Yates Maisey - Pałac na pustyni.pdf

(813 KB) Pobierz
Maisey Yates
Pałac na pustyni
Tłu​ma​cze​nie:
Ka​ta​rzy​na Pan​fil
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Była kru​cha i bla​da. Jej blond wło​sy ścią​gnię​te były w cia​sny i ele​ganc​ki kok,
a dłu​gie rę​ka​wy suk​ni i cią​gną​cy się po pod​ło​dze tren mia​ły praw​do​po​dob​nie chro​-
nić jej eu​ro​pej​ską skó​rę przed peł​nym słoń​cem Ta​ha​ru.
Wy​star​czy, że spę​dzi kil​ka chwil w oto​cze​niu, w któ​rym on prze​by​wał przez ostat​-
nie dzie​sięć lat, a zgi​nie. Do​rad​ca wy​obra​ża​ją​cy so​bie, że mo​gła​by zo​stać od​po​-
wied​nią żoną dla szej​ka Ta​ha​ru, to naj​wy​raź​niej ko​lej​na oso​ba, któ​rą na​le​ża​ło zwol​-
nić.
– Za​bierz mi ją sprzed oczu – po​wie​dział Ta​rek.
Spoj​rza​ła w górę, uprzej​my wy​raz jej twa​rzy mo​men​tal​nie stał się twar​dy jak stal.
– Nie.
– Nie?
– Nie mogę stąd odejść.
– Oczy​wi​ście, że mo​żesz. Tak samo jak tu przy​by​łaś.
To on nie mógł odejść. Wró​cić i szu​kać uko​je​nia na pu​sty​ni.
On, któ​ry był trzy​ma​ny w od​osob​nie​niu przez więk​szość ży​cia, a któ​ry te​raz mu​-
siał zna​leźć spo​sób, by rzą​dzić mi​lio​na​mi oby​wa​te​li.
Unio​sła pod​bró​dek, dzię​ki cze​mu mógł do​strzec jej ary​sto​kra​tycz​ny pro​fil. Uświa​-
do​mił so​bie, że nie za​dał so​bie tru​du, by za​pa​mię​tać jej imię. Na pew​no po​da​no mu
je, in​for​mu​jąc go dwa ty​go​dnie temu, że przy​bę​dzie księż​nicz​ka z eu​ro​pej​skie​go
kró​le​stwa, aby za​ofe​ro​wać mu swo​ją rękę. A jed​nak jego mózg nie prze​cho​wał tej
in​for​ma​cji.
– Nie ro​zu​miesz, szej​ku – cią​gnę​ła zrów​no​wa​żo​nym gło​sem, od​bi​ja​ją​cym się
echem w ogrom​nej sali tro​no​wej.
Ra​czej lu​bił to po​miesz​cze​nie. Bar​dzo przy​po​mi​na​ło ja​ski​nię.
– Nie? – za​py​tał, wciąż nie​przy​zwy​cza​jo​ny do tego ty​tu​łu.
– Nie. Nie mogę wró​cić do Alan​sund, za​nim ta unia nie zo​sta​nie przy​pie​czę​to​wa​-
na. Wła​ści​wie naj​le​piej by było, gdy​bym w ogó​le nie wra​ca​ła.
– A dla​cze​góż to?
– Nie ma tam dla mnie miej​sca. Nie uro​dzi​łam się w ro​dzi​nie kró​lew​skiej. Na​wet
nie po​cho​dzę z tego kra​ju.
– Nie?
– Je​stem Ame​ry​kan​ką – po​wie​dzia​ła. – Po​zna​łam mo​je​go męża… mo​je​go zmar​łe​go
męża, kró​la, jesz​cze w szko​le. Te​raz on nie żyje. Jego miej​sce za​jął jego brat i za​-
mie​rza się oże​nić. Nie ze mną, dzię​ki Bogu. Ale uznał, że przy​dam się, za​wie​ra​jąc
dy​na​stycz​ne mał​żeń​stwo za gra​ni​cą. No i… oto je​stem.
– Imię i na​zwi​sko – po​wie​dział, bo mę​czy​ło go to, że ich nie znał.
Za​mru​ga​ła.
– Nie wiesz, jak się na​zy​wam?
– Nie mam cza​su na bła​host​ki, a sko​ro cię nie za​trzy​mu​ję, two​je na​zwi​sko nie wy​-
da​wa​ło mi się waż​ne. Jed​nak te​raz będę mu​siał je po​znać.
– Wy​bacz mi, wa​sza wy​so​kość, ale w więk​szo​ści ukła​dów po​li​tycz​nych moje na​-
zwi​sko nie jest bła​host​ką. Je​stem kró​lo​wą wdo​wą Oli​vią z Alan​sund. I my​śla​łam, że
bę​dzie​my oma​wiać ko​rzy​ści pły​ną​ce z tego mał​żeń​stwa.
Ta​rek po​pra​wił się na krze​śle, uno​sząc rękę i wy​gła​dza​jąc bro​dę.
– Nie je​stem do koń​ca pe​wien, czy to mał​żeń​stwo przy​nie​sie mi ja​kie​kol​wiek ko​-
rzy​ści.
– Więc dla​cze​go tu je​stem?
– Moi do​rad​cy uwa​ża​li, że by​ło​by ko​rzyst​nie, gdy​bym z tobą po​roz​ma​wiał. Ale ja
nie je​stem tego taki pe​wien.
– Czy wo​lisz ja​kąś inną ko​bie​tę?
Nie był pe​wien, jak od​po​wie​dzieć na to py​ta​nie. Ko​bie​ty ni​g
dy nie były czę​ścią
jego ży​cia. Jego wy​gna​nia.
– Nie. Dla​cze​go py​tasz?
– Przy​pusz​czam, że bę​dziesz po​trze​bo​wał spad​ko​bier​cy.
Nie my​li​ła się. Był ostat​nim z ro​dzi​ny al-Kha​lij. Tym, co po​zo​sta​ło z nie​gdyś po​tęż​-
ne​go rodu. Jego prze​klę​ty brat nie miał na​rze​czo​nej. Ani nie pro​kre​ował, kie​dy miał
na to szan​sę. Te​raz to za​da​nie spad​nie na Ta​re​ka, a on nie zo​stał na to przy​go​to​wa​-
ny. Zo​stał wy​szko​lo​ny, by od​rzu​cić żą​dze cia​ła. Aby chro​nić swój kraj, mu​siał stać
się czymś wię​cej niż tyl​ko czło​wie​kiem. Mu​siał stać się czę​ścią ska​ły wy​ra​sta​ją​cej
z nie​przy​stęp​nej pu​sty​ni. Sta​nie się na po​wrót czło​wie​kiem z krwi i ko​ści było trud​-
nym wy​zwa​niem.
– Tak, za ja​kiś czas.
– Z ca​łym sza​cun​kiem, szej​ku, zwle​ka​nie z pło​dze​niem spad​ko​bier​cy spo​wo​do​wa​-
ło, że zna​leź​li​śmy się tu dziś obo​je. Ja i mój mąż za​nie​dba​li​śmy sta​rań o dziec​ko, po​-
dob​nie jak twój brat. Dla​te​go zo​sta​łam od​su​nię​ta. A ty za​sia​dasz na tro​nie, pod​czas
gdy praw​do​po​dob​nie to twój bra​ta​nek po​wi​nien zaj​mo​wać tę po​zy​cję. Od​wle​ka​nie
pro​kre​acji może być dość kosz​tow​nym błę​dem.
Ta​rek od​chy​lił się w tył, bo​la​ły go mię​śnie. Nie przy​zwy​cza​ił się jesz​cze do no​wo​-
cze​snych me​bli, choć spę​dził w pa​ła​cu cały ubie​gły mie​siąc.
Oce​nia​jąc tę kró​lo​wą, Oli​vię, uznał, że jest kru​cha. Za​czął się za​sta​na​wiać, czy
nie dał się zwieść po​zo​rom. Pro​sty błąd.
Czło​wiek, któ​ry spę​dził wie​le lat na pu​sty​ni, jak on, nie po​wi​nien wie​rzyć wy​łącz​-
nie oczom. Fa​ta​mor​ga​ny nie na​le​ża​ły wy​łącz​nie do le​gen​dy. Na pu​sty​ni było o wie​le
bar​dziej praw​do​po​dob​ne zna​le​zie​nie pia​sku niż ja​kie​go​kol​wiek wy​tchnie​nia od upa​-
łu. Mimo to, kie​dy przy​wód​ca ple​mie​nia Be​du​inów przy​niósł mu wia​do​mość o śmier​-
ci Ma​li​ka, po​czuł nie​chęć przed po​wro​tem do pa​ła​cu.
Co mógł​by za​ofe​ro​wać temu kra​jo​wi jako dy​plo​ma​ta? Temu kra​jo​wi, któ​ry był
czę​ścią jego du​szy. Na​ro​do​wi, któ​ry wy​nisz​czy​ły pra​wa usta​no​wio​ne przez jego
bra​ta i któ​re​go przy​się​gał strzec za wszel​ką cenę. Dla do​bra kra​ju mu​siał wró​cić
i rzą​dzić. I dla​te​go, choć było mu to nie w smak, mu​siał roz​wa​żyć sen​sow​ność zna​-
le​zie​nia na​rze​czo​nej. Ko​goś, kto wy​peł​nił​by jego bra​ki.
– Słusz​ny ar​gu​ment. A jed​nak mam inne opcje. Przy​naj​mniej po​ka​za​łem, że o wie​-
le trud​niej jest za​bić mnie niż mo​je​go bra​ta.
– Czy ktoś czyn​nie sta​ra się wy​ka​zać, że jest ina​czej? Je​śli masz wro​gów, nie za​-
mie​rzam sta​wiać sie​bie ani ewen​tu​al​nych dzie​ci w ta​kiej sy​tu​acji.
– Do​ce​niam two​ją za​po​bie​gli​wość. Jed​nak śmierć mo​je​go bra​ta była je​dy​nie wy​-
pad​kiem. Nie ma żad​nych wro​gów. Mój brat su​ro​wo roz​pra​wiał się z każ​dym kry​ty​-
kiem, któ​ry się po​ja​wiał. Ża​den nie po​zo​stał.
Przy ta​kim spo​so​bie rzą​dze​nia w rze​czy​wi​sto​ści mu​sia​ło po​zo​stać ich wie​lu.
Tyl​ko po pro​stu mil​czą. Miej​my na​dzie​ję, że ty nie wzbu​dzisz ich gnie​wu.
– Nie je​stem Ma​li​kiem. Nie mam za​mia​ru brać z nie​go przy​kła​du.
Był da​le​ki od tego. Za​mie​rzał rzą​dzić dla lu​dzi, a nie dla sie​bie. Ma​lik ster​ro​ry​zo​-
wał tłu​my. Za​nie​dbał go​spo​dar​kę. Od​wra​cał wzrok, gdy lud gło​do​wał. Wy​da​wał pie​-
nią​dze na wy​staw​ne przy​ję​cia, bi​żu​te​rię i luk​su​so​we apar​ta​men​ty dla ko​lej​nych kur​-
ty​zan.
– Ro​zu​miem. Jed​nak zmia​na może też wią​zać się z pro​ble​ma​mi.
– Mó​wisz tak, jak​byś mia​ła do​świad​cze​nie w tej kwe​stii.
Ja​sno​ró​żo​we usta lek​ko się wy​dę​ły. Była ta​kim wy​ra​fi​no​wa​nym stwo​rze​niem. Zu​-
peł​nie mu ob​cym. Nie​wie​le cza​su spę​dził w to​wa​rzy​stwie ko​biet, a jesz​cze mniej –
w to​wa​rzy​stwie ko​biet ta​kich jak ta.
– Mój mąż do​ko​nał wie​lu zmian po ob​ję​ciu tro​nu. Od​po​wia​dał za spo​ro mo​der​ni​-
za​cji. Alan​sund było jed​nym z bar​dziej prze​sta​rza​łych kra​jów Skan​dy​na​wii, a król
Mar​cus zro​bił nie​ma​ło, by to zmie​nić. Zmia​na jest za​wsze bo​le​sna.
– A twój kraj stoi te​raz przed ko​lej​ną zmia​ną: bę​dzie mieć no​we​go kró​la.
– Tak. Cho​ciaż wie​rzę, że An​ton zro​bi dla kra​ju co w jego mocy. To do​bry czło​-
wiek.
– Ale nie wy​star​cza​ją​co do​bry, że​byś go po​ślu​bi​ła?
– Jest zwią​za​ny z inną i chce się z nią oże​nić. Poza tym to tro​chę jak z Bi​blii: po​-
ślu​bić żonę zmar​łe​go bra​ta.
Ta​rek nie ro​zu​miał, dla​cze​go wy​da​wa​ło jej się to nie​wła​ści​we. Spró​bo​wał so​bie
wy​obra​zić, jak by to było, gdy​by Ma​lik miał żonę. Nie mógł po​jąć, dla​cze​go taki
spo​sób po​zy​ska​nia szej​ki​ni miał​by być gor​szy niż inne me​to​dy. Nie mia​ło dla nie​go
zna​cze​nia, czy​ją żoną była wcze​śniej ta ko​bie​ta. Ale wte​dy mu​siał uznać swój brak
wie​dzy w kwe​stiach dam​sko-mę​skich. Być może była to jed​na z tych rze​czy, któ​re
mu umy​ka​ły ze wzglę​du na szcze​gól​ny cha​rak​ter jego eg​zy​sten​cji sprzed po​wro​tu
do pa​ła​cu.
– To twój szwa​gier cię tu przy​słał?
– Tak. Uświa​do​mił so​bie, że mo​żesz po​trze​bo​wać kró​lo​wej. A tak się zło​ży​ło, że
my mie​li​śmy jed​ną w re​zer​wie.
Był​by się ro​ze​śmiał, gdy​by to le​ża​ło w jego zwy​cza​ju.
– A nam jed​nej bra​ku​je. Ro​zu​miem, że ta​kie roz​wią​za​nie wy​da​je się lo​gicz​ne. Ale
nie​ste​ty uwa​żam, że to nie jest dla mnie do​bry mo​ment na skła​da​nie ślu​bów. Tra​fisz
sama do wyj​ścia czy mam we​zwać ko​goś ze stra​ży, żeby cię od​pro​wa​dził?
Oli​via nie mo​gła so​bie przy​po​mnieć, kie​dy ostat​ni raz zo​sta​ła od​pra​wio​na. Wła​ści​-
wie to mo​gła. An​ton po​śpiesz​nie od​da​lił ją do ob​ce​go kra​ju, by w ten spo​sób sta​no​-
wi​ła ka​pi​tał Alan​sund. Po​nie​waż wraz ze śmier​cią Mar​cu​sa prze​sta​ła się li​czyć. Nie
było sen​su mieć o to pre​ten​sji. W jej ży​łach nie pły​nę​ła kró​lew​ska krew. Nie uro​dzi​-
ła po​tom​ka. Tak wy​glą​da​ło ży​cie w pa​ła​cu. To nie było nic oso​bi​ste​go.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin