Zwyczajny człowiek nie zatrzymałby się w tym miejscu. Nie było tu na pierwszy rzut oka nic ciekawego. Po prostu stary wykrot zasłonięty niemal całkowicie przez wybujałe wachlarze paproci. Mag przykucnął, wpatrując się w gąszcz nie poruszany najmniejszym nawet drgnieniem. Jego wyczulone nozdrza wyłowiły spośród symfonii leśnych zapachów prawie niezauważalną woń piżma. Mag, nie zmieniając pozycji, rozejrzał się za odpowiednim drągiem. W wykrocie mógł czaić się biały wąż – rzadkość i cenny surowiec w jego rzemiośle. Ranek był chłodny, więc istniała szansa, że zwierzę da się schwytać z minimalnym oporem. W dziurze był wąż albo inny przedstawiciel gadziej rodziny. Mag nie był akolitą, smarkaczem, który dopiero co otrzymał Znak. Już od wielu lat jego skórę nad lewą piersią zdobił tatuaż Kręgu i Płomienia – znak Stworzyciela, najwyższej kasty magów. Mroczny Buron, Buron Twórca – tak nazywali go znajomi magowie. Przyjaciół nie miał.
Buron wysłał myślową sondę, szukając umysłu owego stworzenia, chowającego się w wykrocie. Nie zamierzał ryzykować spotkania z bazyliszkiem. Zwykle potem bolała go głowa. Drgnął, zaskoczony. Stwór śnił!
– Ach... – szepnął Buron do siebie, a jego twarz skrzywiła się w nieładnym uśmiechu. – Cóż my tu mamy?
Rozgarnął ostrożnie kępę paproci. Pierwsza rzeczą jaką zobaczył, była ręka, odznaczająca się od ciemnej zieleni wyraźną, jasną plamą. Nie musiał zaglądać dalej. Dłoń była niewielka. O krótkich lecz zgrabnych palcach, opatrzonych dłutkowatymi paznokciami, połączona z ramieniem delikatnym nadgarstkiem. Przy bliższym przyjrzeniu okazywało się, że skórę pokrywa drobniutka przezroczysta łuska.
– Lamia.
Mag skupił się. Odszukał wrażliwy punkt lamiej jaźni i posłał weń ogłuszający ładunek mentalnej energii. Sen stwora, już od kilku chwil mącony obecnością maga, rozsypał się jak rzucona w mrok mozaika. Rozległ się zduszony, gardłowy krzyk. Łuskowate palce wbiły się głęboko w mech, by potem zmięknąć i znów legnąć nieruchomo. Buron wyciągnął swą zdobycz na światło dzienne. Była to samica lamii. Dotykał chłodnego ciała z beznamiętnością uczonego.
– Piękny okaz – mruknął, obmacując lamie kości policzkowe i bezceremonialnie podnosząc powieki, pod którymi kryły się jaskrawo błękitne tęczówki.
– Piękna – powtórzył i to była prawda. Lamia była piękna. Kobieta obdarzona jej urodą doprowadzałaby mężczyzn do szaleństwa. Bujne, jasne, zachodzące trójkącikiem na czoło wł...
szoolu