Diabelski zaulek - David Baldacci.pdf

(1598 KB) Pobierz
David Baldacci
Diabelski zaułek
Cykl: Klub Wielbłądów (tom: 5)
(przekład: Arkadiusz Nakoniecznik)
Wydawnictwo: Buchmann 2012
Tytuł oryginału: Hell's Corner
David Baldacci
Diabelski zaułek
Hell’s Corner
Tłumaczenie
Arkadiusz Nakoniecznik
1.
Oliver Stone liczył sekundy. Zawsze go to uspokajało, a właśnie teraz potrzebował
spokoju.
Dziś wieczorem miał się z kimś spotkać. Z kimś bardzo ważnym. Nie miał pojęcia, jak
przebiegnie to spotkanie, ale jednego był pewien: nie zamierzał uciekać. Miał już dosyć
uciekania.
Właśnie wrócił z Divine w Wirginii, gdzie mieszkała Abby Riker. Abby była pierwszą
kobietą od śmierci jego żony przed trzydziestu laty, do której Stone’owi żywiej zabiło serce.
Mimo łączącego ich uczucia Abby nie chciała opuścić Divine, a Stone nie mógł tam
mieszkać. Na dobre czy złe, większa część jego duszy należała do tego miasta, nie do Divine, i
to bez względu na ból, jaki się z tym wiązał.
Ten ból mógł już wkrótce przybrać na sile. Informacja, jaką otrzymał godzinę po powrocie
do domu, nie pozostawiała wątpliwości - zjawią się po niego o północy. Żadnych dyskusji,
żadnych negocjacji, żadnych kompromisów. Warunki zawsze dyktowała druga strona.
Niebawem przestał liczyć. Na żwirowej drodze wiodącej do cmentarza Mt. Zion
zachrzęściły opony. Był to zabytkowy, choć skromny cmentarz czarnych Amerykanów, którzy
przeszli do historii, walcząc o to, co ich biali przeciwnicy uważali za oczywiste: jedzenie,
spanie, możliwość jazdy autobusem albo skorzystania z łazienki. Uwagi Stone’a nie uszła
ironia losu, który sprawił, że z cmentarza roztaczał się widok na eleganckie Georgetown.
Jeszcze nie tak dawno zamożni mieszkańcy tej dzielnicy tolerowali swych ciemnoskórych
braci i ciemnoskóre siostry jedynie wtedy, gdy ci nosili uniformy służących lub ze wzrokiem
skromnie wbitym w wypastowaną podłogę roznosili tace z napojami i przekąskami.
Drzwi samochodu otworzyły się, a potem zatrzasnęły. Stone usłyszał trzy kliknięcia i
zbliżające się kroki. Trzy osoby. Na pewno mężczyźni, na takie spotkanie nie wysłaliby
kobiety. A może to tylko niemające od dawna żadnego związku z rzeczywistością
uprzedzenia charakterystyczne dla jego pokolenia?
Glocki, sigi albo jakieś modele specjalne, zależnie od tego, komu wyznaczono zadanie. Bez
względu na typ, każda broń była śmiercionośna. Pistolety trzymają zapewne pod eleganckimi
marynarkami. W spokojnym, ustosunkowanym Georgetown nie było miejsca dla ubranych na
czarno oddziałów szturmowych ani mknących tuż nad dachami śmigłowców.
Operacja odbędzie się dyskretnie, bez zakłócania snu ważnych osób. Zapukali. Grzecznie.
Otworzył im.
Żeby okazać szacunek.
Ci ludzie nie żywili do niego żadnej osobistej urazy. Przypuszczalnie nie wiedzieli nawet,
kim jest. Wykonywali swoją pracę. On też tak pracował, tyle że wcześniej nigdy nie pukał.
Zaskoczenie, a potem trwające ułamek sekundy naciśnięcie spustu - tak właśnie działał.
Praca.
Tak przynajmniej myślałem, bo nie miałem odwagi spojrzeć prawdzie w oczy.
Jako żołnierz Stone nigdy nie miał najmniejszych oporów przed wyeliminowaniem kogoś,
kto chciał wyeliminować jego. Wojna to był darwinizm w najczystszej postaci, a obowiązujące
na niej zasady najbardziej zdroworozsądkowe, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Najważniejsza brzmiała: zabij albo giń. To jednak, co robił po odejściu z wojska, było zupełnie
inne i sprawiło, że już na zawsze przestał ufać tym u władzy.
Stanął w drzwiach, czarna sylwetka na tle jasności za plecami. Gdyby był po drugiej
stronie, wykorzystałby tę chwilę, żeby strzelić. Szybko, czysto, ze stuprocentową pewnością.
Dał im szansę... Ale nikt jej nie wykorzystał. Nie zamierzali go zabić.
Okazało się, że było ich czterech. Stone zaniepokoił się tym, że niewłaściwie ocenił
sytuację.
Najważniejszy był schludnie ubrany, miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, krótko
ostrzyżone włosy i bystre oczy, które wszystko rejestrowały, niczego nie zdradzając.
Wskazał na zaparkowany przy bramie samochód, czarnego cadillaca escalade. Dawniej
Stone poradziłby sobie z całym oddziałem zabójców atakujących go z ziemi, wody i
powietrza, ale wyglądało na to, że te czasy bezpowrotnie minęły. Teraz wystarczyło czterech
facetów w garniturach.
Nikt nic nie mówił, bo nie było potrzeby. Został fachowo obszukany, a następnie
wepchnięty do samochodu. Siedział w środkowym rozkładanym rzędzie między dwoma
mężczyznami. Napierali na niego muskularnymi ramionami, spięci, gotowi w każdej chwili
sięgnąć po broń. Stone nie zamierzał jednak czynić niczego, co mogłoby ich do tego
sprowokować. Obecnie, w sytuacji jeden na czterech, przegrałby niechybnie każde starcie, z
czarną dziurą w czole - jak tatuaż albo trzecie oko, do wyboru - w charakterze nagrody za
całkowite przeliczenie się z siłami.
Kilkadziesiąt lat temu z dużym prawdopodobieństwem można by założyć, że czterej
nawet znacznie lepiej wyszkoleni przeciwnicy leżeliby już martwi - ale tamte czasy już dawno
odeszły w przeszłość.
- Dokąd? - zapytał.
Nie oczekiwał odpowiedzi i jej nie otrzymał.
Minutę później stał samotnie przed budynkiem doskonale znanym każdemu
Amerykaninowi. Nie czekał długo. Szybko pojawili się ludzie zdecydowanie z wyższej półki
niż ci, którzy go przywieźli. Znalazł się w wewnętrznym kręgu. Im bliżej środka, tym lepiej
wyszkolony personel. Poprowadzono go korytarzem z licznymi drzwiami. Wszystkie były
pozamykane, bynajmniej nie ze względu na porę. To miejsce nigdy nie zasypiało.
Jedne drzwi otworzyły się przed nim i zamknęły się za nim. Stone znowu został sam i
znowu nie na długo. Drzwiami po drugiej stronie pomieszczenia wszedł mężczyzna. Nie
patrząc na Stone’a, pokazał mu, żeby usiadł. Stone usiadł, a mężczyzna zajął miejsce za
biurkiem.
Stone nie był oficjalnym gościem. Zazwyczaj sumiennie odnotowywano, kto wchodzi do
tego budynku i kto z niego wychodzi, ale nie tej nocy. Mężczyzna miał na sobie nieformalny
strój: spodnie z miękkiego materiału, mokasyny, koszulę z rozpiętym kołnierzykiem.
Zsunąwszy okulary na nos, przeglądał papiery na biurku, na którym świeciła lampka. Stone
przyglądał mu się uważnie. Mężczyzna sprawiał wrażenie skoncentrowanego i
zdeterminowanego. Musiał taki być, żeby tu przeżyć.
Odłożył papiery i zdjął okulary.
- Mamy problem - powiedział James Brennan, prezydent Stanów Zjednoczonych. - I
potrzebujemy pańskiej pomocy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin