skoczyć z powrotem do kabiny, by niezwłocznie przycisnąć guziki - niech się skończą te diabelskie sztuczki! - ale wtem przyszła mu do głowy inna myśl. Jaki był napis pod guzikiem? Stacja pośrednia, Stacja końcowa. Co to oznacza? Stacja, przystanki... To znaczy, że kabina jest nowym superszybkim środkiem lokomocji i Kola po prostu znalazł się w innym miejscu, w innym mieście, może nawet w Indiach? I rzecz jasna, to nie ten sam pokój, lecz całkiem inny, tyle że podobny.

Gdy mu to przyszło do głowy, przestał myśleć o powrocie do kabiny. Jeszcze zdąży. Nie wolno przegapić okazji zwiedzenia Indii czy Samarkandy.

Kola odnalazł drzwi. Były takiego samego koloru co ściana, zdradzała je tylko cieniutka jak włos szczelinka. Obok spostrzegł biały guzik. Nacisnął go, drzwi się rozsunęły. Znalazł się w długim, szerokim korytarzu bez okien. Może i tu były gdzieś drzwi, tylko z daleka zlewały się ze ścianą.

Cóż, idziemy dalej, postanowił i - by nie szukać później drzwi - położył obok nich pięciokopiejkówkę.

W korytarzu nie spotkał nikogo. Pewnie dlatego, że to niedziela albo pora zbyt wczesna. Kola nie miał zegarka, ale przecież zależnie od szerokości geograficznej występują różne strefy czasowe i na przekład w Indiach może być południe, a na Hawajach nawet wieczór.

Tak, tak, wiedział sąsiad, dlaczego zamyka ostatni pokój na klucz. Z pewnością jest to pojazd eksperymentalny, być może nawet stanowi tajemnicę. Nie szodzi nie ma powodu do obaw: Kola będzie milczał jak grób. Żeby go nawet torturowano, nie puści pary z ust.

Korytarz kończył się szerokimi schodami. Kola już prawie stawiał nogę na pierwszym stopniu, gdy zauważył, że w dole mignęło coś błyszczącego. Zamarł. Wyraźnie słychać było szelest. Kola szybko uskoczył w bok i przykucnął za występem. Absolutnie nie miał ochoty, liy go ktoś zauważył i zaczął zadawać pytania w stylu: A ty, chłopcze, skąd się tu wziąłeś? A tobie, chłopcze, kto pozwolił podróżować w kabinach?

Ze swej kryjówki dostrzegł dziwne stworzenie wspinające się po schodach - ni to rycerz-liliput, ni to odkurzacz na nóżkach. Potworek nie miał głowy, posiadał natomiast liczne łapki, które przyciskały do boków oraz pleców świstki papieru, śmiecie, zaś spod karzełka wyskakiwały okrągłe szczotki i obracając się odkurzały poręcze i stopnie, wpychając śmiecie do błyszczącego woreczka przymocowanego z tyłu. Karzełek-sprzątacz przebiegł tuż obok Koli, zdążywszy jedną szczotką przejechać po jego spodniach, drugą zaś wyczyścić buty. I nie zatrzymując się popędził dalej.

- Dziękuję - powiedział Kola i choć pierwsze spotkanie skończyło się pomyślnie, dalej już miał się na baczności, aby się na kogoś nie napatoczyć.

Schody zaprowadziły go do dużego westybulu z przezroczystą ścianą. Szyba była tak ogromnych rozmiarów, że aż dziw, iż nikt do tej pory jej nie rozbił. Kola podszedł do szklanej ściany, przyglądając się widocznemu przez nią placowi.

Plac był porośnięty młodą niską trawą. Okalały go drzewa obsypane rozwijającymi się pączkami. Kola pomyślał, że w Moskwie pąki się jeszcze nie rozwijają, to znaczy, że trafił gdzieś na południe.

Niechcący oparł się lekko o szklaną taflę - pojawił się w niej otwór dokładnie odpowiadający wzrostowi Koli. Ściana jak żywa zapraszała, by przez nią przejść. Przyjął zaproszenie.

Na dworze nie było zimno, kurtka okazała się wystarczającym okryciem. Wiał słaby wietrzyk, za drzewami rysowały się wysokie domy. Kola przekroczył gładką różową ścieżkę i zrobił kilka kroków prosto przez trawnik, po czym odwrócił się, aby lepiej przyjrzeć się budynkowi, z którego przed chwilą wyszedł.

Dom był wysoki, liczył dwadzjeścia pięter. Okien jednak miał niewiele. Jak również kantów. Jak gdyby ktoś opiłował go pilnikiem. Mienił się cały perłowym blaskiem. Gdzieniegdzie budowniczy pewnie zapomniał wygładzić wklęsłości i wypukłości, albo nie - domyślił się Kola - przecież to zrobiono celowo. We wgłębieniach znajdowały się balkony, zaś oszklone wypukłości wyglądały jak oczy ważki. Trudno powiedzieć, by dom go zachwycił, ale jako człowiek o szerokich horyzontach uważał, iż każdy naród ma prawo budować takie domy, jakie mu się tylko zamarzą. Z pewnością Eskimosom mieszkającym w lodowych igloo albo Indianom z wigwamów śmieszne muszą się wydawać drapacze chmur czy wiejskie chaty.

Nad szklaną ścianą, przez którą dopiero co przeszedł, widniał napis złożony z ogromnych złotych liter:

INSTYTUT CZASU

 

Z obu stron napisu znajdowały się dwa czarne kwadraty co najmniej piętrowej wysokości. Jeden był zegarem. Świeciły na nim cyfry: 9.15.35...36...37...38...39... Ostatnia cyfra, oznaczająca sekundy, raz po raz się zmieniała.

Natomiast drugi kwadrat zburzył wszystkie teorie Koli.

Widniał tam napis:

 

11 KWIETNIA 2082 ROKU

NIEDZIELA

 

Całkiem możliwe, że ktoś inny na miejscu Koli złapał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin