Mach Wilhelm - JAWOROWY DOM - CZ 2.doc

(456 KB) Pobierz

WILHELM MACH

JAWOROWY DOM*)

v ‘

NOWY ROK

Ostatni w Bielawie wojenny przednówek był jednym z najcięższych. Tylko nadzieja rychłego końca wojny tłumiła głód. Późną wiosną za­mruczał wschód odległymi jeszcze bojami. Potem stłumione grzmoty niosły się i od północy. Z ust do ust podawali sobie ludzie coraz to no­we, coraz bardziej znane nazwy. Nagle spadł na Bielawę nakaz ewa­kuacji Co młodszych i jako tako zdrowych zabrano do kopania umoc­nień. Linia obrony ciągnęła się nieco na północ od Bielawy, gdzieś pod Niewychów, ogarniając obóz pracy w Rzępnie, gdzie w ciągu lat prze­padło dużo ludzi z okolicznych miasteczek i wsi.

Biela wian ogarnęła struchlała bezradność. Pozostawała droga — je­dyna — na południe, lecz z podgórskich lasów już się wysypała polska i radziecka partyzantka, rozgorzały walki z hitlerowskimi załogami, po­lała się krew w łapczywych porachunkach między wrogimi sobie od­działami. Puszczać się z dobytkiem, z dziećmi w ten wir nie było bez­piecznie. Ludzie, zmordowani niedawnymi przejściami, stępieli — tru­dno się było odrywać od jedynych miejsc, z którymi związało ich dzie­dzictwo. „To już lepiej niech zatłuką tu, na swoim“ — mawiali.

Tak to się mówiło, lecz bliskość wybawienia kazała myśleć o ratunku. Opuszczali więc domy, zabierając co najpotrzebniejsze, i zaszywali się w lasach. Nie brakło takich, co spróbowali drogi w stronę, skąd, coraz donośniej huczała kanonada.

Aldona Jaworowa płakała teraz co dzień, że zabrakło siostry. Prędzej by we dwie uradziły, co począć. Może wojna Rybki ominie, może by się u niej dało przetrwać... Pozostawały Żdżory, stara chałupa Jaworów. Kuby Jawora już tam nie było. Wielkanocna obława zagarnęła go przy­padkiem, u jednej młodej wdowy w Niemży, w komorze. Przepadł jak wielu innych bez wieści i bez żywszego ludzkiego wspominania. Wy­brał się Konstanty zbadać, jakby się tam udało. Wrócił, nie rzekł nic, nie spodobała mu się pewnie ojcowizna. Dnie mijały coraz to dłuższe i cięższe. O świcie zabierali się wozem do lasu, jedli chleb, popijali mle-

*) Patrz numer poprzedni Twórczości.

20

kiem, Bolek mazał się dojrzałymi już jagodami. Noce spędzali w domu, nasłuchując.

Sołtys Niechocki, rozgoryczony, że mu zieloni dom spalili, nie przy­naglał ludzi, lekceważąc nakazy ze wzgardliwą opieszałością. Sam prze­wiózł się z rodziną i z rzeczami do Żdżor, do matki. Nie śmiał się komu pokazywać bardzo na oczy, wiedział, że z niego szydzą. „Diabeł dał — diabli wzięli“ szeptało się w Bielawie o nieszczęściu sołtysa. Z tego końca wsi tylko starzy Sikorowie i Justyna z dzieckiem posłuchali wła­dzy i przenieśli się do Chmielów, a potem, wraz z nimi, jeszcze gdzieś dalej. Zbyszek uparł się zostać, nie tając zanadto dlaczego; nienawi­dził szwagra Profesora.

W połowie lipca przewaliły się. przez Bielawę, w nieładzie i wśród wrzasku, oddziały niemieckich wojsk. Kto nie schował na czas koni, te­mu je zabrali do ciągnienia dział i rozmaitego sprzętu. Jak szybko się pojawili, tak i pognali dalej, gdy nad Bielawą zakręciły się samoloty. Ludzie odetchnęli, powychodzili znowu z lasu. Przez dwa dni było cicho.

Naraz wśród nocy zatrzęsły się ściany Jaworowej izby, zaśpiewały szyby w alkierzu. Spadł na podłogę zegar po dziadku Rapaczu i zaczął dzwonić godziny bez opamiętania. Bolek zapłakał głośno, potem ucichł, zdumiony niezwykłymi dźwiękami. Konstanty wzuł buty, wyszedł, długo nie wracał.

              Biją się w Niemży — odezwał się cicho od progu.

I zarządził ucieczkę, bo czas już był ostatni.

Wszystko było przygotowane do drogi od dawna. Bolka otulili pie­rzyną, żeby nie zmarzł w nocnym chłodzie, a że nie chciał uleżeć na dnie wasążka, ofuknął go Jawor surowo. Aldona ujęła lejce, Konstanty powiódł za furą krowy. Dwie ich tylko zostało, sprzedał trzecią Jawor zaraz po Wielkanocy, gdy go Sikora, zubożały dopustem, przydusił

o              spłatę długów. Już podjeżdżali do Żdżor, gdy ze skraju lasu dźwignę­ły się ku nim ludzkie cienie, zagrodziły drogę. Błysnęła latarka, zamigo­tał przelotnie metalowy guzik pod czyjąś szczeciniastą brodą.

              Los, los, tu nje wolno, nje wolno!

Zajrzeli do wnętrza wozu, zobaczyli śpiące dziecko, nie pytali o nic. Któryś poczęstował Jawora papierosem, pokazał ręką, którędy wolno. Wypadło to tak, że trzeba by zawracać do Bielawy. Zawrócił Konstanty, odczekał, spróbował polnej drogi. Nikt ich nie zatrzymywał. Przed sa­mym świtem granie artylerii wzmogło się znacznie. Zajęczało niebo nad Bielawą. Odwrócili się, spoglądając w milczeniu na bukiety ognia, kwitnące wśród lasów. Spieszyli, ile mogli, od huku dygotały na wozie

21

spakowane w toboł naczynia — krowy stawiały opór, płoszyły się, nie chciały iść. Konstanty klął umordowany, okładając je biczyskiem.

Zeszedł dzień, nim wyminęli od zachodu Rybki, przecięli z trudem niewychowską szosę, zawaloną niemieckim odwrotem, i wydostali się na dość dobry objazd.' Lecz tu wpadli od razu w gąszcz ludzi, bydła i furmanek. Mignęła czasem w ciżbie znajoma twarz, lecz nikomu nie było do rozmów. Kurz oślepiał, rżnął gardła zapiekłym bólem.

Koło południa upadła Jaworom krowa, nie chciała iść dalej. Przywią­zał Jawor samą Łyskę do wozu i powiedział Aldonie:

              Jedź wolno, trzymaj się prawej fosy, żebym cię znalazł.

Został i bił krowę tak długo, aż się dźwignęła. Przeprowadził ją przez

rów, kierując się ku wsi na wzgórzu. „Zostawię ją tu gdzie...“ postano­wił. Wieś była jak wymarła, nie mógł nigdzie wypatrzyć człowieka. Wreszcie na samym szczycie pagórka, koło chałupy odsuniętej od re­szty wsi dojrzał w sadzie krzątające się postacie. Tam się udał. Już podchodził pod stodołę, gdy poczuł w uszach niemiły ucisk. Wraz z prze­nikliwym grzechotem wzbiły się z pola za domem ogniste i dymne kłę­by ziemi wymieszane ze słomianą mierzwą, W obejściu ostro zaciurko- tał gwizdek. Jawor poderwał się z bruzdy, rzucił się w przód, ku nawi- słym nad płotem śliwom. Sznur, szarpnięty przez krowę, starł mu dłoń — krwawiła. Porzucił sznur, krowa przebiegła parę kroków i po­łożyła się przy niewielkim gumnie, tak spokojnie, jak we własnej obo­rze. Jawor przesadził niski parkan i zmartwiał zatrzymany obcym okrzykiem. Lecz pojął zaraz, że nie na niego wołano.

Pięciu mężczyzn w mundurach i jeden cywil, wszyscy z pistoletami w garściach, napierało na szczupłego chłopca w obszarpanym ubraniu, v: kaszkiecie nasuniętym na czoło. Zza węgła stodoły wypadła’ niemło­da już kobieta, gospodyni pewnie, składając ręce jak do modlitwy.

              Panowie — krzyczała — panowie! — lecz nie patrzyli na nią.

              Tyś nas zdradził — nastawał na chłopca cywil.

              Nic nie wiem, nie chodziłem stąd nigdzie.

              Dawałeś znaki!

              Nie! — krzyknął chłopak. — Mówiłem wam: ja tutejszy, to moja matka. — I pokazał na kobietę.

W tym momencie, półobrócony, spostrzegł Jawora. Na sekundę skrzyżowały się ich spojrzenia. Jawora zapiekła nagła nienawiść. Mi- mowiednie otwarł usta, by krzyknąć imię swego wroga. Wzrok Szcze­panka gorzał dziko, nakazywał: „nie zdradzisz!“

Nie pomogłoby litościwe świadectwo gospodyni. Chwila, kiedy wszyscy patrzyli na Jawora, ocaliła Szczepanka. Już podnosili pistolety,

22

gdy znowu ostry grzechot prześwidrował powietrze tuż nad głowami.

Nim upadli, widzieli, jak nad snopem ognia uniósł się w górę daszek gumna niby wielki kapelusz. Zakłębiło się w zagrodzie, konie kwicząc unosiły w pole przerażonych jeźdźców, zawarczały motocykle. Pociski młóciły wzgórze to dalej, to znowu nawracając. Gdy umilkły, Jawor zawrócił pędem. Krowa leżała na grzbiecie, skręciwszy głowę w bok, i coraz słabiej gmerała racicami; z otwartego brzucha wnętrzności wy­lewały się razem z krwią. Ktoś dotknął ramienia Konstantego:

              Straciliście krowę, gospodarzu... — rzekł Szczepanek.

              Ty! — porwał się Konstanty. — Nie żałuj! Wam nie szkoda ni­czego!

              Jawor, Jawor! Jacyście wy ślepi. — Szczepanek mówił głosem ci­chym i wątłym. Zachwiał się, nie czekając na odpowiedź, nakazał:

              'Chodźcie, Jawor, do izby, ujrzycie. Wam się zdaje... — urwał, ma­chnął ręką.

Na podwórzu leżał nieruchomo człowiek w mundurze, struga krwi przekreśliła zygzak na rękawie. Poza tym jednym, martwym, nie było już Niemców,w zagrodzie. — Weszli do kuchni, gdy gospodyni bory­kała się sama z wielkim cebrem pomyj, w kącie przy drzwiach. Posko- czył Szczepanek pomagać. Przesunęli ceber, odrzucili podpierający go krzyżak, unieśli niewielką klapę wyciętą w podłodze. Buchnęło ostrym zaduchem. Szczepanek pochylił się:

              Towarzyszu lejtnancie! Iwan! Wychodźcie! Już charaszo.

Nasłuchiwał, nie odzywali się.

              Kiedyście im, pani Grząska, dali co jeść?

Zastanowiła się gospodyni.

              Uważali Niemce na mnie. Będzie, znaczy sią, trzeci dzień dzisiaj... Cóżem mogła zrobić... Ledwie parę ziemniaków...

Ocucił ich Szczepanek wodą. Wyszli z trudem, mało do ludzi podobni, słaniając sią z wyczerpania, brudni i zarośnięci. Gdy ich Szczepanek wiódł ku ławie, objęli go za szyję.

              Ruscy? — spytał Jawor, ledwo wierząc oczom.

              Tak. Zwiadowcy — przyświadczył Szczepanek.

Odpoczęli, poszli się na dwór myć.

Dwa tygodnie przemieszkali w schowku nie większym od beczki. Z trudem się mieścili, siadając na zmianą. Przyprowadził ich Szczepa­nek na nocleg — dom był pewny. Ledwo znużeni długim i niebezpiecz­nym marszem, usnąli, zjechał do wsi sztab cofającego sią pułku. Zdą­żyła Grząska ukryć gości w piwniczce, Szczepanka opowiedziała ja­ko syna i nazywała go jego imieniem — Wojciech. Uchodził za cho-

23

rego, nie ufali mu jednak. Mimo wszystko udało mu się zmylić straże. Wędrował nocami daleko w lasy, szukał swoich.

              Wy z matuszką — przykazał mu lejtnant Siergiej — musicie uciec na ten czas. 1 niech biją nasi. Innej rady nie ma. Germańce tchó­rze. Niech tylko stracą głowę — wyleziemy z biedy. Mamy granaty...

Mógłby już Szczepanek z ostatniej wyprawy nie wracać, ale się uparł, żeby być do końca z ludźmi, których ratował. Grzęskiej zapowiedział, co będzie.

              Nie żal by wam domu, jak by tak co... — badał ją, gdy byli przez moment sami.

              Pytasz, dziecko. Żal, pewnie. Ale bym lewą rękę dołożyła, żeby ich... — i pogroziła pięścią.

Nie posłuchała Szczepanka, została. Może by jej i nie dali umknąć — nie spodobała się hitlerowcom, pilnowali wyraźnie.

              Tak było, gospodarzu — przemówił Szczepanek do Jawora. — Tacy to ludzie są na świecie... — pokazał na żołnierzy, wracających z podwórza, na Grzęską. — A wy, wy, Jawor... Ja poznałem po wa­szych oczach... Gdybyście na mnie zawołali po imieniu... Dlaczegoście nie zawołali, Jawor?

Głos miał Szczepanek, jakiego Jawor nie słyszał dawniej u niego.

              Całkiem mnie zatchnęło... — urwał Konstanty, gdy się spostrzegł, że się prawie przyznaje do złej myśli.

Lecz Szczepanek już go nie słuchał, patrzył/ jak żołnierze jedzą te­raz chleb, zagryzając surowymi ogórkami, jak przeciągają się, pro­stują zastałe kości. Uśmiechali się do siebie wszyscy trzej. Siergiej i Iwan głaskali po rękach kobietę, ile razy podeszła do stołu.

              Charosza, charosza chadziajka... — chwalili.

I — gdy nasycili długi głód — do Szczepanka:

              Ty, drug, z nami?

Szczepanek zrozumiał, kiwnął głową.

Jawor ledwo tknął podstawione mu jedzenie. Siedział jak na wę­glach, oczy wbił w podłogę.

„Nie da mi ten Szczepanek spokoju — myślał. — Dlaczego on mi dziś darował... Gdyby tamci... gdyby go...“

Bał się ruszyć z miejsca, bał się wyjść pierwszy. Czekał z udręką, kiedy się wyniosą. Powstali wreszcie, uścisnęli gospodynię.

              Do swidanja. Nie płaczcie — wróci syn, postawi nową stodołę...

Przeżegnała wszystkich trzech na drogę, odprowadziła do wrót. Nim

odeszli, wynieśli trupa za sad, przykryli panterką i gałęziami.

              Przyjadą nasze furgony, zabiorą... — krzyknęli już z drogi.

24

              To już tak jakby koniec — westchnęła Grzęska, wróciwszy do izby. Siadła, opuściła ręce na podołek. Przez okno zawiewało kwaśnym gorącem spalonej słomy. Spostrzegła, że nie ma w izbie chłopa, który przyszedł z bydlęciem. Wyszła go poszukać, dziwnie się naraz poczuła sama. Siedział okrakiem na padłej krowie, łupiąc skórę nożem spo­rządzonym z obłamka kosy.

              Pomóżciel — zawołał na nią. — Tyle mięsa...

              Aleście wy!... — zadziwiła się kobieta. — Świat się przewraca, a wy — mięso!

              Co ma gnić?

              Zostawcie, przyjdą — wezmą, może się im zda.

              Nie wolicie sami?

Rozgniewał ją:

              A dajcież mi spokój! Sił nie mam, ducha nie czuję. I soli nie mam, żeby zasolić...

Gdy odchodził, krzyknęła jeszcze za nim:

              Już wyście nie są dobry człowiek — taki chciwy!

Aldona z trudem powoziła, pilnując Bolka i krowy. Próbowała przy­stanąć, skręcić gdzie, lecz unosił ją ludzki zamęt. Już straciła nadzieję, że ją Konstanty odnajdzie. Niedaleko Niewychowa zderzyli się z nową falą uchodźców, którzy opuścili miasto w strachu przed artylerią i bombami. Przed wieczorem odezwała się od zachodu niemiecka obro­na, dwa pokosy pocisków, za blisko mierzonych, przecięły żywy potok furmanek i piechurów — iw jednej godzinie rozprzęgnął się wszelki porządek. Pola i łąki przydrożne zaroiły się od bezładnej ucieczki, wszyscy rzucili się na boki, droga nagle opustoszała.

Jaworowa, nie wiedząc, jak i kiedy, znalazła się w szczerym polu, na dworskich pewnie pastwiskach. Łyska, zerwana z powroza, ukazała sie nagle niedaleko — szła do fury nieomylnie, kiwając łbem. Łzy zakrę­ciły się Aldonie w oczach.

              Patrz, Boluś, jaka mądra! wieme to-to jak piesek jaki...

Ruszyła pod jedyne w tym polu, rozłożyste drzewo.

              Niech się dzieje, co chce — rzekła na głos — tu pozostanę.

Bo już nie było dokąd jechać — huczało ze wszystkich stron.

Dojeżdżając pod wierzbę, spostrzegła w jej cieniu rozpostartą na

ziemi ludzką gromadę. Obdarci byli wszyscy — i chyba spali. Jedno z nich dźwignęło głowę. Aldona już miała pytać, co za jedni — odjęło jej głos. Puściła lejce, wyciągnęła przed siebie ramiona. Pierwszy pod­biegł do wozu chłopiec, za nim — potykając się na kępkach murawy — śpieszyła chuda kobieta; spod chusteczki wymykały się krótkie pasma

25

siwych włosów. Siostry padły sobie w objęcia, Teresa długo tuliła do policzków Aldony'swą postarzałą, zwiędłą twarz.

              Uciekliśmy — opowiedziała Solarzowa — w samo południe. Kto się w czas spostrzegł, kto się skrył — tego już z sobą nie pognali. Tam już teraz są nasi.

              Ruscy?

              No, Ruscy, nasi.

              A w Niewychowie?

              A w Niewychowie pewnie też. Przecież to wszystko tak idzie* — i Teresa, zakreśliwszy ramionami dwa zderzające się z sobą półkola, pokazała jak.

              Gdzie Magdusia? — zapytała Aldona.

Nie odpowiedziała Solarzowa od razu. Drobne i prędkie łzy popły­nęły jej z oczu.

              Sama nie wiem... — załkała. — Udało mi się ze strażnikami, bę­dzie temu z miesiąc, wynieśli Magdusię z Rzępna, wziął ją tam jeden do siebie... ale teraz...

              Nie martw się — pocieszała Aldona. — Da Bóg, znajdzie się dziecko.

Tak rozmawiały, dzieląc zapasy Jaworów pomiędzy ludzi. Niewiele się oni odzywali, zdrożeni, senni, nieczuli na cudze sprawy. Przyjmo­wali od Władzia porcje chleba i sera, jedli skwapliwie, zbierając spadłe w trawę okruchy.

              Władziu, Władziu — załamywała ręce Aldona — jakiś ty, bieda­ku, chudy. Tyle żeś urósł.

              Do ojca po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin