Mozaika z szubienicą - Hekate.pdf

(130 KB) Pobierz
Tytuł: Mozaika z szubienicą
Autor: Hekate
A/N: Pisane pod wpływem Andrzejewskiego, Kuśniewicza i Konwickiego. Efekt pracy nad
Lunatycznym Fikatonem. Dedykowane Zaheel, specjalistce od Rebeliantów.
Mozaika z szubienicą
- Andrzej! - zawołał za odchodzącym.
Kossecki zatrzymał się przy drzwiach. Był blady, usta miał zaciśnięte.
- Co?
- Powiedz... czy ty sam... wierzysz w swoją słuszność?
- Ja? - zapytał tamten z akcentem zdziwienia. - Nie. Ale to jest bez znaczenia. Bywaj.
J. Andrzejewski, Popiół i diament
Decyzja
Powieki piekły żywym ogniem, pocieranie ich tylko pogarszało sprawę. Był na nogach już trzecią
dobę i jego organizm rozpaczliwie domagał się snu. Nie czuł zmęczenia podczas akcji, adrenalina
trzymała go w pionie, ale gdy tylko odprawił ostatniego człowieka i wrócił do bazy – senność
zapanowała nad nim całkowicie. Wszystko robił automatycznie, bez udziału rozumu, jak robot.
Tylko cud sprawił, że teleportacja, która przecież wymaga skupienia, nie skończyła się dla niego
tragicznie.
Był już przy drzwiach prowadzących do sypialni, czy może raczej kanciapy, która służyła oficerom
za miejsce odpoczynku, gdy dogonił go Syriusz.
- Słyszałeś już...? – zapytał enigmatycznie. Był zdenerwowany; nie wiedział co zrobić z rękami,
więc włożył je do kieszeni wojskowej kurtki.
Remus potrząsnął głową.
- Dopiero wróciłem, cholernie ciężka akcja. Wiem tylko tyle, że znowu będę musiał werbować
ludzi...
- Z Jimem jest niedobrze – przerwał mu Syriusz, a potem dodał tonem nie znoszącym sprzeciwu: –
Musimy do niego iść. Natychmiast.
Remus zastygł, walcząc z pokusą naciśnięcia klamki. Potem przetarł oczy raz jeszcze, chociaż
doskonale wiedział, że w niczym mu to nie pomoże, i rzucił:
- Dobrze.
Kosztowało go to więcej, niż wysiłek nocnej walki z oddziałem śmierciożerców.
*
Siedział na podłodze, opierając się o ścianę. Na klozecie stała butelka najtańszej wódki; drugą, w
połowie opróżnioną, przyciskał do siebie gestem straceńca. Ciemne włosy, posklejane w strąki,
okalały twarz całkowicie wypraną z emocji.
- Jim... – Syriusz usiadł tuż obok, ale nie udało mu się odebrać przyjacielowi butelki. – Powinieneś
iść spać.
- Napij się ze mną – zaproponował Potter, ignorując poprzednią wypowiedź. – Dobrze ci to zrobi,
możemy nawet powspominać staare, doobre czasy... Zawsze to lubiłeś, nie? Dziewuszka, wódeczka
i trup, co to się gęsto ściele, na wojaczce życie płynie.. płynie... – zanucił, ale zaplątał się szybko i
umilkł. Potem łyknął wódkę prosto z butelki, jakby to była źródlana woda.
- Jesteś pijany – stwierdził Remus sucho. – I śmierdzisz. Jak cię w takim stanie zobaczą twoi ludzie,
to będziesz miał rebelię.
- Ja już nie mam ludzi – odparł Jim, wzruszając ramionami. – Ja już nic nie mam, a to – oderwał od
kurtki dystynkcje porucznika – możesz sobie wsadzić w tyłek. Zostawcie mnie w spokoju!
Remus zmrużył oczy, ogarnęła go zimna furia. Chwycił Jima za poły kurtki i jednym, gwałtownym
ruchem, podniósł go do pozycji pionowej. Butelka wódki spadła na ziemię i potłukła się na
kawałki.
- Siedzimy w tym wszyscy – syknął. – I nie myśl, że jesteś jakimś pieprzonym wyjątkiem, straciłem
dzisiaj dziesięciu ludzi i wiesz, co jutro zrobię? Pójdę na kolejną akcję. A wiesz dlaczego? Bo tak,
kurwa, trzeba!
Jim szarpnął się, ale potem zawisł bezwładnie, jakby uleciały z niego wszystkie siły życiowe.
Leciał Remusowi przez ręce.
- Trzeba go wsadzić pod zimny prysznic – mruknął Syriusz. – W takim stanie do niczego się nie
nadaje.
Mieli dwie godziny, żeby doprowadzić Jima do używalności. Nie mogli dopuścić, żeby ktoś przez
niego zginął.
*
- Teleportacja nie wchodzi w grę – dziewczyna w uniformie magomedyka potrząsnęła głową. –
Chyba, że chce pan mieć tutaj jatkę, poruczniku.
James Potter zaklął cicho.
- Nie możemy ich tutaj zostawić, to pewna śmierć – powiedział, gdy minęła pierwsza fala
wściekłości. - Naprawdę nie ma innego sposobu?
- To są ciężkie rany, a ja nie mam przy sobie odpowiednich leków. Poza tym nie jestem chirurgiem,
a tu zwyczajne eliksiry nie wystarczą – cierpliwie tłumaczyła lekarka. – Umrą na pewno, jeżeli
ruszy się ich z miejsca. Trzeba jak najszybciej sprowadzić uzdrowicieli z Munga!
- Poruczniku... – zaczął niepewnie Tommy Nicholls, jeden z najmłodszych żołnierzy w oddziale. – W
tym rejonie śmierciożercami dowodzi Keith Harley, myślę... myślę, że zgodzi się na zawieszenie
broni. To... to żołnierz starej daty, chociaż fanatyk. Przestrzega konwencji.
Potter spojrzał na młodego tak, jakby widział go po raz pierwszy życiu. Tamten speszył się jeszcze
bardziej. Na jego dziecinnej twarzy pojawiły się rumieńce.
- Tam... po ich stronie... walczy mój kuzyn – powiedział cicho. – Myślę, że nadawałbym się jako
zakładnik. Nie zrobią mi krzywdy, jeśli dotrzymamy umowy.
James walczył chwilę z myślami, ale w głębi duszy dobrze wiedział, że to jedyne wyjście. Jedyne,
jeśli chciał uratować rannych żołnierzy.
- Dobrze – powiedział w końcu. – Dam ci list. Oby Harley naprawdę przestrzegał konwencji...
*
Łzy mieszały się z wodą cieknącą z włosów. Drżał z zimna, chociaż narzucili na niego koc i parzyli
jedną herbatę za drugą. Zaciskał zęby, jakby chciał powstrzymać szloch, który wił się gdzieś w
środku, szukając ujścia.
- Nie miałeś innego wyjścia – tłumaczył Syriusz. – Gdybyś nie podjął takiej decyzji, wyrżnęliby do
nogi oddział Franka Longbottoma. Zginęłoby o wiele więcej ludzi.
Nie odpowiedział. Zacisnął tylko dłonie na kubku, miażdżąc go i kalecząc się odłamkami.
*
- Niech to szlag! – parsknął Potter, gdy wywiadowca skończył raport. – Niech to wszystko jasny
szlag trafi!
Podskórnie oczekiwał komplikacji, ale i tak fakty uderzyły w niego jak grom z jasnego nieba. Nikt
nie spodziewał się w tym rejonie jeszcze jednego oddziału śmierciożerców. Musieli się
przegrupować – może planowali to już od dawna? W każdym razie teraz szli prosto na Franka
Longbottoma, który nie miał z nimi najmniejszych szans. Chyba, że...
- Zawieszenie broni kończy się za godzinę. Zgodnie z umową nie wolno nam podejmować żadnych
działań wojennych – powiedział podporucznik Karski, jakby czytając w myślach swojego dowódcy.
Jego ton niczego nie sugerował.
- Za godzinę, to ludzie Franka będą grali w pokera ze świętym Piotrem – mruknął James,
zaciskając dłonie w pięści. – Od tej godziny zależy życie kilkudziesięciu ludzi!
- Ale Tommy... – zaczął jeden z żołnierzy, ale urwał, napotykając chmurne spojrzenie porucznika.
- Ranni... – zdawała się mówić magomedyczka, chociaż nie odezwała się nawet słowem.
- Daj sygnał do ataku – powiedział James Potter, a Karski zupełnie niepotrzebnie wyprężył się jak
struna i zasalutował.
*
Świtało, ale brudne szyby kanciapy nie przepuszczały słońca. Jim dopinał właśnie guziki
wojskowej kurtki, a Syriusz kończył się golić. Remus drzemał nad kubkiem herbaty, zimnej jak lód
i tak gęstej od cukru, że łyżeczka mogłaby stać w niej na baczność. Łapał ostatnie minuty snu, tuż
przed poranną odprawą. Musiały mu one wystarczyć na bardzo długo.
- Nie mówmy o tym więcej – powiedział nagle Jim, odwracając się do Syriusza. – Nigdy.
Syriusz skinął głową. Jego twarz, odbita w popękanym lustrze, nie wyrażała niczego.
Zdrajca
- Przepraszam – powiedział, chociaż zdawał sobie sprawę, że jedno słowo niczego nie zmieni. W
półmroku nie mógł widzieć, że Remus zaciska palce na parapecie tak mocno, że aż sinieją, nagle
pozbawione dopływu krwi.
Nie odwrócił się, w dalszym ciągu patrzył w okno. Latarnie rozświetliły ulicę, przedzierając się
przez smugi jesiennego deszczu.
- W porządku – w jego głosie nie było złości. Był tylko smutek. – Zapomnijmy o tym.
Syriusz wolałby, żeby Remus krzyczał, rzucił się na niego z pięściami, przeklinał, albo chociaż
ironizował. Rezygnacja, której był świadkiem, na kawałki rozbijała z trudem wypracowaną
samokontrolę. Szczególnie, że czuł się winny. I wiedział, że nigdy nie pozbędzie się wyrzutów
sumienia.
- Remus... – chciał powiedzieć, że naprawdę bardzo mu przykro, ale zabrakło mu odwagi.
Pomyślał, że to banalne, a Remus nienawidzi banałów. – Wracamy...? – zapytał tylko, wyciągając
rękę, żeby dotknąć ramienia przyjaciela. Znowu się zawahał. Niepotrzebny gest rozpadł się, zanim
zdołał nabrać realnych kształtów.
- Dobrze.
Nie było już powrotu.
Obaj dobrze o tym wiedzieli.
*
- Nie wiem – instynktownie odchylił głowę, żeby uniknąć ciosu, ale w niczym to nie pomogło. Ból
rozprzestrzenił się błyskawicznie. – A nawet gdybym wiedział... – dodał, gdy minęło zamroczenie. –
To i tak niczego byście się ode mnie nie dowiedzieli.
Spojrzeli na siebie znacząco. Rudolf Lestrange zapalił papierosa, z wystudiowaną przyjemnością
zaciągając się dymem. Ten drugi – Remus nie pamiętał jego nazwiska – uśmiechnął się tylko, jakby
właśnie usłyszał niezły dowcip.
- To się jeszcze okaże – powiedział niemal z radością.
*
Wszyscy byli wzburzeni. Merytoryczna dyskusja szybko zamieniła się w kłótnię. Jaskrawe światło
obnażało uczucia, które malowały się na twarzach; niczego nie można było ukryć. Syriusz szybko
zrozumiał, że nawet papierosy nie maskują zdenerwowania – drżenie rąk uniemożliwiło mu
zapalenie zapałki.
- To nie wchodzi w grę – powiedział w końcu. – Słyszycie?! To, kurwa, niemożliwe!
Wszyscy umilkli. Cisza wydobyła plusk wody, który wbijał się prosto w rozum. Mucha
rozpaczliwie bzyczała w kloszu przypominającym monstrualnego grzyba. Nie było dla niej
ratunku.
- W takim razie skąd wiedzieli? – zapytał Ben. W jego czarnych, wąskich jak szparki, oczach, czaiła
się groźba. – Skąd wiedzieli, że właśnie tam trzymamy papiery? Wróżka-Zębuszka szepnęła im do
ucha? A może Dziadek Mróz?
- Zamknij mordę – Syriusz chciał się zerwać z miejsca, ale Frank Longbottom zdołał go
powstrzymać. – A może to ty, Ben, co? Może to ty jesteś zdrajcą...?
- Uspokój się, Black – Alastor Moody, jako jedyny z zebranych, zachował spokój. – Są dowody, a z
dowodami się nie dyskutuje.
- Ale Remus... – Syriusz poczuł nieprzyjemny ucisk w krtani. – Remus nie mógłby...
- Nawet nie wiesz, do czego może być zdolny człowiek, któremu wyrywają paznokcie – powiedział
Moody sucho. – I obyś nie musiał się o tym przekonywać na własnej skórze.
*
Musiał stracić przytomność, bo gdy się ponownie ocknął, leżał na podłodze. Ktoś oblał go wodą,
zimne strugi wpełzały za koszulę, wywołując dreszcze. To ostatecznie go ocuciło.
- Zapytam raz jeszcze – powiedział tamten niemal z czułością. – Gdzie jest wasz sztab główny?
Bazy? Tajne skrytki? Kto jest w siatce? Nazwiska, pseudonimy!
Kopnięcia spadały na niego jak grad. Jęknął, gdy cios trafił w krocze.
- Nic... nic nie wiem – wydusił z siebie kolejne, zupełnie absurdalne, zaprzeczenie. – Nie wiem!
Tym razem nie mógł uciec w nieświadomość, śmierciożerca umiejętnie dawkował ból.
*
Zostało dwadzieścia minut. Dwadzieścia minut, czy dwadzieścia tysięcy lat świetlnych...? Syriusz
skulił się na łóżku, przyciskając do siebie poduszkę. Bicie serca zagłuszało wszystkie dźwięki
zewnętrznego świata.
- To nieetyczne – szeptał do siebie. – Nieetyczne.
- To rozkaz - powiedział Moody, gdy widzieli się po raz ostatni. - Nie zapominaj o tym. To twoje
zadanie i nikt inny go za ciebie nie wykona.
Gdy zamknął oczy, widział zmasakrowaną twarz, którą magomedycy z trudem upodobnili do
twarzy człowieka, będącego jego przyjacielem. Widział plecy, poprzecinane krwawymi pręgami, a
także bezwładne dłonie pozbawione paznokci. Nigdy żaden widok nie wstrząsnął nim bardziej.
- Już dobrze, Lunatyk, wszystko w porządku – powtarzał do znudzenia, jak mantrę. – Wyzdrowiejesz.
Wyzdrowiał, chociaż nie dawano mu szans. I teraz... teraz...
Syriusz zadrżał, minuty rozciągały się w nieskończoność. Czasu było jednocześnie zbyt mało i zbyt
wiele.
I teraz miał zabić Remusa.
Zdrajcę.
- Pułkowniku... – nie powiedział „Alastorze”, chociaż od dawna był ze swoim dowódcą po imieniu.
Nawet jeśli... jeśli to prawda, to przecież tortury...
- Tu nie chodzi o winę, czy brak winy – przerwał mu Moody. – Tylko o zagrożenie. Remus Lupin jest
zagrożeniem i dlatego trzeba go zlikwidować. Chyba, że chcesz mieć na sumieniu setki ludzi...
Nie chcę mieć na sumieniu tego jednego, konkretnego człowieka, pomyślał, ale nie powiedział tego
głośno. Złożył kartkę z wyrokiem i schował ją do kieszeni.
Zostało dziesięć minut, a duszący lęk nie odchodził. Wręcz przeciwnie, zdawał się jeszcze bardziej
nasilać. Syriusz nie usłyszał nawet pukania do drzwi.
- Poruczniku... – Karski, jeden z podkomendnych Jamesa Pottera, stanął przy łóżku. – Znaleźliśmy
przeciek. Pułkownik Moody kazał panu przekazać, że akcja jest odwołana.
Sens tych słów nie dotarł do niego od razu. Siedział nieruchomo, jakby niczego nie słyszał i niczego
nie rozumiał.
- Poruczniku? – Karski zaniepokoił się w końcu. – Wszystko w porządku?
Opanował się błyskawicznie, chociaż przyszło mu to z trudem.
- Tak. Zrozumiałem. Może pan odejść.
Gdy drzwi trzasnęły ponownie, Syriusz wybuchnął śmiechem i śmiał się jeszcze długo, bardzo
długo, aż do utraty tchu.
A potem wyjął nóż i bezmyślnie patrzył, jak krew ścieka z przedramienia na drewno posadzki.
*
- Nic nie powie – głosy były stłumione, dobiegały jakby zza grubej kotary. Remus poruszył się
gwałtownie, a potem syknął, przypominając sobie o złamanych żebrach.
- Jesteś pewien? – to Rudolf Lestrange. – Bo może...
- Znam takich, długo pracuję w tym fachu – przerwał drugi. – Zdechnie, a nie powie ani słowa. Do
niczego nam się nie przyda.
Kotara była coraz cieńsza, słyszał ich teraz wyraźniej. W końcu zobaczył nad sobą znajomą
sylwetkę, a przede wszystkim znajome, wojskowe buty z grubymi podeszwami.
- Ja... nic... nie wiem – wyszeptał, chociaż Lestrange nie zdążył jeszcze zadać żadnego pytania.
Łabędzi śpiew
Przez nieszczelny sufit wpadały pierwsze promienie słońca. Rudolf Lestrange zmrużył oczy i
odłożył pióro, bo dalsza praca nie miała większego sensu. Siedział nad mapami całą noc, ustalając
trasy przelotów, kreśląc i poprawiając. Zdążył wypalić dwie paczki papierosów; zapach słomy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin