Gra na cudzym boisku - Aleksandra Marinina.doc

(3910 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ty­tuł ory­gi­na­łu: 

Иера на чужом поле

 

Co­py­ri­ght © by A. Ma­ri­ni­na, 1993

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two W.A.B., 2005

Co­py­ri­ght © tor the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two W.A.B., 2005

Wy­da­nie I 
War­sza­wa 2007

 

 

 

 

PROLOG

 

 

Miesiąc przed dniem pierwszym

Atak zbliżał się nieubłaganie, jego symptomy Jurij Fiodorowicz czul już wczoraj wieczorem, ale liczył na uzdrawiające działanie snu. Niestety, sen nie pomógł. Następnego dnia Jurij Fiodorowicz kilkakrotnie przyłapy­wał się na tym, że każdą rozmowę z uczniami próbuje sprowadzić na temat „rodzice i dzieci", a dokładniej - „matka i syn". Kolejne stadium nadeszło po obiedzie, kiedy najbłahsza wzmianka o rodzicach, a zwłaszcza o matkach, wywoływała u niego fizycznie odczuwalne chorobliwe rozdrażnienie i Marcew z trudem się po­wstrzymywał, by nie przerwać rozmówcy, nie powiedzieć czegoś niegrzecznego, nie podnieść głosu. I oto teraz, pod koniec dnia pracy, zrozumiał, że atak jest nieunikniony, że Jureczka się „obudził" i lada chwila wrzaśnie na całe gai Marcew podniósł słuchawkę.

- Galino Grigoijewno, czy moglibyśmy przełożyć na­szą rozmowę na jutro? Źle się czuję, chciałbym pójść się położyć.

- Naturalnie, Juriju Fiodorowiczu - odpowiedziała skwapliwie nauczycielka matematyki. - Skoro przez sześć lat nie mogliśmy sobie poradzić z Kuźminem, to jeden dzień nas nie zbawi. Życzę zdrowia.

- Dziękuję.

Tak, z Kuźminem były problemy. Skarżyli się na niego wszyscy nauczyciele. Wadik Kuźmin, prymus, nigdy nie dawał powodów do usunięcia go ze szkoły za brak po­stępów w nauce. Za to we wszelkich innych kwestiach, od zachowania na lekcjach do aroganckich i ordynar­nych wyskoków poza szkołą, był prawdziwą zakałą, nigdy jednak nie przekraczając granicy, poza którą automatycz­nie czekałoby go śledztwo i sąd. Jak bowiem wiadomo, za obrazę i oszczerstwo można postawić winnego przed sądem tylko na wniosek poszkodowanego. W dodatku ka­rze za te przestępstwa podlegają jedynie osoby pełnolet­nie. „Jutro - myślał Marcew, nerwowo zapinając płaszcz.

- Nad tym wszystkim zastanowimy się jutro. Dziś najważ­niejszy jest Jureczka. Trzeba go nakarmić, przewinąć, ukołysać do snu. Byle tylko nie doszło do nieszczęścia!"

Jurij Fiodorowicz Marcew był chory od dawna i nie­uleczalnie. Co prawda, wiedział o tym tylko on sam. No, może jeszcze trzy osoby, ale ich zdanie Marcewa nie in­teresowało. Dla pozostałych był szanowanym dyrektorem prestiżowej szkoły z wykładowym angielskim, nauczycie­lem literatury angielskiej i amerykańskiej. Dla swej żony

- dobrym mężem, dla córki - „pedagogicznie popraw­nym", choć nieco staroświeckim ojcem. Dla mamy zaś był Jureczka, Jurasikiem, Jurusiem, ukochanym, jedynym syneczkiem, doprowadzonym do rozpaczy jej rodziciel­ską miłością.

Marcew pojechał do mieszkania, które w tajemnicy przed rodziną wynajmował za dość umiarkowaną opłatę: mieszkanie było malutkie, dawno nieodnawiane, prawie bez mebli, i znajdowało się na skraju Miasta. Czasem Jurij Fiodorowicz przyprowadzał tu kobiety, ale ten azyl przeznaczony był przede wszystkim do leczenia, którego w ostatnich czasach potrzebował coraz częściej.

Wszedł do przedpokoju i szybko się rozebrał. Ręce drżały mu tak, że nie mógł nawet powiesić płaszcza na wieszaku, i rozdrażniony rzucił go na krzesło. Jureczka natarczywie wydzierał się na swobodę, przepełniała go nienawiść do matki i przemożne pragnienie natych­miastowego jej zabicia. .Zaraz, zaraz, kochany - mamrotał Jurij Fiodorowicz - zaraz się uspokoisz, wytrzymaj jesz­cze minutkę, jeszcze jedną sekundeczkę..."

Poruszał się niemal automatycznie, wyjmując ze skryt­ki kasetę, wkładając ją do magnetowidu i przysuwając fotel bliżej telewizora.

Przy pierwszych znajomych scenach, jakie ukazały się na ekranie, zrobiło mu się jakby nieco lżej, zauważył jed­nak, że muzyka, dawniej działająca niezawodnie, tym ra­zem działa słabiej. Przeląkł się nawet, że lekarstwo utra­ciło swą moc, jednak po kilku minutach wszystko powróciło do normy. Na ekranie ukazała się piękna twarz matki, taka, jaką była trzydzieści pięć lat temu, kiedy Mar­cew miał zaledwie osiem lat. Matka chodziła po pokoju, rozstawiała filiżanki, nalewała herbatę, potem wyciągnęła rękę i wzięła dzienniczek szkolny Jureczki. Marcew nie widział siebie na ekranie, ale wiedział, że siedzi przy stole naprzeciw matki i czeka przerażony, kiedy ta otworzy dzienniczek na stronie z długim, napisanym czerwonym atramentem listem od nauczycielki. Teraz mama go czyta, marszczy brwi, jej usta krzywią się pogardliwie, twarz robi się lodowata. Na stole między czajnikiem a koszycz­kiem z pieczywem leży duży nóż. „Nienawidzę jej! Boję się i nienawidzę! Zaraz ją zabiję!" Jureczka wyrywał się na zewnątrz, Marcew nie powstrzymywał go dłużej, ob­serwując zafascynowany, jak mały potwór zaspokaja swo­je pragnienie. Dziecko przymila się do matki, prosi o przebaczenie i obiecuje „więcej tego nie robić". Twarz matki łagodnieje, kobieta jest gotowa wybaczyć ukocha­nemu dziecięciu i nie widzi noża, który chłopiec chowa za plecami.

Zbliżenie - na całym ekranie piękna, długa szyja, błyszczące ostrze noża i krew. Dużo krwi. Bardzo dużo... Koniec. Katharsis. Marcew pamiętał wyraźnie ciepłą krew, spływającą strumieniem po jego ręce. To wrażenie powracało za każdym razem, gdy oglądał film, i ostatecz­nie przekonywało Jureczkę, że wreszcie t o zrobił. Teraz małoletni morderca zwijał się w kłębuszek, zasypiał i spał słodko do następnego razu.

Marcew odchylił się bezsilnie na oparcie fotela. Tym razem chyba sobie poradził. Ale poczucie wyswobodze­nia nie było dziś takie jak przedtem. Jureczka chyba nie zasnął, tylko zapadł w lekką drzemkę. Marcew uświado­mił sobie, że przerwy między atakami robią się coraz krótsze. Dawniej Jureczka budził się co dwa, trzy lata, potem - raz do roku, a od poprzedniego ataku do dziś minęły zaledwie cztery miesiące. Choroba się nasilała. Marcew zdawał sobie z tego sprawę. Cóż, pomyślał, to znaczy, że potrzebne jest nowe lekarstwo. Wiedział, jakie powinno być. Już jutro się tym zajmie.

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

Dzień pierwszy, dzień drugi

 

 

„Jestem emocjonalnym potworem, pozbawionym nor­malnych ludzkich uczuć" - myślała z rezygnacją Nastia Kamieńska, pilnie pokonując na bieżni zapisane przez lekarza kilometry. Po raz pierwszy w życiu znalazła się w sanatorium i postanowiła zatroszczyć się o swoje zdro­wie „w pełnym zakresie", tym bardziej że warunki w „Do­linie" były wręcz luksusowe.

Oczywiście, nigdy by się nie dostała do tego prestiżo­wego sanatorium, gdyby sama organizowała swój urlop. W najlepszym razie, jako pracownikowi Moskiewskie­go Wydziału Kryminalnego, zaproponowano by jej skie­rowanie do resortowego sanatorium bez basenu, z regu­larnymi wyłączeniami ciepłej wody.

Nastia, obojętna na uroki natury, spędzała urlopy w Moskwie na tłumaczeniu książek z angielskiego i fran­cuskiego, co, z jednej strony, pozwalało jej podreperować finanse, a z drugiej - odświeżyć znajomość języków. W tym roku urlop miała przewidziany na sierpień, ale Wiktor Aleksiejewicz Gordiejew, czule zwany przez pod­władnych Pączkiem, poprosił Nastię, by zamieniła się z kolegą, któremu nagle zmarła żona.

- Wiesz przecież, Anastazjo, że powinien mieć urlop wtedy, kiedy w szkole są wakacje. A tobie bez różnicy - sierpień czy październik, i tak tkwisz w Moskwie. Słuchaj no, chcesz, to ci załatwię dobre sanatorium.

- Chcę - nieoczekiwanie dla siebie samej powiedziała Nastia. Kłopotów ze zdrowiem miała co niemiara, ale nigdy się tym na serio nie zajmowała.

Teść Gordiejewa, profesor Woroncow, był szefem du­żego centrum kardiologicznego i z jego pomocą Wiktor Aleksiejewicz wysłał Nastię do „Doliny". Było to istotnie świetne sanatorium, które w dawnych czasach należało do Wydziału IV Ministerstwa Zdrowia i z absolutnie nie­pojętych przyczyn nie podupadło w epoce reform. Koszt skierowania był jednak taki, że przed Nastia stanęły nowe problemy. Załatać dziurę w budżecie mogła pod warun­kiem, że zabierze ze sobą tłumaczenie i będzie pracować w czasie urlopu. W tym celu jednak musiałaby wziąć też słowniki i maszynę do pisania, a poza tym dostać pokój jednoosobowy. Nawet przy minimum rzeczy torba ze słownikami i maszyną ważyłaby tyle, że Nastia miałaby zagwarantowany urlop w pozycji horyzontalnej - po niefortunnym upadku w czasie gołoledzi absolutnie nie mog­ła dźwigać ciężarów, bo później dokuczały jej silne bóle w krzyżu.

- Głowa do góry, Anastazjo. - Pączek mrugnął do niej, kiedy zwierzyła mu się ze swych obaw. - Zaraz zadzwo­nimy do tamtejszego szefa wydziału kryminalnego i po prosimy go, żeby wszystko zorganizował.

Wiktor Aleksiejewicz przekartkował notes i zaczął wybierać numer.

- Sieigiej Michąjłowicz? Witam, tu Gordiejew z Mosk­wy. Pamiętasz mnie jeszcze?

Nastia nie liczyła zbytnio na pomoc miejscowej milicji, wiedząc, że takie prośby są zawsze kłopotliwe i odrywają od pracy.

Uważnie obserwowała szefa, usiłując z intonacji głosu i wyrazu jego twarzy odgadnąć odpowiedzi niewidoczne­go Siergieja Michaj łowicza.

- ...Jedzie do was do „Doliny", żeby podleczyć krę­gosłup. Nie może dźwigać nic ciężkiego, dlatego proszę o pomoc.

(- Nie ma sprawy, załatwione.)

- A poza tym, Siergieju Michajłowiczu, konieczny jest pokój jednoosobowy. Pacjent zabiera ze sobą robotę.

(- Służbową?)

- Nie, nie, jak by to wyglądało? Za twoimi plecami? To praca twórcza.

(- Znamy, znamy taką pracę twórczą. Dobra, coś się wymyśli. A jak ten twój człowiek, lubi wypić? Czy to węd­karz? A może by zapolował?)

- Sieigieju Michajłowiczu, to młoda kobieta...

Widząc, jak twarz Pączka gwałtownie czerwienieje, jak nabiega krwią nawet łysina, Nastia domyśliła się, co po­wiedział jego rozmówca. Cóż, można faceta zrozumieć, nie chce poświęcać czasu i wysiłków ani własnych, ani swych podwładnych na urządzanie w sanatorium czyjejś kochanki. No bo kim może być kobieta, za którą wstawia się szef Moskiewskiego Wydziału Kryminalnego, jeżeli oczywiście nie jest jego kuzynką? Kim, jak nie kochanką któregoś z jego przyjaciół albo nawet jego samego? Bo przecież nie koleżanką z pracy! Koń by się uśmiał!

- Żarty się ciebie trzymają, Siergieju Michajłowiczu

- powiedział drewnianym głosem Gordiejew. - Zadzwo­nię do ciebie, jak będzie już miała bilet. Umowa stoi?

Kiedy Nastia kupiła bilet na pociąg, Wiktor Aleksiejewicz jeszcze raz zadzwonił do Miasta, znajomego nie zastał i przekazał informację dyżurnemu. Nastia nie miała żadnych wątpliwości, że nikt po nią nie wyjdzie na dworzec. Tak też się stało.

Pobladła z bólu, z trudem stawiając nogi, dotarła do recepcji sanatorium. Urzędniczka była uosobieniem uprzejmości, ale kiedy Nastia poruszyła kwestię pokoju jednoosobowego, kategorycznie odmówiła.

- Pokoi jednoosobowych jest mało, rezerwujemy je tylko dla inwalidów, kombatantów, weteranów z Afga­nistanu. Niestety, nic nie mogę dla pani zrobić.

- A czy można kupić skierowanie bezpośrednio tutaj?

- spytała Nastia, która była gotowa na wszystko, byle tylko jak najszybciej się położyć.

- Oczywiście. - Recepcjonistka szybko spojrzała na Nastię i natychmiast odwróciła wzrok, wbijając go w książkę meldunkową.

„Wszystko jasne" - pomyślała Nastia i powiedziała głośno:

- Proszę mi sprzedać jeszcze jedno skierowanie i zaj­mę sama pokój dwuosobowy. Można tak zrobić?

- Proszę bardzo. - Recepcjonistka wzruszyła ramiona­mi, jak wydało się Nasti, z niejakim napięciem i otworzy­ła stojący na biurku sejf.

Nastia bez słowa wyjęła pieniądze i położyła je na otwartej księdze meldunkowej.

- Może pani nie wypisywać skierowania - powiedziała cicho. - Proszę tylko zaznaczyć w książce, żeby nikogo mi nie dokwaterowano.

Znalazłszy się w pokoju, nie rozbierając się, padła na łóżko i bezgłośnie się rozpłakała. Krzyż bolał ją potwor­nie, pieniędzy zostało tyle co nic. A poza tym czuła się w jakiś sposób upokorzona.

Recepcjonistka rzetelnie odpracowała otrzymaną ła­pówkę. Dostrzegła chorobliwą bladość Nasti i już po pół­godzinie do pokoju zapukał lekarz. Natychmiast zauważył i wielką torbę, porzuconą na środku pokoju, i zaczerwie­nione od łez oczy, i tabletki przeciwbólowe na nocnym stoliku.

- No i co pani sobie myśli? - mówił z wyrzutem, ba­dając puls i oglądając posiniałe dłonie Nasti. - Jak można dźwigać takie ciężary, wiedząc, że jest się chorą? Krążenie ma pani w strasznym stanie. Czy pani pali?

-Tak.

- Od dawna? Dużo?

- Od dawna. Dużo.

- Pije pani?

- Nie. Tylko wermut, ale bardzo rzadko.

- Jak pani na imię?

- Anastazja. Ale proszę mi mówić po prostu Nastia.

- Ja jestem Michaił Pietrewicz, bardzo mi miło. A więc, Nastiu, proszę wybrać, co będziemy leczyć najpierw: krążenie czy kręgosłup?

- A jednocześnie nie można?

- Nie da się. - Pokręcił siwiejącą głową. - Na kręgo­słup zastosujemy borowinę, masaż, ćwiczenia - głównie bieżnię i gimnastykę w basenie. To zajmie około pięciu godzin dziennie, jeżeli potraktuje pani rzecz poważnie. A pani, o ile zrozumiałem, chce jeszcze pracować? - Wskazał brodą maszynę do pisania. - Na leczenie krąże­nia nie zostanie już czasu. Więc proszę wybierać.

- Będziemy leczyć kręgosłup - zadecydowała stanow­czo Nastia.

Obsługa w sanatorium istotnie była na poziomie: uwzględniając stan zdrowia Nasti, wszystkie badania, bez których nie sposób było rozpocząć kuracji, przeprowa­dzono bezpośrednio w numerze (w „Dolinie" tak nazy­wano pokoje). Przyszła pielęgniarka i pobrała krew do analizy, następnie zrobiono Nasti EKG. Po jakichś dwóch godzinach, kiedy wyniki były już gotowe, wpadła wesoła młoda śmieszka - neurolog - i, narzekając na „potwornie zaniedbane" krążenie, przepisała lekarstwo. Później przy­szedł staruszek internista, a na końcu, tuż przed kolacją, zjawił się lekarz prowadzący Michaił Pietrowicz, wypisał zalecenia i szczegółowo Nastię poinstruował. Na odchod­nym powiedział:

- Dziś proszę odpoczywać, kolację przyniosą pani do numeru. Przed snem przyjdzie siostra i da pani zastrzyk przeciwbólowy. Jeżeli rano zdoła pani wstać, zaraz po śniadaniu proszę iść na basen, instruktorka ma na imię Katia, niech jej pani powie, że zapisałem zestaw ćwiczeń numer cztery. Ćwiczyć należy co najmniej dwie godziny, jasne? Wszystko to zapisałem w książeczce zabiegów.

I oto nazajutrz, po ćwiczeniach w basenie, Nastia ma­szerowała pilnie na bieżni, zaliczając zalecone kilometry, i próbowała jako tako uporządkować myśli. Musiała od­powiedzieć sobie na trzy pytania.

Pytanie pierwsze: czy małżeństwo matki, Nadieżdy Rostisławowny, z ojczymem Nasti rozpadło się definityw­nie? I jak do tego podchodzi sama Nastia? W przeddzień wyjazdu córki do sanatorium matka zadzwoniła ze Szwe­cji, gdzie pracowała od dwóch lat, zaproszona przez jeden z tamtejszych uniwersytetów, i powiedziała, że zapropo­nowano jej przedłużenie kontraktu jeszcze na rok i że się zgodziła. Najwyraźniej matka niezbyt tęskni za mężem i córką. Ale i ojczym, Leonid Pietrowicz, przyjął tę nowinę ze stoickim spokojem; widocznie przyzwyczaił się już, że żony tak jakby nie miał. Wyglądał młodo, świetnie się trzymał, był przystojny, status słomianego wdowca wcale mu nie doskwierał - i Nastia o tym wiedziała. Najbardziej zdumiewała ją własna reakcja na tę sytuację: matka jesz­cze przez rok (a może i więcej, jeżeli jeszcze przedłużą jej kontrakt) będzie poza domem, ojczym na własną rękę urządza swoje życie osobiste, a jej, Nasti, nic to nie ob­chodzi, jak gdyby tak właśnie powinno być, jak gdyby wszystko było w porządku. Ona nie tęskni za matką. Ojczym radzi sobie bez żony. Rodzina się rozpadła. A Nastia nie odczuwa bólu. Dlaczego? Czyż naprawdę jest pozbawiona uczuć rodzinnych? Czyż naprawdę jest taka oschła?

Pytanie drugie: dlaczego ona sama nie wychodzi za mąż? Nastia wiedziała doskonale, że tego nie chce. Ale dlaczego? Loszka gotów ją poślubić w każdej chwili, są ze sobąjuż ponad dziesięć lat, mieszkająjednak osobno i jej jest to na rękę. Dlaczego? To przecież nienaturalne.

I wreszcie pytanie trzecie. Wczoraj dała łapówkę. Tak, tak, nazywajmy rzeczy po imieniu, dokonała czynu karal­nego. I co? Czy jest jej wstyd? Ani trochę. Czuje tylko niesmak. Anastazja Kamieńska, starszy oficer operacyjny milicji kryminalnej, magister prawa, major, wcale się tego nie wstydzi. Co się z nią dzieje?

„Jestem emocjonalnym monstrum - ze smutkiem myś­lała Nastia, przemierzając ścieżkę bieżni - jestem potwo­rem pozbawionym normalnych ludzkich uczuć".

 

 

W Mieście, w którym znajdowało się sanatorium „Do­lina", panowały spokój, ład i harmonia. Rozkwitała pry­watna przedsiębiorczość, ceny w sklepach komercyjnych były umiarkowane, przestępczość w porównaniu z resztą kraju wydawała się śmiesznie niska. Komunikacja działała bez zakłóceń, drogi były dobrze utrzymane, mer Miasta dotrzymywał obietnic ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin