Konrad Fiałkowski Konstruktor - Widzisz już tę planetoidę? - zapytał Marp. - Nie i jeszcze długo jej nie zobaczę... - Zupełnie, jakbymy podróżowali do układu Toliman. Leci się i leci. Nie nudzi ci się'' - Trochę. Możesz włšczyć program wideotronii ogólnoukładowej. - Nie warto. W programie na pewno znowu ziemskie grzybobranie w ziemskim lesie albo ziemska dziewczyna unosi się na antygrawitorach w podmuchach ziemskiego wietrzyku... To dobre dla nostalgicznych marsjańskich kolonistów, przeżuwajšcych przed ekranem papkę z chlorelli, ale nie dla nas - Marp wstał z fotela i przeszedł się tam i z powrotem wzdłuż cian kabiny. - Że też nie mieli gdzie zbudować tej bary. Peryferie strefy rodkowej... W porównaniu do tej planetoidy Mars to centrum Układu Słonecznego... A w dodatku teraz, gdy znajduje się ona w najbardziej odsłonecznym punkcie swej orbity, lot do niej to zupełny absurd. - Nie narzekaj, Marp. Mogli cię wysłać na księżyce Saturna. Nie jest jeszcze najgorzej. Baza na planetoidzie to w pełni zautomatyzowane marzenie kosmonauty. Podobno, jeli nie chcesz oglšdać gwiazd, możesz ich nie widzieć całymi tygodniami. Automaty karmiš cię, kołyszš do snu i nie mówišc ci nawet o tym, spełniajš każde twoje życzenie... - Jednym słowem, opowieci z tysišca i jednej podróży kosmicznej. Może mi w takim razie powiesz - Marp spoważniał nagle - dlaczego ci się nie odzywajš już drugi tydzień... - Może jest im tak dobrze, że zapomnieli o Ziemi i o nadawaniu sprawozdań... - Nie kpij, Tor. Ta historia wcale nie wyglšda zabawnie. - Zapewne... Może to jednak nic poważnego. Mógł im jaki większy meteor trzepnšć w antenę... - Naprawiliby już do dzisiaj. Soto, wiesz, ten, który jest naczelnym kosmikiem w tej bazie, nie siedziałby z założonymi rękoma czekajšc na nas. Znam go... - To dobrze, że go znasz. Będziesz mu mógł przynajmniej po starej znajomoci powiedzieć kilka ciepłych słów, jeli się okaże, że niepotrzebnie tam lecimy - Tor przecišgnšł się w fotelu. - Za chwilę zaczniemy ich wywoływać... Może się odezwš. - Wštpię. - To niech się nie odzywajš. I tak tam wylšdujemy. Chyba że jaki bolid trafił wprost w bazę. Jak mnie uczono, zdarza się to z prawdopodobieństwem jedynki na siódmym miejscu za przecinkiem, ale jednak się zdarza. To byłoby fatalne. Nie moglibymy się tam zatrzymać, a powiem ci szczerze, że doć już mam tego lotu. Człowiek nie jest przystosowany do życia w kosmolocie. To dobre dla automatów... - Wolę podróżować kosmolotem niż siedzieć bez przerwy w bazie, nawet w takiej bazie jak ta, do której lecimy. - Entuzjasta próżni się znalazł. Najlepiej włóż skafander i wyskocz na zewnštrz. Kosmonauta Marp, nowy satelita Słońca. Marp wzrusrył ramionami i usiadł w swoim fotelu. Tor tymczasem pochylił się nad ekranem. - Zobaczymy, czy ich lokalna stacja nadawcza pracuje powiedział. Chwilę manipulował przełšcznikami i nagle w głoniku odezwał się wysoki, dwięczny ton. - To oni? - zapytał Marp. - Tak. - No, to w takim razie jestemy tuż koło nich... - Niezupełnie. Oni majš mocnš radiostację lokalnš, wiesz, ze względu na próby, które przeprowadzajš... - Z nowo konstruowanymi kosmolotami? - Tak. - Słyszałem, że ten ich ogromny automat, wiesz, ten, którego nazywajš Konstruktor. samodzielnie projektuje te wszystkie ich kosmoloty. - Niezupełnie sam. Założenia przesyłajš z Ziemi. - Tylko założenia. Całš resztę, łšcznie z latajšcym modelem kosmolotu, wykonujš sami. A jest ich trzech, tylko trzech... - No i Konstruktor. To jeden z największych automatów w Układzie Słonecznym. Właciwie on wykonuje całš pracę, a oni sš tam, wiesz... no... - Jak to? Oni nadzorujš całš pracę. Soto, ten kosmik, opowiadał mi nawet, że majš z tym Konstruktorem sporo kłopotów... - Też tak słyszałem - Tor skinšł głowš. - Trzy tygodnie temu, gdy się z nim spotkałem, wracał z Instytutu Sieci Podprogowych. Oni w tym Instytucie zajmujš się najbardziej skomplikowanymi układami. Chciał się z nimi konsultować częciej, ale ta komunikacja... Że też nie mogli tej bazy zbudować gdzie bliżej. - Nie... nie mogli -Tor spojrzał na Marpa i umiechnšł się - bo widzisz, oni przeprowadzajš tam próby tych nowych kosmolotów, a jeli się próba nie uda, to kończy się to małym wybuchem termojšdrowym. Powiedzieli mi przed odlotem, abym uważał przy podchodzeniu do planetoidy... - Będziemy uważać. - Nadam im sygnał, że już tutaj jestemy. Przypuszczam, że poczekajš z próbami do naszego lšdowania. Tor odwrócił się do pulpitów sterujšcych i nacisnšł klawisz wezwania. Widział błysk wskanika, który potwierdził emisję energii z anten kosmolotu. - Tor - Marp przerwał spacer po kabinie i zatrzymał się przed pulpitem kosmogacyjnym - Tor, oni przerwali nadawanie... - Nie rozumiem. Jak mogli przerwać... - Nie ma ich sygnału. - Ale w takim razie... - Przede wszystkim nasz automat kosmogacyjny nie odnajdzie ich planetoidy... - Tragedii nie ma. To jest kosmolot dalekiego zwiadu i mamy odpowiednie przyrzšdy, by ich odszukać. Niestety, będziesz musiał trochę popracować, Marp. - Zgoda, Tor. Ale nie wszyscy latajš na kosmolotach dalekiego zwiadu, zaopatrzonych w te wszystkie urzšdzenia.. - Nie wszyscy... - A gdybymy byli w zwykłym kosmolocie, nie znalelibymy nigdy tej planetoidy, ani za rok, ani za dziesięć, ani za sto lat. Chyba przypadkiem. - Gdybymy byli zwykłym kosmolotem, nie mielibymy również paliwa na powrót, minęlibymy tę planetoidę i pomknęli w próżnię wzywajšc pomocy tak długo, ażby nas stamtšd wycišgnęli. - W tym pustkowiu? Przecież tu nawet automatyczne rakiety-sondy rzadko docierajš. - Na pewno usłyszeliby nas na planetoidzie. Ale jeli oni by nam nie pomogli, nie nadali swego sygnału lub nie odszukali swoim kosmolotem... no cóż, Marp, wpisano by nas na listę zaginionych w Kosmosie... Następne dwie godziny pracowali intensywnie, tak jak rzadko tylko pracuje człowiek w epoce automatów. Tor planetoidy był zapisany w pamięci ich automatów, a swoje położenie wyznaczali z sygnałów z księżyców Jowisza. Automaty przeliczajšce sterowały bezporednio silnikami i tylko częste zmiany przyspieszenia dowodziły, że jednak poruszajš się wród trwajšcych w wiecznym bezruchu gwiazd. - Złożę raport i wylejš tego Soto na jakš peryferyjnš marsjańskš bazę, gdzie będzie mógł uprawiać sałatę pod w emiterem agrotechnicznym - Marp odwrócił się od pulpitu, na którego ekranach bezskutecznie wypatrywał sygnału bazy. - I całš załogę bary razem z nim - dodał. - Takich ludzi w ogóle nie powinno wysyłać się w Kosmos. - Niepotrzebnie się denerwujesz. Nawet wród automatów zdarzajš się wybrakowane egzemplarze, a cóż dopiero wród ludzi, którzy bšd co bšd nie przechodzš przed urodzeniem kontroli technicznej. Raport oczywicie wylemy... przerwał nagle-...o, widzisz, jest! Jest planetoida!-Tor wskazywał na ekranie drobny rozbłysk. To powracało echo radaru odbite od powierzchni planetoidy. - To tak, jakbymy byli w domu... - powiedział Marp i usiadł z rozmachem w fotelu. - Jeszcze te głupie pół miliona kilometrów. Podaj współrzędne automatowi kosmogacyjnemu. - A oni, dranie, się nie odzywajš. - Nie usłyszeli na pewno naszego sygnału - Tor powiedział to bez przekonania. - Absurd. Przecież majš całš sforę automatów na nasłuchu. I jeszcze jedno. Zauważyłe, kiedy ich radiostacja zamilkła... - Marp nachylił się nad Torem i spojrzał mu wprost w twarz - zauważyłe... Wtedy kiedy mymy się odezwali... Oni specjalnie jš wyłšczyli, a to by znaczyło... - Ależ to niemożliwe, Marp... - A to by znaczyło, że nie życzš sobie, bymy ich odwiedzali, że woleliby nawet mierć w Kosmosie od naszych odwiedzin. - To nie może być prawdš. - Mówię o faktach. Oni nie wiedzieli, jakim kosmolotem nadlatujemy i jaki mamy zapas paliwa... Planetoida była drobnym okruchem skalnym, w który wtopiona została baza. Szczyt bazy tworzył białš kopułę odcinajšcš się wyranie na brunatnym tle skał. - Spójrz, Marp - powiedział Tor, gdy byli już blisko widzisz bazę. Cała planetoida to jej obudowa. Trochę skał wydršżonych od rodka, a w ich wnętrzu, tam w głębi, pracuje Konstruktor. Skały chroniš go przed meteorami i eksplozjami silników nieudanych kosmolotów... - To tam... widzisz... - Tam sš stocznie kosmiczne, w których budowane sš prototypy... Jeżeli to, co oni tam budujš, jest kosmolotem, to jest to najdziwniejszy kosmolot, jaki widziałem w życiu. Marp przyjrzał się dokładnie kosmolotowi i pomylał, że Tor ma rację. - Oni nad tym pracujš. Widzisz błyski palników automatów - powiedział. - Jeżeli pracujš, to nie będš chyba równoczenie przeprowadzać prób. Lšdujemy? - Lšduj. Tor cišgnšł ku sobie dwignie sterujšce, poczuł charakterystycznš zmianę przyspieszenia i biała plama kosmodromu zaczęła gwałtownie rosnšć w ekranie. Autopilot ominšł wierzchołki anten, a potem kosmolot drgnšł lekko w zetknięciu z płytš lšdowiska. - Wkładamy skafandry? - zapytał Marp. - Tak... i może - Tor zawahał się - może na wszelki wypadek we dezintegrator. - Więc zgadzasz się ze mnš, że tam nie wszystko może być w porzšdku... - Nie, ale ostrożnoć... - Dobrze, dobrze. Dezintegrator to jest argument uniwersalny, argument dla wszystkich automatów - dodał, gdy spostrzegł, że Tor chce zaprotestować. - Zamknij dokładnie właz - powiedział Tor i wyszedł pierwszy. Marp docisnšł zawór hełmu i ruszył za nim. Po chwili stali już na białej płycie kosmodromu. Przeszli do luz wejciowych bazy odrywajšc z trudem podeszwy butów skafandra od chwytliwej powierzchni kosmodromu. Grawitacja na planetoidzie była niewyczuwalna i gdyby nie zabezpieczenia, każdy krok groziłby uleceniem w próżnię. Przy luzach wejciowych Tor zatrzymał się na chwilę. Wiedział, że tam musiały zostać wbudowane automaty nadsłuchujšce wezwań na falach przewidzianych dla nadajników skafandrów...
ZuzkaPOGRZEBACZ