Szczepański Jan Józef - ULTIMA THULE.rtf

(949 KB) Pobierz

JAN JÓZEF SZCZEPAŃSKI

ULTIMA

THULE

 

Od lat zawsze pod tym samym krzakiem rododendronu, który teraz właśnie kwitnie obficie — biało, strzępiasto i słodko. Zawsze o tej samej porze, kiedy na sztywnych i śliskich liściach leży wilgotny, chłodny jeszcze blask. Za każdym razem mówił sobie, że trzeba zmienić miejsce, bo to na pewno szkodzi roślinie, ale nawyk stał się nie do przełamania. Obudzony naglą­cym kłuciem w pęcherzu, siadał w wilgotnej pościeli, wymacywał stopami stojące przed łóżkiem sandały i szedł prosto pod ten krzak na skraju gęstwiny, która kiedyś była okrągłym parkowym klombem. Miał przy tym niepokojące wrażenie, że stąpa dokładnie wczoraj­szymi, przedwczorajszymi — codziennymi — śladami. Zaczęło się to przed wielu laty, gdy zbiornik w toale­cie przestał działać. W ciągu dnia nosił wodę z potoku, ale zwykle nie wystarczało jej do rana i ten spacerek

o              świcie nabrał cech obrzędu. Wychodził, nawet jeśli wiadro było jeszcze pełne. Hćloci już dawno okazali się do niczego. Początkowo mieli wyuczone specjalno­ści, podzieleni byli na pracownicze zespoły, można by­ło wezwać hydraulika, elektryka czy ślusarza, chociaż ich usługi — nawet gorliwe — dawały zawsze niepew­ne rezultaty. W kolejnych transportach przysyłano co­raz głupszych, coraz bardziej nieudolnych — prawdzi­wych kretynów i debili. A i nie miał kto pokierować

nimi. Wszelkie wzory organizacji rozprzęgały się w ogólnym poczuciu bezcelowości jakichkolwiek poczynań.

Jak każdego ranka wciągnął głęboko przez nos rzeź- we morskie powietrze, przyprawione delikatnie zapa­chami żywicy i kwiatów, i — jak to działo się nie­odmiennie za każdym razem — odnalazł wśród tych woni, z uczuciem pełnego rezygnacji smutku — osad moczowego kwasu, mdlący ferment zgnilizny, zaciąga­jący od piniowego lasu na zboczu, gdzie gromadziły się zaspy śmieci.

Dalszy, nieunikniony akt obrządku: krok w prawo i spojrzenie na skalisty taras z nieczynną sadzawką pośrodku (pełną teraz papierów i puszek po sokach). Na skraju mesy, obok wielkiej lunety na trójnogu, Gaston rozstawił już swoje sztalugi. W spłowiałych piżamowych spodniach i brudnej siatkowej koszulce, przez której oczka sterczały siwiejące kłaki, stał nieru­chomo, z wzniesionym czujnie pędzlem. Pozdrowili się mechanicznym grymasem uśmiechu i, jak zwykle, Ga­ston skinął zapraszająco paletą.

Podszedł do niego, -przyglądał się przez chwilę w milczeniu zaczętemu obrazowi. Zawsze ten sam pejzaż drugiego brzegu. Tym razem w gamie jadowitych fio­letów (jakiż można jeszcze wymyślić kolor, kiedy ma­luje się wciąż to samo od tylu lat?) z białymi pacior­kami ułożonej w wachlarze, spirale i kręgi zabudowy dalekiego miasta. Uderzyła go niezwykła precyzja tej urbanistycznej wizji, której pretekst ledwo majaczył po tamtej stronie migotliwej wodnej przestrzeni.

              To już będzie Siedemdziesiąty — powiedział Ga­ston i rodzajem posępnej dumy. — Każdy inny — do­dał, szczerząc długie i żółte zęby.

              Podziwiam twoją wytrwałość — rzekł.

Gaston zmrużył oczy w milkliwym uśmiechu, ciąg­nąc pędzlem wąziutką, jasną kreskę. „Cóż mi innego pozostaje?” Nie powiedział tych słów głośno, ale obaj

doszli już do tego, że zdawało im się, iż słyszą swoje myśli.

              Zaczynałeś, od abstrakcji — podjął, siadając na kamiennym murku, okalającym skraj urwiska. Ogar­nął go szum przyboju, pulsujący w dole nieregular­nym, zachłystującym się rytmem. Doznał dobrze zna­nego uczucia zawTotu głowy, kiedy patnsał na powol­ne, a równocześnie gwałtowne rozbłyski pian, po któ­rych następowało jakby nieznaczne zachwianie ziem­skiej skorupy — wydźwignięcie ku górze mokrych, rdzawych skał, otoczonych wirami przeźroczystej zie­leni. Łaskotanie w piersi, maleńki skurcz serca — pełna lęku pokusa.

              Teraz przekroczyłeś już granicę realizmu. Nie wiem, ku czemu zmierzasz. Ku jakiejś mistycznej idei tego nieosiągalnego miasta. I ten koloryt... Pamiętam, kiedyś malowałeś w barwach tęsknoty. Dziś to jest chyba nienawiść... Może groza?

Gaston mamrotał coś niewyraźnie. — Kontempla­cja... prawa kontemplacji... — jego pędzel chrobotał po płótnie. — Sens kontemplacji sam się musi ujawnić.

Odstąpił o krok, przyglądał się bacznie obrazowi. Tylko obrazowi. Ani razu nie wybiegł spojrzeniem po­za krawędzie blejtramu. Westchnął, podszedł do mur­ku, usiadł po drugiej stronie sztalug.

              Mówiłem ci o mojej teorii przybliżeń — powie­dział ze znużeniem w głosie. — A może nie mówiłem? To są mgliste koncepcje.

Nie przerywał mu, chociaż słuchał już tego wiele ra­zy. Gaston przechylił głowę w tył, zapatrzył się na sa­motną, wysoko szybującą mewę.

              Spójrz — rzekł — ten ptak jest doskonałym kształtem i ruchem. Jest cudownie pięknym znakiem pogody i spokoju, wpisanym w błękit, w blask. Czego znakiem? Niczego. Zachwytu. To jest także tęsknota. Marzenie. Miłość. Z bliska masz już do czynienia z ga­

tunkiem zoologicznym. Jeszcze jest piękno, jeszcze po­dziw dla celowej sprawności biologii, ale zaczyna się także niepokój, smutek nad nietrwałością istnienia. Rea­lizm, jednym słowem. A z całkiem bliska, z naturali- stycznej perspektywy? Te ptaszyska śmierdzą, pasku- dzą... widziałeś ich gniazda? Mają wszy w piórach. Ale przybliżenie fte kończy się na tym. Mamy skalpele, mikroskopy. Otwiera się ogromny świat niewidocznych dla oka struktur. Geometria komórek, konstelacje elek­tronów, nowe nieba, nowe nieskończoności. To wszy­stko odnosi się do przestrzeni w ogóle, do czasu, do na­szej psychiki... Jestem pewien, że da się ująć w ścisłe, matematyczne formuły, ale wiesz, ja tego nie potrafię. Ja to tylko czuję. I wydaje mi się, że coś bardzo waż­nego z tego wynika. Coś, czego tamci nie chcą wie­dzieć.

Po raz pierwszy odwrócił głowę przez ramię w kie­runku lądu, który teraz rysował się wyraźniej, osuszo­ny | porannej mgiełki.

Słońce stało ponad dalekim łańcuchem gór konty­nentu, skrócona perspektywą równina wydawała się jednolicie płaska, aż po biały rąbek nadbrzeżnych plaż, spokojne morze lśniło delikatnym połyskiem satyny. Porządek i czystość abstrakcji.

Równocześnie spojrzeli ku zboczu po drugiej stronie mesy, gdzie z gęstwiny krzewów, między ciemnymi kę­pami pinii wyzierały wesoło czerwone, niebieskie i zie­lone daszki. Domki osady pięły się stromo, jeden nad drugim, aż ku wyższemu tarasowi u podnóża skalistej szczytowej kopuły. Tu sterczała już tylko smukła wie­życzka kościoła, świecąca jaskrawo aluminiową blachą, jak grot włóczni.

Patrzyli w to miejsce, gdzie opadająca kamiennymi stopniami ścieżka wynurzała się zza pergoli klubowego budynku, niskiego, zwróconego długą werandą ku za­śmieconej sadzawce, obwieszonego gęstymi festonami

czerwono kwitnącej bougainvillei. Żaden z nich nie spojrzał na zegarek, ale nie pomylili się: pomarańczo­wy szlafrok Cynthid błysnął wśród soczystej zieleni. Zstąpiła na taras, bosa, z długimi, spłowiałymi od słoń­ca włosami, spadającymi nieporządnie na ramiona, tu­ląc pod pachą termos i rulonik papierowych kubków.

              O, Marek! — zdziwiła się, jak gdyby to spotka­nie, powtarzające się codziennie na tym samym miej­scu i o tej samej porze, było czymś niespodziewanym.

Uśmiechnął się do niej, próbując przypomnieć sobie jej urodę sprzed lat. Zachowywała się tak, jakby wciąż jeszcze chodziła w jej blasku, nieświadoma tego, że uśmiech odsłania martwe zęby i grzęźnie wśród obrzmiałych, tłustych od kremu policzków, a podpuch- nięte oczy nie kuszą powabem żadnych tajemnic.

              Przyniosłam Gastonowi kawę — powiedziała. — Napijesz się z nami?

I już rozstawiała na murku kubki, z których jeden przeznaczony był zawczasu dla niego.

              Jak z twoim barokiem? — zapytała.

Zaciągnął się ciepłą, gorzką wonią. — Robi się —

bąknął.

Zobaczył ma pół zwiniętą kalkę pośrodku zarzuco­nego papierami stołu, z nie dokończonym rysunkiem woluty, wieńczącej kamienne odrzwia. Od wielu tygod­ni nie dodał ani jednej kreski. Pomyślał, że gdyby ten fragment ozdobnej kamieniarki odpowiadał jeszcze czemukolwiek istniejącemu na świecie, ukończenie ro­boty byłoby kwestią kilku godzin. Przez romańszczyznę i gotyk .przebijał się z podniecającą zaciekłością, z dum­nym i trochę przerażającym uczuciem, że od niego jed­nego zależy ocalenie tych kształtów, wyrażających przekonania i tęsknoty skazanych na zagładę epok. Re­nesans zmógł uporem, na przekór narastającej latami nudzie. Dopiero przy baroku pustka, napierająca ze wszystkich stron, odbierająca sens każdemu ruchowi

»

ołówka, obezwładniająca każdy wysiłek pamięci, wy­dała się żywiołem nie do zwalczenia. Mówił sobie, że nie podda się mimo wszystko. Zdarzało mu się jeszcze zasiadać wieczorami przed rysownicą, rozprostowywać kalkę, przypinać jej rogi pluskiewkami, ale siedział tyl­ko nad krągłymi zawijasami i nie brał ołówka do ręki. Tłumaczył sobie, że paraliżuje go zbliżająca się data i związane z nią podejrzenia, które powoli zamieniały się w pewność.

              Czy Gaston mówił ci o moim pomyśle? — za­gadnęła Cynthia. — Moglibyście razem urządzić wy­stawę w klubie. To będzie jednak jubileusz.

Wzruszył ramionami. Powoli cedził przez zęby sty­gnącą kawę. Wiedział, że Cynthia mie podtrzyma tego tematu, że 2abraknie jej czasu. Już zerkała niespokoj­nie na zegarek, już nie czekała odpowiedzi. Wstała na­gle, podeszła do lunety, zaczęła nastawiać ją drżącymi rękami. Oprócz niej używali jej tylko Heloci. Rano zawsze była zruszona — musiała od nowa naprowadzać ją na cel, regulować ostrość. Robiła to z wyraźnym uczuciem paniki, z wypiekami na twarzy. Mężczyźni starali się nie patrzeć na nią, ale obaj wiedzieli, czego szuka, co widzi. Oto krąży teraz ponad mgławicą nie­wyraźnych form, rozmytych plam zieleni, szarożółtych wydm, białawych, geometrycznych figur planu miasta. Obraz wyostrza się stopniowo. Błyszczą obłe dachy jakichś hangarów, jakichś peryferyjnych hal fabrycz­nych. Jest lśniący wężyk rzeki, posiekany na dzwonka kreskami mostów, są rozgwiazdy głównych arterii, na­jeżone po bokach kolcami wieżowców. Jeszcze wyraź­niej. Może już dostrzec skaczące iskierki helikopterów, uwijający się pracowicie nad miastem rój owadów. Już i śmigające ulicami aluminiowe żmijki elektrycznych kolejek. Sunie ku morzu. Coraz więcej zieleni z ułożo­nymi wśród niej w półkola, pierścienie i gwiazdy klo­ckami mieszkalnych osiedli. Oto spłaszczona, błękitna

kopuła wielkiej hali sportowej. Wokół niej jasnozielone kwadraty boisk, czerwone elipsy bieżni, lusterka base­nów. Jeszcze kawałek w dół i prostokąt czerwonych daszków pośród gazonu, upstrzonego jakimiś konstruk­cjami z mikroskopijnych pręcików. To są huśtawki, dra­binki, karuzele. Powiększa obraz do granic możliwości przyrządu, aż znowu staje się zamazany. Ale ma, czego chciała. Widać maleńkie jak ziarenka prosa ludzkie figurki. I zdążyła na czas. Alejką przez gazon, w stro­nę plaży pełznie gąsieniczka. Rozróżnia większe, poru­szające się zdecydowanie drobiny po bokach i te cał­kiem małe, niemrawe, nieporadne, sunące parami. Wy­chowawczynie z Domu Dziecka wyprowadzają swoich wychowanków nad morze, na poranną gimnastykę. Pal­ce Cynthii zaciskają się nieruchomo na pokrętłach lu­nety. Wydaje jej się, że czuje w dłoni leciutki ciężar dziecięcej rączki — drobnej i chłodnej, drogocenniej- szej nad wszystko na świecie. Samo ucieleśnione za­ufanie. Zamyka oczy. Po co to? Po co? Żebyż ktoś wreszcie zepsuł tę przeklętą lunetę! Dosięga ją gwar nieartykułowanych, wulgarnych głosów. Na tarasie po­jawiła się nagle gromada Helotów w niebieskich kom­binezonach. Z łopatami, wiadrami, szczotkami. Śmieją się, bełkoczą. Nie domknięte, uślinione usta, czoła nis­kie albo potworkowato wydęte. Popychają się, szurają nogami. Dowodzi nimi krępy osobnik o nalanej twarzy

i              chytrych, skośnych oczach.

              Popatrz, Gastanie, wygląda na to, że będą czyścić sadzawkę.

              Widocznie przyleci jakaś ważna figura.

              Wiesz co? Nie rób lepiej tej wystawy.

              Dlaczego?

              Poczekaj, aż minie ta data.

              A cóż to szkodzi? Właśnie: niech zobaczą.

              Radzę ci, poczekaj.

Obaj ściszyli głosy. Przodownik Helotów zerkał ku nim z nie ukrywaną ciekawością.

Cynthia odeszła bez słowa. Przed wejściem na stop­nie ścieżki obejrzała się za siebie.

              Nie zapomnij termosu, Gastonie!

Cynthia i Gaston byli z nim razem w pierwszym transporcie. Jeszcze Profesor i ojciec Anzelm. Czyżby tylko tylu zostało ich z owej grupy trzydziestu wy­gnańców — „przesiedleńców”, jak się wtedy mówiło? Może i Gustaw? Nie pamiętał. Dwadzieścia pięć lat to kawał czasu. Wielu poumierało, niektórzy „przesko­czyli przez murek”, jak Uta, córka Profesora. Od niej się to zaczęło, aby pod koniec pierwszego dziesięciole­cia przybrać rozmiary epidemii. Wtedy, w helikopte­rze, miała nie więcej niż szesnaście lat. Drobna, bardzo delikatna, ze zrośniętymi ciemnymi brwiami. Dobro­wolnie poddała się wymaganemu zabiegowi, aby towa­rzyszyć ojcu. Ten jej skok wstrząsnął całą kolonią. He- loci, zbierający małże u stóp “urwiska, znaleźli jeden czerwony pantofelek.

Gustaw mógł przylecieć którynjś z następnych trans­portów. O kimś, kto nie bierze udziału w zbiorowym życiu, trudno zachować dokładne wspomnienia.

Odtwarzając obraz tamtych chwil, najwyraźniej wi­dział Gastona i Cynthię. Cynthia płakała z głową od­rzuconą na oparcie, z zamkniętymi oczyma. Jej wyprę­żona szyja wzruszała gładkością skóry — jasnej i jak­by świecącej perłowym blaskiem. Zaciskała kurczowo palce na dłoni Gastona, ktÓTy, z lokiem czarnych wło­sów, opadającym na czoło, patrzał w okienko nieobec­nym wzrokiem. Pokochał ich wtedy oboje i jeszcze dziś znajdował w sobie ślad tego uczucia.

Z lewej strony przesuwały się ku górze chropowate

skalne ściany, stromizny zboczy, zmierzwione gęstwą kolczastych krzaków. Z prawej podnosiła się ku nim błyszcząca gładzizna morza. Maszyna opadała powoli. Nim siadła, dojrzał pod spodem rozganiane podmu­chem śmigła chaszcze hibiskusów i rododendronów — umykające na wszystkie strony płomyki czerwonych, różowych i białych kwiartów, pośród srebrnego migotu liści — a także podskakującą szybkimi wytryskami, jakby gotującą się, lazurową wodę sadzawki. Wylądo­wali na placu wyłożonym kamiennymi flizami. Na jego skraju, przy murku nad urwiskiem, stali półkolem He- loci. Śmiali się i machali przyjaźnie rękami. Wtedy •nikt tak jeszcze o nich nie mówił. Dopiero Profesor nadał im z czasem tę nazwę.

Schodzili pojedynczo po drabince i skupiali się na brzegu sadzawki w milczącą gromadę. Pamiętał, że mi­mo przygnębienia odczuł malowniczy urok tego miej­sca. Przede wszystkim jednak zdziwił się w sposób nie­mal przyjemny: to wszystko było mu już znane. Na rysownicach swojej architektonicznej pracowni, tam, po drugiej stronie, widywał parę lat temu projekty tych lekkich, solidnych domków typu bungalow, które teraz oglądał rozmieszczone amfiteatralnie na zboczu, każdy na ukwieoonym tarasiku, wśród pinii ocieniają­cych kolorowe dachy, z wdzięcznym labiryntem ście­żek i schodków, zbiegających ku placowi z sadzawką pośrodku i z niskim, rozrzutnie przeszklonym budyn­kiem klubu, wybiegającym ku owej sadzawce półko­listymi ramionami pergol. Sam brał udział w planowa­niu wnętrz. Mówiło się wtedy, że chodzi o ośrodek wa­kacyjny. Największym jednak zdumieniem przejął go widok wieżyczki w górze zbocza — niewątpliwie wieży kościelnej. Spojrzał na ojca Anzelma, który w swym szarym garniturku miejskiego urzędnika wyglądał jak przebrany. Na jego długiej, kościstej twarzy zauważył uśmiech bardzo szczególny — ni to markotny, ni to

szyderczy — uśmiech, jakim wita się przewrotne i bu­dzące nieufność zadośćuczynienie.

Pełnomocnik do Spraw Segregacji, krępy, śniady mężczyzna o ciemnych, wijących się włosach, spręży­stych i lśniących, z cygańskimi oczyma o żółtawych białkach, stanął przed nimi jak przewodnik, gotów objaśnić wycieczce szczegóły egzotycznego krajobrazu. Szerokim gestem ramienia omiótł zbocze.

              Piękne miejsce, prawda? — powiedział pełnym zachęty głosem. — To wszystko przygotowaliśmy dla państwa. Nikt nie chce, żeby to odosobnienie było dla was udręką. Przeciwnie: postarano się stworzyć wam warunki, które tam, na lądzie, określa się mianem luk­susu. Nie uważajcie się państwo za ukaranych, za ofia­ry represji czy prześladowań. Odrzuciliśmy raz na za­wsze dawne metody. Nie jesteście przestępcami w o- czach prawa. To przecież nie wasza wina, że natura, czy raczej dziedziczność, wyposażyła was w cechy nie dające się pogodzić z interesem racjonalnie zaplanowa­nego społeczeństwa.              V

Tak mniej więcej mówił — dobrodusznie i lekko (tekst został potem zapisany przez Profesora i znajdo­wał się w klubowym archiwum, w zbiorze dokumen­tów kolonii), ale kiedy wspomniał o dziedziczności, mil­czenie słuchaczy stało się tak ciężkie i posępne, że mu­siał na chwilę uderzyć w ton powagi.

              Powinniście zrozumieć i wybaczyć ten jedyny gwałt, jaki wam zadano. Nonsensem byłoby hodowanie pod naszym bokiem odrębnej cywilizacji o perspekty...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin