Barbara Dunlop - Marchand 10 - Podwójne życie.pdf

(964 KB) Pobierz
Barbara Dunlop
Podwójne życie
sc
Anula & Irena
an
da
lo
us
Cześć, Charlotte!
Piszę parę słów, żebyś była na bieżąco z życiem w In-
digo. Latem w La Petite Maison mieliśmy komplet gości,
ale nie narzekam. Prowadzenie pensjonatu okazało się
o wiele przyjemniejsze, niż się spodziewałem.
Późną jesienią tubylcy planują zorganizowanie fes­
tiwalu muzyki kajuńskiej; poprosili mnie o pomoc. Fes­
tiwal ma dwa cele: rozwój turystyki oraz zbiórkę pienię­
dzy na odnowę budynku starej opery. Przeciwna mu jest
tylko jedna osoba, niejaka Joan Bateman, która przyje­
chała tu ze wschodniego wybrzeża jakieś dziesięć łat
temu i boi się, że załew turystów zniszczy urok naszego
miasteczka. Na szczęście nikt się z nią nie zgadza. Zresztą
Indigo jest tak malowniczym miejscem, że warto się nim
pochwalić. Jestem głęboko przekonany, że pieniądze, ja­
kie goście tu zostawią, ogromnie się miasteczku przyda­
dzą. Zaczynam gadać jak miejscowy. Coś mi się zdaje, że
za długo tu mieszkam!
Ucałuj ode mnie ciotkę Annę, swoje siostry, a najmoc­
niej moją małą kuzyneczkę Daisy Rose.
Luc
sc
an
da
Anula & Irena
lo
us
Drodzy Czytelnicy!
W Nowym Orleanie byłam tylko raz w życiu, ale
natychmiast rzuciła mi się w oczy piękna architektura
miasta i niezwykła witalność jego mieszkańców. Wszyst­
ko, co tam człowieka otacza, począwszy od muzyki i je­
dzenia, a skończywszy na sztuce i ubraniach, zdaje się
wibrować, wręcz tętnić życiem.
Kiedy zaproponowano mi, abym napisała książkę do
serii o Hotelu Marchand, ożyły we mnie obrazy, zapachy
i dźwięki Luizjany. Moi bohaterowie przemieszczają się
wśród dawnej architektury, zachwycają miejscowymi
potrawami, wyprawiają się na bagna, gdzie przeżywają
burzę z piorunami.
Podczas mojej wizyty w Nowym Orleanie mnie rów­
nież złapała burza. Siedziałam z przyjaciółmi w małej
uroczej knajpce, a na zewnątrz lejące się z nieba strumie­
nie deszczu omywały bujną, tropikalną roślinność. Tam­
tego dnia przekonałam się, że w Luizjanie obce jest
pojęcie umiaru.
Nowy Orlean kojarzy mi się z pięknym klejnotem.
Kojarzy mi się również z odwagą, siłą, wytrwałością.
Wiem, że mimo zniszczeń poczynionych przez huragan
Katrina to wspaniałe miasto się podniesie. Będzie jeszcze
wspanialsze niż dawniej.
Z przyjemnością poczytałabym maile od czytelników,
którzy chcieliby się ze mną podzielić własnymi wspo­
mnieniami związanymi z Luizjaną, a także od tych, któ­
rzy po prostu mają ochotę się odezwać: Jestem osiągalna
pod adresem www.barbaradunlop.com.
Życzę miłej lektury!
Barbara Dunlop
sc
an
da
Anula & Irena
lo
us
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Anthony Verdun wiedział, że powinien mieć wyrzuty
sumienia, ale odkąd w piątek po południu zwolnił z pracy
Claristę Phillips, czuł jedynie radość. Wciągnął głęboko
powietrze. Lubił poranny jogging po Parku Centralnym.
Clarista doskonale radziła sobie z komputerem i pro­
wadzeniem terminarza, ale jej uwodzicielski sposób by­
cia stał się nie do wytrzymania. Sprawę przesądziła para
czerwonych koronkowych majteczek przysłana przez
gońca wraz z zaproszeniem, w którym była mowa o brzo­
skwiniach, bitej śmietanie i jedwabnych apaszkach.
Oczywiście Anthony nie miał nic przeciwko jedwab­
nym apaszkom, a tym bardziej koronkowym majtecz­
kom. Ale był człowiekiem o staroświeckich poglądach.
Zamiast dostać zaproszenie do łóżka, wolałby najpierw
wybrać się z kobietą na kolację albo drinka. Teraz właś­
nie opuścił park i zwolnił na światłach przy Szóstej Alei.
Mokra koszula lepiła mu się do rozgrzanego ciała,
kropelki potu spływały po skroniach. Kiedy wreszcie
zapaliło się zielone światło, skierował się do Moulin
Coffee Bar. Zabrzęczał zawieszony nad drzwiami dzwo­
nek; powietrze wypełniał zapach świeżo zmielonej kawy.
Na stojaku przy wejściu leżały gazety. Wsuwając jed­
ną pod pachę, Anthony podszedł do lady i uśmiechnął się
do dziewczyny z obsługi.
- Dzień dobry. Poproszę dużą, czarną, kolumbijską.
sc
an
da
Anula & Irena
lo
us
Dziewczyna, ładna i młoda, z końskim ogonem i jask-
rawoczerwonymi ustami, odwzajemniła uśmiech. Błysk
w jej oczach zachęcał do rozmowy, ale Anthony'ego
pochłaniały inne sprawy. Zresztą po piątkowym do­
świadczeniu z Claristą nie miał ochoty na podszyte flir­
tem pogaduszki.
Z kieszeni szortów wyciągnął komórkę i wcisnął nu­
mer Kenta Livingstona. Czekając na połączenie, popat­
rzył na bajgle i słodkie bułeczki. Okrążając dziś jezioro,
chyba pobił swój rekord; należy mu się nagroda. Napot­
kawszy wzrok dziewczyny, wskazał bułkę i uniósł jeden
palec.
Kent odebrał telefon po pierwszym dzwonku.
- Livingston, słucham.
- Cześć, Kent. Tu Anthony.
- Anthony, ty cwany lisie!
- Co takiego?
- Gratulacje.
Anthony podał sprzedawczyni banknot dwudziestodo-
larowy. Czyżby Kent poznał prawdę o Clariście? Jeśli
tak... hm, trochę to krępujące. No cóż, oby tylko nikt
więcej w kręgach literackich Nowego Jorku nie odgadł,
z jakiego powodu zwolnił swoją asystentkę.
- Dzięki - powiedział do słuchawki, wrzucając kilka
monet do puszki na napiwki, a banknoty wpychając do
kieszeni. Czym prędzej zmienił temat. - Słuchaj, Zane
Randal martwi się, czy egzemplarze promocyjne dotrą na
czas do Berlina.
- Spokojna głowa - zapewnił go Kent. - Zaraz za­
dzwonię do działu marketingu i wszystko sprawdzę. Kie­
dy Zane leci? W piątek?
- Czwartek. - Anthony pchnął łokciem drzwi i wy-
sc
an
da
Anula & Irena
lo
us
Zgłoś jeśli naruszono regulamin