Kazimierz Dymel Jedna jest tylko synogarlica moja Czytelnikom Biblioteki Sieciowej z wyrazami szacunku i przyjani - autor P.S. Proszę za motto mojej pozycji przyjšć stwierdzenie Marii Kuncewiczowej: "Miłoć jest najzdrowszš, najpiękniejszš chorobš, miłoć jest jedynym bólem zasługujšcym na wiecznoć" Oby i nasze miłoci na tę wiecznoć zasługiwały. Wszystko jest stšd odległe i nierealne: codzienny, goršczkowy popiech i odwiętne plany, dšżenia, ambicje. Z tej perspektywy marzenia, nawet one sš jakby nieistotne, bez znaczenia. Czy jednak może być inaczej, skoro w koło - szczelina rozbuchana, wielobarwna ciana drzew i kwiatów, w której bez wytchnienia koncertujš rozliczne orkiestry ptaków i owadów? Czy może być też inaczej, skoro przede mnš ten niezwykły dom. Każde odwiedziny u Mani i Jerzego Kuncewiczów rozpoczynałem od powitania włanie jego. Tak jest i dzi. Ile w nim jest jeszcze wdzięku! Ile lekkoci i fantazji! A przecież ma już swoje lata, przeszedł niemało. Oczywicie milczy, ale i tak znam wiele szczegółów z jego burzliwej "biografii". Zresztš nie ja jeden. Był przecież bohaterem kilku już ksišżek i zawsze jawił się w nich jako żywa, mylšca istota. Teraz dom stoi cichy, przygaszony. Na swój sposób obchodzi żałobę po ludziach, którzy go stworzyli - po Marii i Jerzym Kuncewiczach. Ich mierć wcišż jeszcze budzi bolesne zaskoczenie. Pochowani zostali tutaj, w Kazimierzu, gdzie spędzili najpiękniejsze lata swego życia. A przecież jeszcze przed kilkoma laty było w nich tyle swady, radoci i energii. Więc Ich nie ma? Na tarasie, wród nieforemnych płyt piaskowca sterczš te same co niegdy kolumny wapiennej pergoli. Chociaż - nie. Sš żółtawe, z rdzawymi żyłkami marglu. A wówczas, gdy siedzielimy na wygodnych, wiklinowych fotelach, otoczeni pnšcymi, herbacianymi różami, wydawały się nieskazitelnie białe. O czym wtedy rozmawialimy? O sztuce, miłoci, radoci życia... Znów słychać głos Marii: - Kwestia radoci życia jest nierozłšczna z dziecinnš naturš człowieka. Ci ludzie, którzy do mierci pozostajš dziećmi, majš talent zachwytu, uwagi, dlatego że ich wcišż co zaskakuje. Dzieci po raz pierwszy widzš osła, kozę, drzewo... - Mamę przede wszystkim, tatę - przerwał, miejšc się, Jerzy. - I to wprowadza je w stan napiętej uwagi. To wszystko jest dla nich takie nowe, niezwykłe i dziecko jest wówczas pełne zachwytu... Niestety, bardzo wielu ludzi z absolutnš nieuwagš przechodzi koło wszystkiego, co ich otacza. To sš ludzie, którzy gdy raz zobaczyli jakš kamienicę, to już jej nigdy drugi raz nie zobaczš, bo gdzie tam zapadła w wiadomoci i nie odnawia się. Nisko, nad nami, przeleciał gołšb. Maria aż się uniosła z wrażenia. Uważnie ledziła jego lot i powiedziała z wielkim ożywieniem: - To szalenie wytrwała, heroiczna gołębica. Na bardzo kiepsko skleconym gniazdku się umociła - pokazała pobliskie drzewa - i zniosła jajka. W ostatnich dniach, po wielkich ulewach, gdzie zaginęła. Okropnie jš opłakiwalimy, bo liczna była z niej pani, z zielonš główkš, z białym kołnierzem, taka wytworna, pełna elegancji. No i wróciła. Ciekawe, czy przybędzie też partner, który dolatuje do niej czasem. Prawdopodobnie to on uklecił to okrutne gniazdko. Przez chwilę, równie bezskutecznie jak wtedy, szukam wzrokiem "okrutnego"gniazdka, ukrytego pewnie nadal w gęstwinie wielkiego dębu. - Mamy też synogarlice - powiedział Jerzy - które sš nierozłšcznymi ptakami. Zawsze - blisko siebie. I taka synogarlica już od rana woła: gdzie ty jeste? gdzie ty jeste? Co parę godzin potwierdza tym krzykiem swój niepokój. - Ja też to słyszę i bardzo lubię ten głos, który mnie mieszy i rozczula. Czasem zresztš udaję ptaka i wołam Jerzego: gdzie ty jeste? Słowom towarzyszył miech i jeszcze teraz wydawało mi się, jakby nadal przepływał w łagodnych podmuchach wiatru. Wspomnienia oddalajš się. Radosne dwięki i barwy znów każš żyć chwilš bieżšcš. Sš takie same jak przed laty. Tak samo pogodny jest ptasi piew, równie soczyste i intensywne kolory. Pierwszy odszedł Jerzy. Jego synogarlicy złożyłem kondolencyjnš wizytę w kilka dni po pogrzebie. Maria w skupieniu przyjmuje wyrazy współczucia i z roztargnieniem wkłada do wazonu okolicznociowy bukiet gerberów. Tak, rozmawiam z Mariš, choć wszystko w niej zmienione: spojrzenie, wyraz twarzy, sylwetka. Jest krucha, zmęczona, bezradna. Opowiada, jak spadła na niš teraz lawina obowišzków. Już czwarty miesišc odpisuje na setki listów i depesz kondolencyjnych z całego wiata. Porzšdkuje też listy męża, fotografie, manuskrypty. Jeszcze za jego życia ustalili, że dom przekażš Muzeum w Kazimierzu, a znacznš częć parku pobliskiemu Domowi Prasy. Włanie w tej sprawie spodziewa się za chwilę odwiedzin, nie pierwszych zresztš, miejscowego konserwatora zabytków i dyrektora Muzeum, przedstawiciela prasy oraz adwokata. Trzeba ustalić i sprecyzować wiele szczegółów, drobiazgów, detali. Oczywicie mogę uczestniczyć w tej rozmowie. Grzecznie odmawiam, więc Maria zaprasza mnie na ponowne spotkanie za dwie godziny. Idę teraz ich ulubionš trasš spacerowš: ogrodem, skrajem parku w górę - wšwozem Małachowskiego na pola, a potem przez Albrechtówkę do Mięćmierza, starej, rybackiej osady. Znów powracajš wspomnienia. Maria, niby pogańska bogini Melitele, niestrudzenie kršżyła między kępami przydrożnych kwiatów. Ja trzymałem się Jerzego, który z pasjš opowiadał o swojej młodoci. Po przodkach, w których płynęła krew polska, ruska i litewska, pewnie po nich odziedziczył niespokojnoć ducha. Jeden z Kuncewiczów, zesłany za udział w powstaniu styczniowym na Sybir, przedostał się na Alaskę, a następnie walczył w randze pułkownika w armii Stanów Zjednoczonych. - Takie mieszanki różnych krwi niemal zawsze okazywały się znakomite - wtršciłem. - Włanie dlatego - powiedział Jerzy - mówiło się kiedy, że Rzeczpospolita jest jak obwarzanek: wszystko, co w niej najwartociowsze, znajduje się na obrzeżach. On sam urodził się w Lublinie. Już jako uczeń szkoły handlowej brał udział w strajku szkolnym w 1905 roku, a następnie zwišzał się z Polskim Stronnictwem Ludowym "Wyzwolenie". Zadenuncjowany przed władzami carskimi jeszcze przed pierwszš wojnš wiatowš uciekł do Liege w Belgii, gdzie studiował fizykę i chemię. W 1916 roku wrócił do kraju - i znów znalazł się w patriotycznym ruchu ludowym. Niepodległoć i nowe dokonania. Był nauczycielem i adwokatem, działaczem ludowym i publicystš. Jeszcze przed spotkaniem zapoznałem się z jego twórczociš. W trakcie przechadzki mogłem stwierdzić, że życie miał równie pasjonujšce, jak niezwykłe były jego pasje. Przed wojnš napisał m.in. ksišżkę "Przebudowa. Rzecz o życiu i ustroju Polski", by w szećdziesištym pištym roku życia wydać cztery dramaty, a w wieku siedemdziesięciu czterech lat - tom myli filozoficznych "Nieskończonoć a rzeczywistoć". Był filozofem i dramaturgiem, politologiem i ekonomistš. - Icie renesansowa różnorodnoć zainteresowań - zauważyłem. - Czy ja wiem... ja po prostu, podšżajšc własnš drogš życia, wdšż oddalałem się od tego, co sprawdzalne, w kierunku problemów w istocie swej niesprawdzalnych. Cišgły niedosyt zmusza bowiem każdego wędrowca, a takim chyba jestem, do wkraczania na tereny nieznane, pionierskie. Niestety, po jakim czasie i tu spotyka się lady po dawnych odkrywcach. To na pewno utwierdza w przewiadczeniu o słusznoci obranej drogi, ale i trochę rozczarowuje, a więc osłabia impet badawczy. Tymczasem do rozmowy włšczyła się Maria, która zdšżyła już stworzyć misternš ikebanę z polnych kwiatów. - Nie lubię zostawiać rzeczy napoczętych, nie dokończonych. Jest pewna pedanteria w moim usposobieniu, może odziedziczona po rodzicach; ojciec był matematykiem, matka muzyczkš, wobec tego rytm był dla niej czym niesłychanie ważnym i każda fraza musiała zmierzać do jakiego finału... To wszystko gdzie tam prawdopodobnie w mojej naturze istnieje. - Moim zdaniem największe dzieła sztuki to te - wtršcił Jerzy - które czerpiš z rzeczywistoci, a powstajš z zacietrzewienia i uporu. Ale nie o tym chciałem... Jest przede wszystkim w tobie i we mnie jedno: poczucie niezależnoci i chęć zachowania niezależnoci pomimo trudnoci i przeciwieństw, jakie nas spotykajš. - Tak, to prawda. Włanie dšżenia do niezależnoci, niepoddawania się modom, jeli chodzi o twórczoć... - ...Niekłaniania się nisko, niekłaniania się! - No - zastanowiła się Maria - może ja nie miałam okazji do kłaniania się... - A ja miałem! - On może miał... Ale wracajšc do twórczoci. Piszę dla zbawienia duszy! - Rozemiała się z lekkim zażenowaniem. Piszę dla jakiego wewnętrznego spokoju i poczucia spełnienia życia. - Wielkš pracowitociš osišgnęła wszystko, muszę przyznać - mówił Jerzy. - Gdyby porównać moje wyniki z jej, to ona jest bardziej pracowita niż ja. Przed nami - szczyt wzniesienia. Jeszcze tylko ostre podejcie i można sobie pozwolić na krótki odpoczynek. Po pokonaniu tej przeszkody ze zdumieniem stwierdziłem, że nie sš zmęczeni - a przecież pan Jerzy miał już dziewięćdziesištkę, natomiast pani Maria była tylko o kilka lat młodsza. Powrócili do przerwanej rozmowy. Maria: - Nie było takiej sytuacji, w której by się załamała nasza chęć wspólnego wkroczenia w następny etap. - Codziennoć stwarza trudnoci, które umysłowi nasuwajš czasem myli: odejd, zrezygnuj! Ale jest w człowieku co, co mówi: zostań! machnij rękš na codziennoć, bo poza niš jest co więcej. - Mielimy syna na łodziach podwodnych w czasie drugiej wojny wiatowej, gdzie był podsłuchowcem. Jego łód utonęła, a on przeżył jedynie dzięki temu, że nie biegł do włazów i do ostatniej chwili nadawał SOS.-.Włanie wtedy dopłynšł norweski kontrtorpedowiec i częć załogi uratowała się, ...
ZuzkaPOGRZEBACZ