Katarzyna Misiołek - Julia zaczyna od nowa.pdf

(1286 KB) Pobierz
Projekt okładki:
Katarzyna Konior/bluemango.pl
Redaktor prowadzący:
Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna:
Anna Sawicka-Banaszkiewicz
Korekta:
Anna Sawicka-Banaszkiewicz
Skład wersji elektronicznej:
Robert Fritzkowski
Zdjęcia wykorzystane na okładce:
© Sandra Cunningham/Shutterstock
© Eugenio Marongiu/Shutterstock
© Africa Studio/Shutterstock
© by Katarzyna Misiołek
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2017
ISBN 978-83-287-0790-0
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2017
C
hoinka
była ciężka, znacznie cięższa, niż się spodziewałam. Moje
skostniałe z zimna palce lepiły się od żywicy, brakowało mi tchu.
Nie mam pojęcia, czemu nagle zamarzyłam o drzewku. Odkąd się
rozwiodłam, świętowałam bez całej tej pompatycznej oprawy, zadowalając
się co najwyżej tanim stroikiem kupionym w pobliskim markecie. Jednak
w tym roku moje myśli uparcie krążyły wokół choinki, migających
w półmroku salonu światełek i kilku pudeł z ozdobami, które upchnęłam na
najwyższej półce w garderobie. Dlatego kiedy wracałam ze spotkania
z młodszą córką, pojechałam dwa przystanki dalej i poszłam na niewielki
plac targowy. Facet, który sprzedawał mi drzewko, stwierdził, że gdyby był
na miejscu mojego męża, to nigdy nie pozwoliłby mi czegoś takiego
taszczyć. Posłałam mu krzywy uśmiech. Nie miałam ochoty wyjaśniać, że
mąż od dawna mieszka na drugim krańcu miasta i jest określany jako „były”.
Byłam kilkanaście metrów od domu, kiedy zaczęło prószyć. Przeklinając
w duchu własne zapominalstwo, bo znowu nie zabrałam rękawiczek,
przyspieszyłam kroku. Zimno! Chryste, czemu jest tak zimno? Wiało
z północy – lodowaty wiatr wdzierał się wszędzie i przenikał do szpiku kości.
Na rogu Norymberskiej i Bratysławskiej niemal zderzyłam się z jakimś
młodym facetem. Puchowa kurtka w trupie czaszki, na czubku głowy koczek
z ciemnych włosów upodabniający go do samuraja, w ręku kawa
z pobliskiego Starbucksa.
– Sorry – burknął, nie odrywając wzroku od swojego smartfona.
Wydał mi się dziwnie znajomy, nie potrafiłam sobie jednak przypomnieć,
gdzie mogłam go widzieć. Zresztą, jakie to miało znaczenie? Pewnie mieszka
w okolicy, a może pracuje w jednym z biur za rogiem, pomyślałam. Minęłam
go bez słowa, ciągnąc za sobą nieszczęsne drzewko, którego czubek zamiatał
wyłożony bordową kostką brukową pasaż w okolicach ratusza.
Osiem dni do Bożego Narodzenia… Kiedyś uwielbiałam święta. Zapach
jedliny przemieszany z aromatyczną wonią cytrusów, tartej skórki
pomarańczowej, goździków i wanilii, babcia przygotowująca kutię, tato
z książką w dłoni i rudym kotem na kolanach sączący poncz, ubierana
wspólnie z dziewczynkami choinka i kilometry łańcuchów z kolorowego
papieru. Tyle ciepłych chwil, tyle wspomnień… Moje córki latami
produkowały całe pudła ozdób, których nigdy nie pozwoliły mi wyrzucić.
A później dorosły, spoważniały, są nawet nieco cyniczne. Moi rodzice się
rozeszli, ja rozstałam się z Erykiem, dziewczyny poszły na swoje, a święta
stały się zbędnym rytuałem, niemal przeszkodą w ich luzacko zaplanowanej
codzienności.
„Ale po co robić uszka, skoro można kupić?” – zdziwiła się ostatnio moja
młodsza córka. Jasne, wszystko można kupić, oprócz domowej atmosfery,
pomyślałam, przystając przed witryną jubilera. „A co Twoja ukochana
chciałaby znaleźć pod choinką?!”– pytał reklamowy slogan. Ja pewnie znajdę
książkę, skarpety i jakieś słodycze, pomyślałam. Córki nie lubiły kupować
prezentów, nie miały do tego cierpliwości, a mama…
Mniejsza z tym, powiedziałam sobie, przystając przed przejściem dla
pieszych. Młoda dziewczyna w czerwonej kurtce zerknęła na trzymaną
przeze mnie choinkę i posłała mi uśmiech. Spojrzałyśmy sobie w oczy
i z miejsca poczułam do niej sympatię. Zielone. Przeszłam przez jezdnię
i skierowałam się w stronę mojej ulicy. Byłam od domu dosłownie o rzut
beretem, kiedy poślizgnęłam się na oblodzonym chodniku i runęłam jak
długa. Jak zawsze w takim wypadku, to były sekundy: szłam sobie spokojnie,
ciągnąc za sobą coraz cięższe drzewko, a za chwilę już leżałam na
przysypanym śniegiem chodniku. Pasażerowie tkwiącego w korku
miejskiego autobusu z zaciekawieniem wyciągali szyje, żeby nie stracić
rozgrywającego się na ich oczach widowiska. Usiłując wstać, złapałam się
ławki. Wysoki brunet w szarym płaszczu wyrósł przede mną jak spod ziemi.
– Pomogę! – zaoferował, podając mi rękę.
Złapałam jego dłoń, starając się nie myśleć o otaczających nas gapiach.
Podciągnął mnie w górę z taką łatwością, jak gdybym ważyła tyle co nic.
A przecież niedawno wskazówka wagi utknęła na sześćdziesięciu sześciu
kilogramach i za nic nie chciała iść w dół…
– Jest pani cała? – zapytał.
Miał ładny głos. Radiowy, jak powiedziałaby moja matka.
– Nie licząc połamanej dumy… – odparłam.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin