Rok dwóch żywiołów - Irytek.pdf

(91 KB) Pobierz
Rok dwóch żywiołów Irytek
Woda i ogień, ogień i woda
w tej dziewczynie było wszystkiego dość.
Wszystko bez reszty, nawet uroda
tak przeciwne sobie jakby na złość.
Nieraz zastanawiał się, co właściwie w niej widzi. Wedle obiegowych standardów nie była
ładna. Na co dzień wiązała włosy z tyłu w przedziwny, nieregularny węzeł, ściągając je na czole tak
mocno, że jej ogromne, wyłupiaste oczy robiły się jeszcze bardziej wypukłe. Z nieco zbyt szerokimi
ustami przypominała wtedy zdziwioną światem żabę. Ubierała się fatalnie, zwykle w dziwne,
workowate stroje, które skutecznie maskowały jej figurę - jedyne, czym mogłaby się pochwalić. Na
proszoną kolację potrafiła przyjść w dżinsach, swetrze i naszyjniku z kapsli od piwa, nanizanych na
żyłkę alfabetycznie według marek. Uchodziła za dziwadło i brzydactwo.
Ale kiedy roześmiana biegła ku niemu brzegiem plaży, w kusej niebieskiej spódniczce mokrej
od kropel wody rozpryskiwanych bosymi stopami, a w jej rozwianych włosach igrały ostatnie
promienie zachodzącego słońca, była najpiękniejszą dziewczyną na świecie. Stawał wówczas na
granicy morza i lądu, w miejscu, w którym obmywany falami piasek był gładki i mokry, i rozkładał
szeroko ręce, a ona wpadała na niego z impetem i razem lądowali w wodzie. Wtedy zatrzymywał się
czas - były tylko splecione w uścisku ciała, szaleńcze pocałunki słone od morskiej wody i burza
mokrych włosów w kolorze starego złota. Wstawali w końcu, gdy było już zupełnie ciemno, zmęczeni,
w ociekających ubraniach, podtrzymując się wzajemnie, bo kręciło im się w głowach.
— Wariatka — szeptał. — Kompletna wariatka. — A ona wpatrywała się w niego ogromnymi
oczyma, w których świeciło czyste, niczym nie zmącone szczęście.
W takich chwilach wybaczał jej wszystko. Nawet naszyjniki z kapsli.
W powszechnej opinii trudniej było o bardziej dziwaczną parę. On — bożyszcze tłumów,
pogromca Tego, Którego Imienia Nikt Już Nie Bał Się Wymawiać. Najsłynniejszy, mimo młodego
wieku, brytyjski auror, o którego brawurowych wyczynach śpiewali uliczni grajkowie i który właściwie
nie schodził z pierwszych stron gazet. Słynny Złoty Chłopiec, Wybraniec, za którym ciągnęły tłumy
egzaltowanych nastoletnich fanek, marzących tylko o tym, by choć raz się pod nim położyć. Mógł mieć
wszystko i wszystkie.
I ona — córka byłego właściciela ekscentrycznego miesięcznika dla obłąkańców, który
uwierzywszy, że jest inkarnacją Helgi Hufflepuff, doprowadził pismo do bankructwa. Pośmiewisko
Hogwartu, dziwadło, w najlepszym razie maskotka traktowana z pobłażliwą życzliwością. Osoba, której
odzywki powodowały w towarzystwie pełne zażenowania milczenie.
Od zawsze go z kimś swatano. Jeszcze gdy był w pierwszych klasach szkoły magii, gazety
rozpisywały się o jego związkach z Hermioną Granger, wiedząc zresztą na ten temat dużo więcej niż
główni zainteresowani. Kiedy stało się jasne, że pierwsza uczennica Hogwartu obdarzyła swoim
względami Ronalda Weasleya, Złotego Chłopca zaczęto widywać z Ginny. Gdy ten związek w końcu się
rozpadł, prasa zaczęła wyszukiwać dla niego coraz to nowe towarzyszki życia. Czytelnicy gubili się już
w zmieniających się z tygodnia na tydzień konfiguracjach. A jego z początku to wszystko bawiło.
Mawiał, że musi kupić gazetę, by dowiedzieć się, kto dzisiaj jest jego dziewczyną. W rzeczywistości był
sam.
O niej nikt nigdy wcześniej nie pisał. Nawet gdy przy różnych okazjach wracano do
dramatycznych wydarzeń w Departamencie Tajemnic, zawsze wymieniano jedynie Harry'ego Pottera,
Hermionę Granger, Rona Weasleya i „kilkoro innych uczniów Hogwartu”. Nie istniała medialnie, nie
obstawiano jej nigdy jako ewentualnej kochanki Złotego Chłopca.
Dlatego gdy zaczęto widywać ich razem, prasa z początku zaniemówiła. Poważniejsze tytuły
postanowiły zignorować nową, pożal się Boże, dziewczynę Pottera. Inne zrobiły z tego związku historię
księcia z bajki. Zwłaszcza „Czarownica” lubowała się w podkreślaniu dzielących ich różnic, by na końcu
z egzaltacją konstatować, że prawdziwa miłość (zawsze pisana przez wielkie „M”) przezwycięża
wszelkie przeszkody.
Nic bardziej mylnego. Nie była Kopciuszkiem. Nikt nie robił jej łaski. Brała od życia to, co
wziąć chciała.
Zaczęło się bez romantycznych uniesień. Zauważył ją któregoś dnia na otwartym przyjęciu z
okazji urodzin Ministra, gdzie stała z dala od reszty fanek, nic sobie nie robiąc z ich pełnych
politowania spojrzeń. Ubrana była w tanią, zieloną sukienkę i bardziej niż kiedykolwiek przypominała
wyłupiastooką żabę. Rozpoznał ją od razu, choć przecież nie rozmawiał z nią od czasów szkolnych.
Dużo później „Czarownica” pisała o miłości od pierwszego wejrzenia i o obezwładniającym uczuciu,
które go ogarnęło, gdy spojrzał w srebrzyste głębie jej oczu. Nic z tych rzeczy. Jego wzrok prześlizgnął
się po niej obojętnie i wrócił do grupy dostojników, rozmawiających przyciszonymi głosami gdzieś na
stronie. Od wyników tej rozmowy mógł zależeć przebieg jego aurorskiej służby i z wyrazu twarzy
Szalonookiego próbował wywnioskować, czy udało mu się przekonać Ministra do koncepcji powołania
Oddziału. Dziwacznie wyglądająca była szkolna koleżanka wyleciała mu z pamięci po paru sekundach.
Potem zwrócił na nią uwagę na kilku kolejnych rautach. Zawsze trzymała się z boku i wpatrywała się
w niego tymi swoimi ogromnymi oczyma. Nie podchodziła, nie zaczepiała go, nie usiłowała namówić,
by postawił jej drinka, nie chciała autografu. Po prostu stała tak godzinę, dwie, z kieliszkiem wina w
nieruchomej dłoni, a potem wychodziła. Była tak inna od reszty, że zaczęła go intrygować.
Gdy nie pojawiła się na następnej imprezie, wbrew samemu sobie poczuł ukłucie zawodu. Nie
miało to nic wspólnego z urażoną męską dumą - w adoratorkach mógł wybierać jak w ulęgałkach i
jedna mniej czy więcej nie robiła mu różnicy. Ale w jakiś sposób przyzwyczaił się do tej jej milczącej
obecności i teraz mu tego brakowało. Oczywiście nie na tyle, by próbować dowiedzieć się, co robi i
gdzie mieszka — taki pomysł nawet nie postał mu w głowie. Ani razu też nie pomyślał o niej poza
przyjęciami. Była po prostu frapującym elementem scenografii i niczym więcej.
Ale gdy podczas czerwcowej imprezy z okazji Dnia Zakonu Feniksa znów wypatrzył ją w
tłumie, zrobiło mu się tak jakoś przyjemnie. Niespodziewanie dla samego siebie podszedł do niej i
poprosił do tańca, tłumacząc się w myślach, że robi to tylko dlatego, by zagrać na nosie coraz bardziej
nieznośnym wielbicielkom. Rzeczywiście, sprawiło to na wszystkich piorunujące wrażenie. Na
wszystkich poza nią. Przyjęła jego zainteresowanie jako coś, co jej się od dawna należało i co
nareszcie otrzymała. Tańczyła z dziwnym, nieodgadnionym wyrazem twarzy, zupełnie nie zwracając
uwagi na ludzkie spojrzenia i szepty. W dodatku, co przyjął z miłym zaskoczeniem, tańczyła
znakomicie. Tym razem ubrana była zupełnie nieźle, wyjąwszy kolczyki, bez dwóch zdań zrobione z
mugolskich spinaczy do papieru. Przetańczyli pół wieczoru, właściwie nie zamieniając ze sobą ani
jednego słowa.
— Odprowadzisz mnie teraz do domu — powiedziała nagle i nie była to prośba, a proste
stwierdzenie faktu. Dał się wyciągnąć z przyjęcia, trochę rozbawiony całą sytuacją, a trochę
zaciekawiony, jak się dalej rozwinie.
Poprowadziła go Pokątną do Dziurawego Kotła i dalej Charing Cross Road aż do metra.
Przejechali kilkanaście stacji kolejką, potem przesiedli się w autobus, aż wreszcie znaleźli się w starej,
podupadającej dzielnicy, zabudowanej domami z początków dziewiętnastego wieku. Wspiął się za nią
po drewnianych, skrzypiących schodach śmierdzącej kotami klatki schodowej w starej kamienicy. Jej
klitka znajdowała się na poddaszu. Otworzyła drzwi po mugolsku, kluczem. W środku panował zaduch,
sufit i ściany rozgrzane były od słońca, które prażyło niemiłosiernie przez cały dzień.
— Ciepło tutaj — stwierdziła niepotrzebnie.
Otworzyła lukarnę w dachu i do wnętrza wtargnęło chłodne, wieczorne powietrze, a wraz z
nim zapachy i muzyka z pizzerii położonej po drugiej stroni ulicy. Potem, bez słowa, tak jakby to, co
robi, było zupełnie naturalne, sięgnęła rękami do karku, rozpięła suknię i zdjęła ją przez głowę. Takimi
samymi, nieśpiesznymi ruchami pozbyła się reszty ubrania i rozpuściła włosy. Stała teraz przed nim w
samych tylko pończochach, a rozproszone światło wpadające przez otwór w dachu wydobywało z
mroku jej kształty. Pomyślał, że figurę ma całkiem niezłą.
— Zostaniesz na noc — powiedziała. I to też nie było pytanie ani prośba.
Następnego dnia miał wolne — bardzo szczęśliwy traf, biorąc pod uwagę, że zasnął dopiero
gdzieś nad ranem. Co prawda wielokrotnie zdarzało mu się chodzić na dyżury po całonocnym
imprezowaniu — młody organizm miał w sobie nieprzebrane rezerwy - ale tym razem czuł się jakoś
wyjątkowo zmęczony.
W dodatku dane było mu przespać zaledwie dwie godziny, bo z samego rana został obudzony
radosnym okrzykiem „szkoda dnia!”. Na pełne rozpaczy pytanie, co właściwie mieliby z tym dniem
robić, usłyszał, że będą karmić kaczki w parku.
— Po kiego grzyba? — zaprotestował, ziewając rozdzierająco, jeszcze nie do końca obudzony.
— Same żryć nie potrafią?
— Mugole zawsze karmią kaczki — wyjaśniła. — A tatuś mówił, że powinniśmy brać z nich
przykład.
Wolał nie dociekać, czy chodziło o branie przykładu z mugoli, czy z kaczek. Protesty i
zawijanie się w koc niewiele mu pomogły i dał się w końcu wyciągnąć na spacer, głównie dlatego, że
w położonej na poddaszu klitce bardzo szybko zaczął się robić trudny do wytrzymania zaduch.
Był dzień powszedni i rano w parku nie było żywej duszy. Nakarmili te cholerne kaczki kupionym po
drodze popcornem, zjedli po hot-dogu i po porcji lodów, poszli obejrzeć drzewo o ponoć zupełnie
niezwykłych kształtach (drzewo jak drzewo, pomyślał) w którym jej zdaniem mieszkał stary żumir
(czymkolwiek by on był) i wreszcie koło południa udało mu się uwolnić od jej towarzystwa pod
zmyślonym pretekstem, że musi pojawić się w jednostce.
— To nawet się dobrze składa — zauważyła, niespecjalnie zmartwiona. — Ja chyba też
powinnam wreszcie pójść do pracy.
— Ty dzisiaj pracujesz? — spytał, lekko zmieszany. Nie przyszło mu wcześniej do głowy, że
ona może mieć jakąś pracę.
— Tak, od przedwczoraj — oświadczyła z dumą. — W mugolskim sklepie. Przyklejam takie
karteczki z kreseczkami. Jestem na okresie próbnym.
— To nie będziesz miała teraz kłopotów?
Zastanowiła się.
— Myślę, że mogą mnie za to wyrzucić — przyznała po chwili zupełnie beznamiętnie. —
Przyzwyczaiłam się — dodała pogodnie, widząc jego minę. — Często mnie wyrzucają.
Na końcu języka miał złośliwą uwagę, że może mieć to pewien związek z karmieniem kaczek
w czasie, kiedy powinna być w pracy. Ale nie był na tyle wredny, by powiedzieć to na głos. Pożegnał
się z nią, zadowolony, że nie próbowała uzyskać od niego żadnych deklaracji, których nie mógłby
dotrzymać. Wiedział jedno: nie zamierzał mieć z tą postrzeloną istotą nic wspólnego.
Gdy zjawił się na dyżurze, bez większego zdziwienia skonstatował, że zdążono go już
gruntownie obgadać. Jego nagłe wyjście z przyjęcia było dość spektakularne i teraz męska część
Oddziału koniecznie chciała wiedzieć, „co się działo potem”.
— No a co miało się dziać? — odburknął niechętnie. — Odprowadziłem ją na chatę.
— I co?
— I wróciłem do siebie.
To w sumie była prawda, pominął jedynie dwanaście godzin pomiędzy jednym a drugim. Ta
powściągliwość w relacji nie wynikała, Boże broń, z pruderii — co jak co, ale pruderia była ostatnią
rzeczą, jaką można by zarzucić dwudziestoparoletnim aurorom — po prostu wiedział, że gdyby
opowiedział o wspólnym karmieniu kaczek popcornem, koledzy zabiliby go śmiechem. Podobny do
oszołomienia stan, jaki go ogarnął poprzedniego dnia, był jego prywatną sprawą i nie zamierzał się
tym chwalić.
Przyłączył się więc do docinków pod adresem dziewczyny („widziałeś jej fryzurę?” „jej co?”,
„no, to co miała na głowie”), ale wkrótce zauważył ze zdumieniem, że obgadywanie jej sprawia mu
jakąś dziwną przykrość. Na szczęście wtedy właśnie dwie załogi, w tym także jego, wywołano na
akcję. Po powrocie wszyscy mieli ciekawsze tematy.
Sam nie wiedział, co kazało mu dwa dni później wsiąść do piętrowego autobusu, jadącego do
dzielnicy starych, podupadających kamienic, i odszukać bramę położoną na przeciwko pizzerii. Na
pewno nie było to zauroczenie czy zakochanie — przeżywał te stany wielokrotnie i miał w ich
rozpoznawaniu niejaką wprawę. Poza tym — na Merlina! — miałby się zakochać w tym dziwadle?!
Ciekawość? — też raczej nie. I na pewno nie było to poczucie winy — w końcu to ona chciała się
wtedy z nim kochać, a nie on z nią. Niczego jej nie obiecywał.
Wspiął się po schodach na poddasze, zły na samego siebie, i zapukał do wypaczonych drzwi,
pokrytych łuszczącą się farbą.
— Jesteś — powiedziała bez zdziwienia na jego widok, zupełnie tak, jakby byli umówieni.
Miała na sobie jedynie półprzezroczystą halkę, spod której prześwitywały niebieskie majtki.
Rozpuszczone włosy okalały jej twarz, dzięki czemu nie sprawiała wrażenia tak przeraźliwie żabiej i
szerokiej.
— Wiedziałam, że kiedyś przyjdziesz — dodała, robiąc mu miejsce w drzwiach. Wszedł
niepewnie do środka.
— Siadaj — wskazała jedyne krzesło, stojące przy kolebiącym się stole. — Zjesz coś? —
podsunęła talerzyk ze świeżo umytym pęczkiem rzodkiewek. — Nie mam nic innego — wyjaśniła,
widząc jego minę. — Ale rzodkiewki są bardzo zdrowe i zawierają witaminy. Wiesz, co to są witaminy?
To takie małe żyjątka z ostrymi zębami, które zagryzają choroby. Widziałam w mugolskiej reklamie.
Jedz.
Obciągnęła halkę, usiadła na łóżku i skrzyżowała nogi, pokazując mu brudne stopy.
Zachowywała się tak, jakby nie widziała nic niestosownego w przyjmowaniu gościa w samej tylko
bieliźnie. A może po tamtej nocy nie uważała go już za gościa? Czując na sobie jej badawczy wzrok,
posłusznie oderwał jedną rzodkiewkę i włożył do ust. Odnosił idiotyczne wrażenie, że jest go dwóch —
jeden, uczestniczący w tej, pożal się Boże, „randce”, i drugi, obserwator, do którego coraz wyraźniej
dociera absurd całej sytuacji. Usiłując ukryć zakłopotanie, siegnął po kolejną rzodkiewkę.
— Smakują? — ucieszyła się. — Chcesz cukru?
— Do rzodkiewek? — osłupiał.
— No — uśmiechnęła się radośnie. — Z cukrem są lepsze. Wyrzucili mnie z pracy.
Przez chwilę zastanawiał się rozpaczliwie, jaki może być związek pomiędzy pracą a
rzodkiewkami.
— Bardzo mi przykro — wymamrotał.
— A mnie nie. Nie podobało mi się tam. Mugole mają narąbane. Tatuś tak uważał.
— Aha — mruknął, nie wiedząc, co jeszcze mógłby dodać. Przez dłuższą chwilę panowała
ciężka cisza.
— Powinieneś przynieść mi kwiatki — zauważyła nagle dziewczyna.
— Co takiego?! — prawie się zakrztusił.
— Jak chłopiec przychodzi do panny, to jej wręcza kwiatki — wyjaśniła. — Lubię kwiatki.
Przyniesiesz mi następnym razem. — Wstała z łóżka. Odruchowo wstał także.
— To ja już sobie pójdę — mruknął skonfundowany.
— Wiem — uśmiechnęła się. — I pamiętaj o kwiatkach.
Wyszedł na klatkę schodową, oddychając głęboko jak ktoś, kto wynurzył się po bardzo długim
nurkowaniu.
Chyba cię pogięło, kobieto, myślał ze złością, zbiegając po schodach. Chyba cię pogięło, jeśli
sądzisz, że ja tu jeszcze przyjdę.
Ale przyszedł.
Rzecz jasna, wcale nie był w niej zakochany, skądże znowu. Bywał u niej teraz prawie
codziennie, oprócz tych nieszczęsnych kwiatków przynosząc a to kilka kartonów mleka, a to bułki,
wędlinę i różne inne artykuły spożywcze — bo wreszcie do niego dotarło, że dziewczyna przyzwoity
posiłek jada średnio raz na dwa tygodnie, kiedy akurat ma jakieś pieniądze. Nie chciała o tym mówić,
twierdząc, że jakoś sobie radzi, ale stopniowo wyciągnął z niej, że utrzymuje się ze skromnej renty po
ojcu, której po zamianie galeonów na funty ledwo starczało na opłacenie czynszu. Stałej pracy nie
udało jej się zdobyć ani po mugolskiej stronie, ani wśród czarodziejów. Dokarmiał ją więc, wmawiając
sobie, że robi to wyłącznie z litości.
Chadzał z nią karmić kaczki popcornem (na nieśmiałą sugestię, że może wystarczyłby suchy
chleb, zrobiła wielkie oczy i spytała, czy naprawdę uważa, że suchy chleb jest smaczny?). Dawał się
wyciągać do mugolskiego teatru na jakieś awangardowe przedstawienia, po których utwierdzał się w
przeświadczeniu, że mugole mają zdecydowanie nie po kolei w głowie. Grywał z nią wieczorami w
dziwną grę, w której głównym rekwizytem był zestaw kart i cztery kostki z piktogramami na ściankach
— zasad nigdy nie udało mu się do końca zrozumieć, co nie przeszkadzało mu wygrywać. Bywali na
mugolskich dyskotekach — tańczyła naprawdę dobrze! — i na potańcówkach na Pokątnej. Wieczorami
czytała mu wiersze, które w jej interpretacji nabierały dodatkowych, tajemniczych znaczeń. I sam nie
zauważył, kiedy osiągnął stan, w którym nie bycie razem z nią odczuwał jako dotkliwy brak.
Gdyby w czasie pierwszej wizyty ktoś mu zasugerował, że ta pokręcona dziewczyna kiedyś u niego
zamieszka, umarłby chyba ze śmiechu. Albo uciekł z krzykiem. Zaledwie parę tygodni później siedział
u niej w klitce na poddaszu i pomagał pakować jej skromny dobytek do trzech powycieranych waliz,
nie widząc nic dziwnego w tym, co robi.
Życie z nią obfitowało w niespodzianki. Nigdy nie był pewien dnia ani godziny. Bywało, że
wracał o ósmej wieczór z dwunastogodzinnego dyżuru, marząc jedynie o ciepłej kąpieli i pójściu spać,
a dowiadywał się, że za pół godziny mają świstoklik na Cypr. Na ogół zresztą świstoklik był jedyną
rzeczą, którą przychodziło jej do głowy zarezerwować, bo takie drobiazgi jak hotel umykały jej
uwadze. Spędzali więc noc na plaży, kochając się i śpiąc na porzuconych plażowych leżakach, jedli
śniadanie w jakiejś podejrzanej knajpie i klikali się do domu, zmęczeni, niewyspani i dziko szczęśliwi.
Bywało, że umawiał się z nią na kolację w „Hipogryfie”, zwalniał się wcześniej z pracy i czekał
samotnie dwie godziny, obrzucany coraz to bardziej ironicznymi spojrzeniami kelnerów, aż wreszcie
dawał za wygraną i wracał do domu, nie wiedząc, czy ma się wściekać, czy niepokoić. Ona zjawiała się
pół godziny później i gdy zaczynał robić jej wymówki, uśmiechała się rozbrajająco.
— Byłam w parku i patrzyłam na chmury — mówiła, jakby to było miało wszystko wyjaśnić.
Jej próby kulinarne kończyły się spektakularnymi porażkami. Zostawiała na patelni smażące
się kotlety i szła na spacer, a potem trzeba było wietrzyć całe mieszkanie. Robiła słone ciasto z
owocami i niesłoną jajecznicę. Myliła ketchup z powidłami. Próbowała ugotować zupę pomidorową z
buraków. I na dodatek nagminnie przypalała kakałko. Jadał więc jak dawniej, w oddziałowej kantynie,
a jej tłumaczył, że nie chce, by się przemęczała domowymi obowiązkami.
— Ale ja lubię prowadzić ci dom — odpowiadała wtedy radośnie, a on nie potrafił zdobyć się
na to, by uczciwie powiedzieć, co sądzi o takim „prowadzeniu”.
Chowała jego koszule za każdym razem w nowe, lepsze miejsce i była szczerze zdumiona, że
nie wie, gdzie są. Przestawał się dziwić, znajdując najnowszy numer „Proroka” w zamrażalniku, razem
z jajkami i mydłem. Nauczył się nie przynosić z pracy żadnych ważnych dokumentów.
Wszystko to ogromnie go bawiło. Przynajmniej przez pierwsze miesiące.
Koledzy w swoim gronie skwitowali sprawę krótko — odpieprzyło mu.
W kwestii seksu bywała równie przewidywalna, jak letnia burza w pogodny dzień, i równie
łatwo było ją okiełznać. Kochali się tam, gdzie naszła ją ochota, czyli praktycznie wszędzie: w domu, w
parku pod drzewem, w którym mieszkał żumir, w kabinie przebieralni na mugolskim basenie
(uwielbiała pływać), w nieczynnej poczekalni sieci Fiuu w Hogsmeade czy w jakimś pustym pokoju
gościnnym nad Dziurawym Kotłem. Zdarzało się, że podczas uroczystego przyjęcia wyciągała go z sali
i prowadziła gdzieś na stronę, w zakamarki domu czy ogrodu. Tam opierała się plecami o ścianę,
zadzierała sukienkę i przyciągała go do siebie. Gdy w nią wchodził, oplatała go nogami i oboje
pośpiesznie zdążali do celu, nie zważając na to, że ktoś może się na nich natknąć. Potem bez cienia
wstydu czy zażenowania poprawiała ubranie, dawała mu prztyczka w nos i razem wracali na raut. Taki
pośpieszny, ukradkowy seks w przygodnych miejscach podniecał ją chyba najbardziej.
A później się jej odechciewało i nadchodziły dla niego długie dni posuchy. Była wtedy niewrażliwa na
wszelkie sugestie, a przy tym nieustannie go prowokowała. Potrafiła rozebrać się do naga, „bo gorąco”
i potem leżała z książką na łóżku w pozie, od której krew uderzała mu do głowy. A gdy próbował się
do niej dobierać, była szczerze zdziwiona i zniesmaczona.
— Tylko byś się pieprzył i pieprzył — mówiła z wyrzutem, bezpośrednio, jak to ona,
przeciągając się jednocześnie w taki sposób, że ciemniało mu w oczach. Myślał z początku, że celowo
się z nim drażni, ale po jakimś czasie pojął, że nie. W takich chwilach była po dziecięcemu
bezwstydna, a jej nagość nie miała żadnych erotycznych podtekstów. Zauważył zresztą, że gdy chciała
się kochać, wolała to robić choć częściowo ubrana.
A potem przeskakiwał jej w głowie jakiś trybik i gdy zmęczony wracał wieczorem do domu,
czatowała na niego w progu i kochali się w przedpokoju, w otwartych drzwiach szafy z ubraniami, czy
na stole w kuchni.
Z początku sądził, że jest szalenie dowcipna. Wydawało mu się, że w lot łapie wszystkie jego
abstrakcyjne żarciki i pomysły. Dopiero gdzieś po pół roku wspólnego mieszkania zorientował się, że z
jej strony to nie były żarty. Żyła w innym świecie, w którym wszystko było możliwe i prawdopodobne,
i większość tego, co uważał za żarty, brała na poważnie.
Gdy opowiedział jej dowcip, kończący się puentą „po co w Maroku tyle hebli?”, dłuższą chwilę
zastanawiała się, jaka liczba hebli była odpowiednia dla tego kraju. Wtedy był przekonany, że się
wygłupia i z ochotą włączył się w te rozważania. Kiedy na pytanie „nie widziałeś moich skarpetek?”
odpowiadał: „pewnie ukradł je jakiś skarpetkowy bandyta”, była to dla niej hipoteza równie dobra, jak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin