Msza żałobna - Dahl Arne.txt

(866 KB) Pobierz
	ARNE DAHL



	MSZA Ĺ»AĹOBNA





	Tytuł oryginału



	 DĂ–DSMĂ„SSA





	1





	SKAMIELINY,



	POMYĹšLAĹ,



	wszędzie skamieliny. Zatrzymał się



	na ostatnim stopniu i przez chwilÄ™



	stał w bezruchu.



	Stopą zasłaniał dobrze sobie znany



	kształt rysujący się na czerwonawej



	powierzchni granitowych schodĂłw



	prowadzÄ…cych



	do



	piwnicy.



	Z



	szurnięciem przesunął nogę o jakieś



	dziesięć centymetrów, odsłaniając



	odcisk



	Ĺ‚odzikowca,



	 Orthoceras.



	Odłamek



	prehistorii



	zalśnił



	w



	bladym



	świetle



	nadchodzÄ…cego



	świtu sączącym się do środka przez



	brudne od sadzy okienko.



	Spojrzał w górę na stalowoszare



	chmury i w nagłym przypływie



	jasności umysłu dostrzegł, że niebo



	nad nimi jest czyste.



	Błękitne.



	Trwało



	to



	zaledwie



	ułamek



	sekundy.



	Potem



	niebo



	znĂłw



	poszarzało,



	zaszło



	dymem



	z



	kominĂłw



	i



	rur



	wydechowych



	samochodĂłw.



	Skamieliny pod stopami, nad



	głową, w płucach, w toczących krew



	żyłach.



	Nie da się wymazać przeszłości.



	 Niebo znów może być błękitne,



	próbował przekonać samego siebie



	w



	myślach.



	Poklepał



	siÄ™



	po



	wewnętrznej



	kieszeni



	wytartej



	sztruksowej marynarki.



	Przymknął oczy i wziął głęboki



	oddech. Powinien pewnie myśleć o



	śmierci. Był sobą zawiedziony: jego



	myśli nie krążyły wokół magicznej



	granicy



	oddzielajÄ…cej



	ĹĽycie



	od



	śmierci, tego szczególnego stanu, o



	którym nie dało się opowiedzieć



	słowami i którego doświadczyć



	można było tylko samemu. Nie



	doznał



	boskiej



	iluminacji,



	nie



	olśniła go odwieczna prawda, nawet



	życie nie przeleciało mu przed



	oczami.



	Zaśmiał się. Niby co takiego



	miałoby



	mu



	przelecieć



	przed



	oczami? MoĹĽe w jego ĹĽyciu nie



	wydarzyło się nic, co by było warto



	oglądać? Pustka, jedno wielkie nic,



	które nie zostawiło najmniejszego



	śladu w korze mózgowej.



	Ani



	śladu



	po



	jego



	bezwartościowym życiu.



	Przypomniały mu się dinozaury.



	Nieistniejący już świat, po którym



	przyszły następne. Ciała wielkich



	gadĂłw zapadajÄ…ce siÄ™ w ziemiÄ™,



	zamieniajÄ…ce siÄ™ powoli w ropÄ™,



	węgiel i gaz, które spoczywają w



	spokoju, aż ktoś dosięgnie ich



	swoim wiertłem i spali, wysyłając



	trujÄ…ce szczÄ…tki w niebo.



	Niebo



	przysłaniają



	zwęglone



	szczątki wymarłych dinozaurów.



	Roześmiał się. Cicho, jak za



	pierwszym



	razem.



	PrzesunÄ…Ĺ‚



	palcami po kopercie wsuniętej do



	wewnętrznej kieszeni marynarki i



	pomyślał o liczbie trzy. O trzech



	mapach



	i



	trzech



	nieĹĽyjÄ…cych



	braciach, braterstwie zawiÄ…zanym w



	milczeniu



	w



	piwnicy,



	jasnych



	umysłach w płomieniach piekła.



	Tato,​ pomyślał.



	Uchylił ostrożnie drzwi do piwnicy.



	Poczuł na skórze surowy, wilgotny



	chłód przedwiośnia, a może tylko



	się go domyślał, bo przecież niczego



	już nie czuł, nawet ciężkiego od



	wilgoci, tak bardzo berlińskiego



	zapachu. Myślami był już gdzie



	indziej.



	Czasem niektóre zmysły zastępują



	inne,



	mniej



	potrzebne.



	Teraz



	potrzebował tylko słuchu i wzroku.



	Nigdy juĹĽ nie poczuje zapachu,



	smaku, dotyku. W drodze do skrytki



	zdąży jeszcze tylko coś zobaczyć i



	usłyszeć. Na kilka ostatnich sekund



	ĹĽycia



	wrĂłci



	mu



	czucie.



	Miał



	nadzieję, że nie będzie ich zbyt



	wiele.



	Mój Boże, pomyślał i wyjrzał na



	zewnątrz. Nikogo nie zauważył. Nie



	zaskoczyło go to. Potrafili być



	niewidoczni. I jedni, i drudzy.



	Obie druĹĽyny.



	Możliwe, że było ich więcej.



	Pierwsze godziny doby, pomyślał.



	Czyli ktĂłre?



	Gdy wychodził ostrożnie na ulicę,



	spojrzał ostatni raz na skamielinę



	na schodach. Pomyślał: moje jedyne



	zwierzÄ…tko.



	Nie miałem innej rodziny.



	Skrytka, pomyślał. Teraz tylko to



	siÄ™ liczy.



	To była boczna uliczka, obskurna i



	ciemna,



	idealna



	na



	rozbĂłj.



	Niewidoczna. Tajemne przejście do



	sekretnego miejsca.



	Pewnie i tak je znajÄ….



	Pewnie czekajÄ… juĹĽ, przyczajeni, na



	swoich pozycjach.



	Pewnie już w chwili gdy ruszył pod



	górę, zaczęli iść za nim.



	W



	mieście



	nie



	było



	wielu



	wzniesień, tak naprawdę znał tylko



	to jedno. Z jego szczytu roztaczał się



	widok na to, co powstało w wyniku



	realizacji ludzkich fantazji.



	Wizje



	przeniesione



	do



	rzeczywistości niewiele się różnią



	od koszmarĂłw.



	Dawniej



	kochał



	to



	miejsce,



	mikroskopijnych rozmiarĂłw park z



	jedną tylko ławką, z której widać



	było mur – ziemię niczyją bardziej



	przesiąkniętą



	obłędem



	niĹĽ



	naszpikowaną minami. Choć tych



	ostatnich też nie brakowało.



	Teraz jednak się nie zatrzymał.



	Szedł



	szybkim



	krokiem



	przez



	opustoszałe miasto. Wkoło ani



	ĹĽywej duszy.



	Tam w dole, w obłokach szarej



	mgły, spalonych kopalin, szczątków



	dinozaurów, wił się mur znikający w



	odmętach



	szarego



	nieba.



	WschodzÄ…ce



	słońce



	z



	trudem



	przebijało



	siÄ™



	przez



	szarugÄ™.



	Zobaczył je dopiero, gdy się obrócił.



	Bo przecież słońce wstaje na



	wschodzie.



	A jego wzrok skierowany był na



	zachĂłd.



	Gdy obracał się w stronę słońca,



	zauważył, że w znieruchomiałym



	mieście coś się poruszyło. A może



	tylko mu się wydawało. W ciągu



	ostatnich tygodni w jego głowie



	zaroiło się od demonów i z każdą



	chwilą pojawiały się kolejne, w



	miarę jak przybywało ich wokół



	niego. A może było na odwrót.



	Nie



	potrafił



	odróżnić



	wewnętrznych demonów od tych



	krążących wokół niego.



	Były ich całe chmary.



	Boże, skrytka. Był jeszcze daleko.



	Jeszcze nie teraz, zaczekajcie, dajcie



	mi jeszcze chwilę. Wydłużył krok,



	nie wolno mu było jednak zacząć



	biec. WĂłwczas zrozumieliby, ĹĽe ich



	zauważył, i zwyczajnie by go



	zgarnęli. Rozpętałoby się piekło.



	WciÄ…ĹĽ jeszcze zwlekali. Czekali.



	Nie do końca rozumiał na co.



	Poklepał



	siÄ™



	raz



	jeszcze



	po



	wewnętrznej kieszeni – tam gdzie



	wciÄ…ĹĽ



	biło



	jego



	serce.



	Pod



	dziennikiem i trzema skrawkami



	papieru



	wsuniętymi



	do



	jasnobrÄ…zowej koperty.



	Gdyby nie to bijÄ…ce serce, nie



	byłyby nic warte. Trzy zwykłe kartki



	papieru.



	Trzech martwych braci, dla ktĂłrych



	niemal był ojcem.



	Tato, pomyślał. Gdybym tylko



	mógł cię spotkać.



	Gdybyś mógł to zobaczyć, pomyślał



	i



	postanowił



	jeszcze



	trochÄ™



	wydłużyć krok. Powiódł wzrokiem



	ponad miastem. Obdrapane fasady



	pojedynczych ocalałych kamienic,



	zaniedbane szare miasto ruin pod



	jeszcze bardziej szarym niebem. Nie



	tego chciałeś. Teraz to wiem. Teraz,



	kiedy wreszcie przeczytałem twoje



	słowa.



	Chciałeś​ czegoś więcej.



	A ja miałem tylko to. To jest moje



	miasto, przecina je mur, ktĂłry



	biegnie też przez moją głowę. A



	moje ciało wypełniają skamieniałe



	szczÄ…tki.



	Tylko raz udało mu się wyjechać z



	miasta, do Moskwy, na spotkanie z



	przeszłością.



	 Żeby​ zmienić przeszłość.



	Wciąż jeszcze nie widział parku.



	Gdy tylko zobaczy pierwsze czubki



	drzew, zacznie biec. Nie wcześniej.



	Teraz chodziło już tylko o to, kiedy



	go zatrzymajÄ…. Kto to zrobi, nie



	miało aż takiego znaczenia.



	Do parku prowadziły trzy drogi,



	znał je na pamięć. Oni pewnie też,



	ale wciąż jeszcze mógł ich oszukać.



	W każdym razie wciąż istniała taka



	 możliwość.



	Czysto teoretycznie.



	Raz jeszcze zerknÄ…Ĺ‚ przez ramiÄ™.



	Jakiś człowiek – lub raczej szybki



	ruch w kierunku bramy. Przez



	chwilę został mu po nim ślad na



	siatkĂłwce. Powidok.



	Wiedział, kim są. Te ich starannie



	skrojone garnitury, jakby chodzili



	do tego samego krawca. Ci z



	bratniego kraju mieli inne, jakby w



	ogĂłle



	nie



	korzystali



	z



	usług



	kr...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin