Wznieś się ku chmurom; by chronić śmiałków,
Których serca, bezustannie spragnione
Przychylności gwiazd i czułych myśli kochających bliskich,
Poddają się kaprysom fal
I twardym prawom morza.
Szybuj w przestworzach
Nad głowami skromnych i dzielnych żeglarzy,
Dzięki którym okręty nabierają życia. Ich losy
Tworzą legendę mórz i oceanów.
Patroluj ich odwieczne, nieśmiertelne szlaki.
John Pudneyporucznik RAF-u1942
Prolog
W czasie wojny i w czasie pokoju wodowanie wielkiego okrętu jest wydarzeniem nieporównywalnym, z niczym innym ,zaś udział w jego powstaniu , od pierwszego pomysłu aż do szczegółowych planów , a potem przyglądanie się miesiącami , jak nabierają one realnych kształtów , to przeżycie jedyne w swoim rodzaju.
Dla wielu ludzi , którzy przyczynili się do zbudowania takiej jednostki , nadchodzi wtedy czas dumy i satysfakcji . Dzień po dniu patrzyli , jak okręt rośnie , aż w końcu zaczyna górować nad wszystkimi dookoła , tak jak wcześniej zdominował ich życie, leraz, inaczej niz kiedyś, gdy ukończenie budowy okrętu oznaczało utratę pracy, pochylnia niedługo będzie świecić pustkami.
Wszędzie wokół, na obu brzegach rzeki Clyde, wyczuwa się podniece-nie. Nawet w sąsiednich stoczniach ludzie przerwają pracę, aby popatrzećna ogromny, przystrojony flagami okręt, zbudowany do walki, ale jeszczebezbronny, z dziwnie gołymi, nie wykończonymi nadbudówkami i mostka-mi. Jednak już teraz można powiedzieć, że ma swoją własną, niepowtarzal-ną indywidualność.
Ludzie morza zawsze uważali, że każdy statek ma swój własny charakfter. Do służby na niektórych łatwo się przystosować, bo żadna sztywna linia.nie oddziela tam oficerskich kabin od marynarskiej mesy, ale są też takie, naktórych panuje duch zgoła odmienny. Nad ludźmi wisi tam nieustannie groź-ba kary. Na innych ciągle zdarzają się jakieś dziwne wypadki i awarie, conieuchronnie prowadzi do wzajemnych oskarżeń, kończących się zwykle;przed sądem wojennym.
Ale oto zapada cisza, tak jakby ktoś dał niewidzialny sygnał. Na pod-wyższeniu ożywają postaci wyglądające jak karzełki na tle wysokiego sza-rego dziobu. Mała dziewczynka dyga z wdziękiem i wręcza bukiet kwiatówubranej na biało kobiecie, żonie jakiegoś admirała, której przypadnie za-szczyt dopełnienia rytuału. Towarzyszy jej orszak wyższych oficerów ma-rynarki i przedstawicieli stoczni. Jeden ujmuje jej dłoń i kładzie delikatniena rękojeści dźwigni, zwalniającej blokadę. Inny odbiera od niej kwiaty.Przez chwilę kobieta spogląda w górę na potężne burty, które patrzą na niąpustymi jeszcze oczodołami kotwicznych kluz.
Za jej plecami muzycy z orkiestry dętej Marynarki Królewskiej unosządo ust puzony i trąby i zamierają w oczekiwaniu na pierwszy ruch batuty.
Z głośników słychać ostry głos kobiety:
- Nadaję ci imię.
Jej słowa nikną w burzy oklasków i wiwatów, do których dołączają siębębny orkiestry, rozpoczynającej hymn Wielkiej Brytanii.
- Niech Bóg błogosławi ciebie.
Jeszcze chwila konsternacji, podczas której niektórzy z inżynierów stocz-ni wymieniają nerwowe spojrzenia, aż w końcu, wydając coś w rodzaju cięż-kiego westchnienia, ogromny kadłub zaczyna się poruszać. Z początku po-woli, potem nabiera prędkości, aż wreszcie w chmurze rdzawego pyłu oży-wają przytrzymujące go łańcuchy i okręt spływa na wody rzeki.
- ...i wszystkich, którzy będą żeglować na twoim pokładzie!
W czasie wojny okręt może paść ofiarą miny albo torpedy, artyleryj skie-go ostrzału lub bomby z samolotu nurkującego, nieczułych narzędzi do za-bijania, pozbawionych świadomości i pamięci. Może też pływać długo i polatach wiernej służby dokończyć swoich dni na jakimś portowym złomowi-sku, wzgardzony i odarty z wszelkiej chwały. Sprawność okrętu zależy odumiejętności jego dowódcy. Okręt nie ma duszy i nie jest w stanie sam de-cydować o swoim losie.
A możejednak?
1
Powrót z zaświatów
J
azda do kościoła jedyną taksówką, jaka czekała przed dworcem, wyda-wała się trwać nie dłużej niż minutę. Opatulony w gruby płaszcz i szalikkierowca od czasu do czasu spoglądał na widoczną we wstecznym lusterkutwarz pasażera. Teraz w mundurze oficera marynarki wyglądał obco, aleprzecież wychował się w tym małym miasteczku Surrey. Tak jak wszyscyinni chłopcy, jak syn taksówkarza, który jeździł teraz czołgiem po SaharzeZachodniej. ' 'l'y;.y
- Może zdążymy, sir - odezwał się przez raińię kj^wCA\ byle coś |kł-:wiedzieć. ~ Niewykluczone, że coś się opóźniło.
Komandor Guy Shetfcrooke opuścił kołnierz nieprzemakalnego płasz*cza i przytaknął niewyraźnym mruknięciem. Mimo cS^stego, jasnego nie-ba powietrze było chłodne. Przyzwyczaił się|uż do taikięj pogody. Rzuciłokiem na mijane domy i na bar, przed którym stało paru żołnierzy, czeka-jących na otwarcie. Powrót w rodzinne strony w takich okolicznościachwydawał mu się czymś zupełnie nierealnym; mógł przewidzieć, że takbędzie. Czuł się sztywno i obco w tym płaszczu, Zupełnie nowym, jak po-zostałe części munduru. Łącznie z czapką, która leżała obok niego na sie-dzeniu, z daszkiem oblamowanym złotymi, dębowymi liśćmi. Komandor-skie dystynkcje. Jak we śnie... W tych szalonych dniach wszystko wyda-wało się snem.
Nie powinien był tu przyjeżdżać. Czekanie na dworcu Waterloo stano-wiło doskonałą wymówkę. Pociąg opóźnił się, ponieważ gdzieś tam wyko-łeiło się parę wagonów. Zwykłe, podmiejskie składy musiały czekać, żebyprzepuścić inne, ważniejsze pociągi. Poszedł do dworcowego bufetu i wypił
filiżankę kiepskiej kawy. Tak naprawdę miał ochotę na kieliszek czegośmocniejszego.
Uśmiechnął się mimo woli. Nie wypadało zjawiać się na pogrzebie, pach-nąc dżinem. Przeniósł wzrok na rozległy, zielony tor wyścigów konnych w San-down Park, gdzie w dzieciństwie chodził z dziadkiem, by przyglądać się dżo-kejom ponaglającym swoje wierzchowce na ostatnim zakręcie przed metą.Pozostało z tego już tylko wspomnienie. Był 2 stycznia 1943 roku, zakończyłsię kolejny rok wojny. W Sandown Park od dawna nie oglądano już bukma-cherów o ochrypłych głosach, tłumów graczy, kłębiących się przy kasach,i zwykłych kieszonkowców. Po wybuchu wojny zadomowiło się tu wojsko:kamienne wykładziny pomalowano na biało, przy bramach stali wartownicy,tu i tam maszerowały w tumanach kurzu oddziały żołnierzy w mundurachkoloru khaki z ćwiczebnego batalionu walijskich gwardzistów.
Spojrzał przed siebie i zobaczył znany zarys strzelistej wieży kościoła;powiadano, że w pogodny dzień można ją dojrzeć nawet ze szczytu KingstonHill. Także tu było trochę śladów po bombardowaniach, jednak znacznie mniejniż w innych miastach, gdzie niemal każdy budynek został uszkodzony.
» Taksówka skręciła w wąską uliczkę koło kościoła i zatrzymała się. Kie-rowca, który z nastroszonymi wąsami wyglądał niczym stary wiarus z po-przedniej wojny, odwrócił się i powiedział:
- Bardzo nas wszystkich zmartwiła wiadomość o pańskim okręcie, sir...że skończył w taki sposób. Na pokładzie był Tim Evans, syn listonosza. - Tak, wiem. - Czy ta tragedia będzie się za nim wlokła już po wszyst-kie czasy?- Był z niego miły chłopak.
Był. Tylu ich zginęło tamtego dnia, tyłu pochłonęło straszliwe morze,dławiąc im w piersi ostatni oddech.
Kierowca przyjrzał mu się w zamyśleniu. Młodzieńcza, gładko Ogolonatwarz niemal niczym nie zdradzała przeżyć tego człowieka. Ale Stanow4czość w jego oczach i mocno zarysowana dolna szczęka zadawały temu,kłam. Kierowca sam walczył w tamtej wojnie jako saper, we Flandrii gdziepozostały cmentarze nie mniejsze od tego, który rozciągał się o parę kroków od nich, ukryty za starym kamiennym murem.
Sherbrooke wiedział, o czym on myśli. Ciągłe naloty, racjonowanie żyw-ności ... Ludność cywilna miała dość wszystkiego nawet bez tych znienawi-dzonych telegramów. „Z żalem informujemy, że pani mąż, ojciec, syn..."A mimo to ten stary kierowca był zawsze na dworcu, gdy tylko Sherbrookezdołał wyrwać się tu na krótki choćby urlop.
Teraz nigdzie nie było już miejsca, które mógłby nazwać swoim do-mem. Może to i lepiej. Zacznie wszystko od początku. Bez wątpliwościi obaw.
10
Wysiadł z taksówki i spojrzał na kościół po drugiej stronie ulicy. Ktośuchylił właśnie drzwi; zdawało mu się, że słyszy buczenie organów. Przyje-chał za późno. Nie powinien był w ogóle przyjeżdżać.
Sięgnął do kieszeni: nawet ona wydała mu się inna, obca, jakby wkładałrękę do cudzego ubrania. Stary kierowca pokręcił głową.
- Nie, sir, tym razem nie trzeba. - Popatrzył posępnie na fasadę kościo-ła. - Widzi pan, jego też wiozłem ze stacji, kiedy przyjechał tu po raz ostat-ni. - Uśmiechnął się. - Spotkamy się jeszcze nierazl - Po czym odjechałz powrotem na dworzec.
Sherbrooke poprawił czapkę i otworzył furtkę.
Trumnę poniesiono wokół kościoła, a żałobnicy szli za nią podzielenina małe, oddzielne grupki. Było wśród nich kilku wyższych oficerów mary-narki. Jeden podpierał się laską, a tuż obok niego szła z poważną miną wy-soka kobieta z Żeńskich Służb Pomocniczych Królewskiej Marynarki W6-jennej. Człowiek ten wyglądał na zmarzniętego, minio iź miał na sobie gru-by płaszcz ze złotymi dystynkcjami wiceadmirała. Trudno sobie wyobrazić,że był kiedyś dowódcą wielkiego okrętu, wchodzącego W skład nie istnieją-cej już floty śródziemnomorskiej z lat pokoju. Sherbrooke'6wi przeszło przezmyśl, że nie powinien był przyjąć tego stanowiska. Zajmować miejsca zmar-łych. .. Nie, jeszcze nie teraz.
Człowiekiem, którego dziś chowano, był komandor Charles Cayendish:Wtamtych, tak już odległych dniach służył razem z Sherbrookiem w ran-dze porucznika. Spokojny, rodzinny pogrzeb, jedynie z białą flagą owiniętąwokół trumny na znak szacunku dla zmarłego. Koroner orzekł, że „śmierćnastąpiła wskutek nieszczęśliwego wypadku". Cavendish był dzielnym, su-miennym oficerem, dowodził jednym z najsłynniejszych brytyjskich okrę-tów. Jego śmierć była smutnym, bezsensownym nawet "Wydarzeniem. Podkoniec parodniowego urlopu, kiedy to okręt Cavendisha zatrzymał się w za-toce Firth of Forth dla dokonania jakichś napraw, znaleziono go martwegow ulubionym samochodzie firmy Armstrong-Siddeleyj przedmiocie jego taft..,dości i dumy, kupionym po ślubie z Jane. Sherbrooke"ówi stanęło pr$ed>..oczami jeszcze jedno wspomnienie. Byli tam wtedy wszyscy, uśmiechniejoii szczęśliwi, że uczestnicząw tej uroczystości. Wyciągnęli i unieśli szpady,aby utworzyć szpaler dla pary nowożeńców: wysokiego Cavendisha, któryjuż jako porucznik zachowywał się bardzo poważnie, i uroczej Jane, którejjedno spojrzenie wystarczało, aby rozkochać w sobie wybranego toężczy^znę i zamrozić innego.
Oficerowie marynarki przybyli tu, abyoddąć hołd komandorowi CharlesowiCavendishowi, odznaczonemu Orderem Zasługi, który umarł samotnie wewłasnym aucie, stojącym z uruchomionym silnikiem w zamkniętym garażu.
Sierżant miejscowej policji wyjaśnił, że dzień był bardzo wietrzny i żedrzwi prawdopodobnie zatrzasnęły się same; innego wyjaśnienia zresztą niepotrafiono znaleźć. Jane przebywała właśnie w Londynie i nie miała nic współ-nego z nieoczekiwanym odejściem swojego męża. Gdyby była na miejscu...
Ten sam sierżant stał tu teraz wyprostowany, z zasępioną twarzą. Przy-jaźnił się z rodziną komandora i wpadał tam na szklaneczkę, kiedy Caven-dish przyjeżdżał na urlop.
Sherbrooke odwrócił głowę i spostrzegł, że Jane patrzy prosto na niego.Kiedy pastor otworzył modlitewnik i zaczął czytać na głos, wydmuchującz ust obłoczki pary, nieruchomiejące w przezroczystym powietrzu, skinęłamu najzwyczajniej głową. Nawet tu, na cmentarzu, stała jak zwykle wypro-stowana, imponująca. Wydawało się, że jest spokojna i bardzo opanowana.Palcami przytrzymywała czarny płaszcz, a w ostrych promieniach słońcapołyskiwała przypięta do niego brylantowa broszka w kształcie okrętu.
Posępny przedsiębiorca pogrzebowy i jego ekipa usunęli się na bok.Trumna zniknęła w grobowcu. Wokół wdowy zaczęli gromadzić się ludzie,aby złożyć jej kondolencje. Bez wątpienia niektórzy z nich zastanawiali się,co tak naprawdę się stało. Wiceadmirał podszedł do Sherbrooke'a i oparł sięna lasce, której koniec zagłębił się w żwirze.
- Do diabła, ludzie sądzą, że taka ceremonia to zwykła formalność. Mogępana zapewnić, że tak nie jest! - Po czym zniżył głos. - Cieszę się, Sherbrooke,że przyjął pan dowództwo. Zostanie w rodzinie, można by powiedzieć.
Twarz Sherbrooke'a skrzywiła się w uśmiechu. Zdawał sobie sprawę,co ma na myśli wiceadmirał, który przeszedł przecież w stan spoczynkuniedługo po otrzymaniu admiralskich szlifów, odstawiony na boczny tor,jak sam się wyraził. Ale nie zapomniał czasów, kiedy był kapitanem okrętu;Wówczas, za tamtych beztroskich dni, kiedy wydawało się, że życie zawszejuż będzie słoneczne i łatwe, miał w oficerskiej mesie swego okrętu czte-rech poruczników. John Broadwood zginął półtora roku temu, dowodzącniszczycielem w atlantyckim rejsie. A teraz Charles Cavendish. Do grobupodeszli grabarze z łopatami i Sherbrooke wrócił myślami do teraźniejszo*ści. Został jeszcze Vincent Stagg, obecnie kontradmirał, najmłodszy od cza-sów Nelsona, jak to otrąbiła jedna z gazet. I ja.
Zupełnie bezwiednie znalazł się obok Jane. Poczuł dotyk jej delikatnej,ale silnej dłoni, zimnej jak lód.
- To miło z twojej strony, że przyjechałeś. Dużo o tobie myślałam, kierdy straciłeś swój okręt. Wszyscy byliśmy tym wstrząśnięci. - Uśmiechnęłasię do kogoś, kto starał się przecisnąć bliżej, ale w jej oczach nie było ani
odrobiny ciepła. - Więc to prawda, że przejmujesz okręt Charlesa? - Popa-trzyła na niego w zamyśleniu. - Cieszę się z tego. Nie ma sensu siedzieć na
12
jednym miejscu jak kura na jajach. - Popatrzyła gdzieś w bok. - Kiedy obej-mujesz komendę?— Natychmiast -odparł.
Cofnęła rękę i uśmiechnęła się.
- Powodzenia, Guy. Na pewno wykorzystasz tę szansę.
Kiedy zaczęła się przeciskać przez tłum żałobników, wiceadmirał zapytał:
- Wstąpi pan do niej, Sherbrooke? Ot tak, na parę minut, co? - dodał,wyczuwając jego zakłopotanie. - Na mały poczęstunek i kieliszek sherry.Mój Boże, jeszcze niedawno byłem u niego na czymś takim! - Dotknął ra-mienia Guy a. - Podwiozę pana potem do miasta, żeby nie tracił pan czasu.Może znajdzie się i kropelka szkockiej. Dobrze panu zrobi! ^Laska wysu-nęła mu się z dłoni i stojąca obok kobieta schyliła się, żeby ją podnieść.,Wiceadmirał westchnął. - Wszyscy tu są tak cholernie młodzi! - Popatrzyłna swoją poważną towarzyszkę. - Prawda, Joyce?
- Tak, sir - powiedziała obojętnym tonem kobieta. Patrzyła jednak niena niego, ale na stojącego za nim komandora w nowym, płaszczu bez żad-nej zmarszczki. Potem Sherbrooke'owi przyszło do głowy, że może wpatry-wała się w kogoś innego, ale zresztą mniejsza o to.
Ruszyli wolnym krokiem w kierunku dużego domu na wzgórzu. Janemiała własne pieniądze, i to spore. Sherbrooke złapał cię na tym, że kiedyzbl iżali się do szerokich, podwójnych drzwi, jego wzrok powędrował w kie-runku stojącego obok domu garażu.
Przed chwilą był wraz z innymi świadkiem pochowania w grobie tajemnicy.
Przypomniał sobie jej głos, tak spokojny i pewny siebie. „Nie ma sensusiedzieć na jednym miejscu jak kura na jajach".
Poczuł naglę zadowolenie, że zaraz stąd wyjedzie.
Biura sztabu operacji morskich i łączności w Leith znajdowały siew po-nuro wyglądającym budynku, którego okna wychodziły na wielką zatokęFirth of Forth. Silny wiatr, gwiżdżący w takielunku stojących na cumachokrętów wojennych, ciął jak nożem i sprawiał, że jakakolwiek praca na otwar-tym powietrzu była prawdziwą udręką.
W porównaniu z tym wewnątrz sztabowych pomieszczeń było niemal...
natalea1