Żabiński Jan - CZY O TYM WIECIE.rtf

(233 KB) Pobierz

Żabiński Jan

  CZY O TYM WIECIE?

 

Pierwsze niedźwiadki po wojnie

w połowie stycznia 1949 r. publiczność do­wiedziała się z gażet, że w warszawskim Zoo uro­dziły się dwa brunatne niedźwiadki. Przed wojną nasza stara niedźwiedzica Maksia prawie rok­rocznie przysparzała nam po dwa, a nawet trzy niedźwiedzięta — i oto teraz znowu, w niespełna rok po odbudowaniu Zoo, już jej następczyni, imieniem Małgosia, poszła w ślady poprzedniczki.

Chociaż obie były brunatnymi niedźwiedzi­cami, obie rodziły w tym samym pomieszczeniu i w tej samej porze roku (bo nie trzeba za­pominać, że niedźwiedzie zawsze, czy to na swo­bodzie, czy w niewoli, rodzą się w styczniu) — jednak zachowanie ich było zupełnie inne.

Przedwojenna Maksia już na dwa tygodnie przed urodzeniem małych nie opuszczała swego betonowego schronienia i nie pokazywała się na wybiegu zewnętrznym. Głęboko zanurzona w sianie, nie wychodziła do miski z zupą, nie da-

wała się nawet wywabić marchewką ani jabł­kiem, które zazwyczaj tak bardzo lubiła. Trzeba było wejść do jej pomieszczenia, pod sam nos podstawić pojnik z kaszą na mleku — i dopierd wtedy jakby z łaski maczała kilkakrotnie język w białym płynie, a później odwracała się z nie­chęcią. To samo zresztą było i wtedy, kiedy na­rodzone niedźwiedziątka popiskiwały już gdzieś w głębi barłogu, nurzając się w jej futrze.— o, bo Maksia umiała dobrze zaszyć się w siano, | tylko nos, oczy i uszy wystawiając na zewnątrz, j Co więcej, można było zaryzykować z nią 1 aż taki wyczyn, którego płazem nie puściłaby nie | tylko żadna niedźwiedzica, ale na który obru-i| szyłaby się nawet oswojona suka.

Oto proszę sobie wyobrazić, że gdy Maksia^ zajęta była obwąchiwaniem podanego kawałka J chleba z miodem, dozorca zanurzył rękę głęboko* w siano, wymacał tulące się'do kudłów matki 1 maleństwo i mimo jego pisków i wrzasków wy- | dobył na zewnątrz. Zgromiłem go ostro za to, J uważając, że niepotrzebnie się naraża, jednak i okazało się, że znał on charakter niedźwiedzicy lepiej niż ja. Rzeczywiście Maksia nawet się nie J poruszyła. Wodziła tylko okiem za ręką czło-1 wieka, w której niezdarnie wywijał łapkami ma­ły stwór; można go było na pierwszy rzut oka wziąć za szczeniaka, wilczka lub nawet kotka, 1

ale nigdy za niedźwiedzia. Króciusieńkie włoski przylegały tak do skóry, że sądzić by można, iż zwierzątko jest nagie. Duży okrągły łebek z zaciśniętymi na oczach powiekami (bo nie­dźwiedzie przeglądają dopiero po pięciu — sze­ściu tygodniach) wcale nie przypominał głowy

dorosłego misia. Jedynie podeszwy łap z za­bawnymi nagimi piętami mogły być wskazów­ką, że jest to zwierzę, które będzie stąpać na całej stopie, tak jak człowiek, a nie na palcach, jak pies lub wilk — i to jedno mogłoby nasuwać myśl o niedźwiedziu, gdyż poza nim stopochodź-’ ców wśród zwierząt czworonożnych jest bardzo; mało.

Wspomnieć jeszcze należy' o jednej pięknej ozdobie tego potomka niedźwiedziego, a miano^ wicie — jasnokremowej plamie w kształcie kra­wata, której nigdy nie mają dorosłe niedźwie-j dzie brunatne, ale którą zawsze noszą małe niedźwiedziątka aż do pół roku życia.

A teraz wracam do naszej Małgosi. Do ostatniego dnia przed urodzeniem dzieci nie było mowy o zatrzymaniu jej w barłogu. Co-' dziennie rano, gdy tylko przyszedł dozorca, cze-i kała, aż ją wypuści na zewnętrzny wybieg. Kie­dy raz zakazałem otwierać szyber, myśląc, iż może w ten sposób nakłoni się ją do ułożeniąl w barłogu, szarpała i drapała kraty tak długoJ aż zmieniłem polecenie, nie chcąc jej denerwoii wać.

Do ostatniego dnia nie straciła apetytu. Ja­dła z zadowoleniem i zupę, i chleb, i kartofle! i ryby, i mięso — wiadomo przecież, że niedź*- wiedzie są wszystkożerne. Przyznam się, że wo-

fcec jej dziwnego zachowania zacząłem tracić nadzieję, czy w ogóle niedźwiadki się urodzą.

Dwunastego stycznia jednak nasz stary do­zorca Pachulski nie zastał jej przy kracie. Jak zwykle otworzył zewnętrzną klatkę, myśląc, że Małgosia zaraz skorzysta z możliwości spaceru, po czym uchylił boczne drzwiczki, sądząc, że za chwilę niedźwiedzica opuści swoje schronienie, on zaś będzie mógł wejść do środka i posprzątać jej sypialnię. I w tym momencie usłyszał podej­rzane piski. Początkujący pracownik Zoo albo- ,by na to nie zwrócił uwagi, albo co najwyżej

pomyślałby, że może szczury gryzą się gdzieś w kącie o pozostawiony przez niedźwiedzicę ochłap. Wytrawny dozorca nie dał się jednak omamić. Zanim Małgosia zdążyła się zaniepo­koić, już drzwiczki były z powrotem zamknięte i natychmiast spuszczony sizyber od zewnątrz. W sam czas — bo niedźiwiedzica już wyszła z barłogu i groźnie rozglądała się, co się dzieje dookoła. Widać było, że to nie nasza dawna, ła­godna Maksia.

Przez całe trzy dni nie pozwoliłem ani otwie­rać, ani nawet zbliżać się do pomieszczenia nie­dźwiedzicy. Z daleka tylko nasłuchiwaliśmy, czy małe dają znaki życia piskiem.

Oburzy może kogoś, że tak okrutnie pozba­wiłem biedną matkę śniadań, obiadów i kolacji, że biednej Małgosi stała się przez to wielka krzywda, którą mogła przypłacić zdrowiem, a nawet życiem. Otóż tych obaw nie miałem. Trzeba pamiętać, że wszystkie niedźwiedzie na wolności w zimie zupełnie nic nie jedzą, i to nie w przeciągu trzech dni, ale przez pełne cztery, a nawet pięć miesięcy. A przecież i one rodzą młode, i one karmią je od stycznia do marca własnym mlekiem. Toteż dla Małgosi trzydnio­wy post był po prostu bagatelką, zaś spokój w tym okresie jest o wiele ważniejszy niż po­karm.

Na czwarty dzień jednak trzeba było wresz­cie zobaczyć, co się dzieje z matką i nowonaro­dzonymi niedźwiedziątkami. Otworzyliśmy wspomniano boczne drzwiczki, aby podać zwie­rzęciu trochę wody z mlekiem. Wprawdzie na wolności niedźwiedzie nic w tym czasie nie jedzą ani nie piją, ale w Zoo zwyczaje zwierząt są nieco odmienne. Gdy małe żarłoki ciągną usta­wicznie z piersi matki mleko, trochę płynu zro­bi niedźwiedzicy na pewno przyjemność, bowiem nawet i na swobodzie zwierzę nie wychodząc z barłogu sięga czasem językiem po odrobinę śniegu. Nie zdążyliśmy jednak przesunąć pojni- ka przez kraty, kiedy Małgosia już zerwała się z barłogu, pozostawiając protestujące donośnym wrzaskiem dzieci — za małe jeszcze i za bez­radne, żeby zdołały czołgać się za matką — i za­częła sprawdzać, o co nam chodzi. Nie myślcie zresztą, że to pragnienie przywabiło ją do nas. Powąchała wprawdzie napój, pochłeptała go nieco, jednak resztę wylała, a co gorsza — wcale nie wykazywała chęci powrotu do pisz­czących dzieci.

Zamknęliśmy więc jej pomieszczenie i potem co najmniej przez kwadrans ze zdenerwowaniem obserwowaliśmy z daleka niedźwiedzicę, która wciąż nie wracała do swoich małych. Już na­prawdę zacząłem odczuwać niepokój, czy ich

nie przeziębi, na szczęście jednak po kilkunastu minutach wróciła do dzieci.

I odtąd wszystko odbywało się w porządku. Przez pewien jednak czas za każdym karmie­niem i pojeniem niedźwiedzic a nie czekając, aż jej podsuną na miejsce jedzenie, zrywała się i rozpoczynała spacer po klatce. Ale jakoś na szczęście małym to nie szkodziło.

O białym niedźwiedziu

Nigdy dotąd nie poruszałem sprawy pod­biegunowego niedźwiedzia polarnego, zwanego u nas białym.

Był to z mojej strony poważny- błąd. Oba­wiam się bowiem, iż w ten sposób utrwalam przekonanie, które podziela mnóstwo dorosłych nie - przyrodników, że właściwie kolor futra jest jedyną różnicą pomiędzy niedźwiedziem białym a brunatnym. Idąc dalej po tej drodze, można by wysunąć zupełnie logiczny wniosek, że za­pewne wszystko to, co pisałem o niedźwiedziach brunatnych — jedynie prócz barwy — zastoso­wać należy również do tego największego lądo­wego ssaka polarnego. Kto słyszał coś niecoś z dziadziny różnych ciekawostek przyrodni­czych, poprze jeszcze to przekonanie przykładem białych myszy, białych szczurów, białych pawi, białych jeleni czy danieli, słusznie zresztą twier­dząc, że właściwie w każdym niemal gatunku zwierząt ssących czy ptaków mogą występo-

wae osobniki pozbawione w ciele barwika, wskutek czego kolor ich włosów czy pierza jest śnieżnobiały. A zatem białe niedźwiedzie są też prawdopodobnie taką pozbawioną w skórze barwika odmianą brunatnych.

Otóż to przypuszczenie właśnie jest błędem. Zapamiętajcie sobie dobrze, że niedźwiedź biały jest zaledwie dalekim krewniakiem misia bru­natnego. Jeśli będziecie kiedyś w ogrodzie zo­ologicznym, bardzo polecam wam przypatrzyć się dokładnie przedstawicielom tych dwóch ga­tunków, należących nawet do zupełnie osobnych rodzajów. Zwróćcie uwagę na wydłużony, ty­powo szczurzy łeb niedźwiedzia polarnego i jego maleńkie uszki. Zwróćcie uwagę na wąski z przo­du tułów silnie rozszerzający się ku tyłowi. I po­równajcie z dużym, znacznie bardziej kwadrato- "i wym, o wypukłym czole łbem niedźwiedzia bru­natnego, z jego stosunkowo dużymi uszami i potężnie rozbudowanym przodem przy stosun­kowo nikłym zadzie.. Mogę was zapewnić, że wprawny przyrodnik - anatom otrzymawszy jedną jedyną kość potrafi określić, do kćorego z tych dwóch gatunków niedźwiedzi należała.

A jeśli dodamy, że i zwyczaje osobników obu ga­tunków są całkowicie odmienne, nie zdziwicie się, iż mam zamiar mieszkańcom strefy pod­biegunowej poświęcić osobne opowiadanie.

V

Przede wszystkim jednak zakończmy już tę sprawę barwy. Białe myszy, białe szczury — to rzeczywiście ten sam gatunek oo dzika lub do­mowa szaropopielata mysz czy .brunatnopłowy, tak zwany, szczur wędrowny. Ich kości nie różnią się między sobą, identyczna też jest cała budowa. Białe sztuki w tych gatunkach są to tylko jednostki, które z jakichś powodów nie mają zdolności wytwarzania barwika i dlatego nie tylko ich włos jest biały, ale i oczy są czer­wone, gdyż przez tęczówkę prześwieca -krew« Takich oczu nie znajdziemy naturalnie u zwy­kłych osobników, których cała tęczówka przesy­cona jest ciemnymi ciałkami barwikowymi.

Inaczej rzecz się ma z białym niedźwie-, dziem, z białym lisem i większością zwierząt po-, larnych, które, jak wiadomo, są białego koloru. Trzeba bowiem wiedzieć, że ciemny, najbar­dziej rozpowszechniony barwik włosa zwie­rzęcego, zwany „eumelaniną“, na ogół nie znosi niskiej temperatury. Stąd nawet nasze łasice, zające bielaki, pardwy całkowicie bieleją na zimę, gdyż eumelanina w ich organizmie pod wpływem zimna rozkłada się i przestaje być barwikiem, tak jak to dzieje się często z czer­woną czy niebieską farbą, która po prostu blak- nie na słońcu. Toteż zarówno niedźwiedź polar-

ny jak, tak zwany biały lis — który zresztą wcale nie jest lisem, gdyż należy do zupełnie innego gatunku niż nasze lisy rude czy srebrzy­ste — mają nosy, oczy i podeszwy łap ciemne lub wręcz czarne, przesycone są bowiem zape­wne , innym, odpornym na chłody barwikiem.

Nie są więc zwierzętami, które tak jak poprzedni nio wspomniane w ogóle barwika wytwarzać* nie umieją.

Przejdźmy teraz do zwyczajów niedźwiedzi;^ białego.

Zamieszkuje on, jak wiadomo, lody bieguna północnego; stamtąd wraz z krami, a w zimie J po prostu po tafli lodowej wędruje na północni ne wybrzeża wszystkich trzech kontynentów | północnej półkuli: Europy, Azji i Ameryki. Opierając się na tym, co wiemy o zimowyctyj barłogach naszego misia i o półsennym odręt- a wieniu, w jakie zapada na okres zimowy, można. I by się spodziewać, że biały niedźwiedź tym bar­dziej powinien korzystać z tego wygodnego !

sposobu przeczekiwania srogiej, bo nie tylko mroźnej, lecz również połączonej z długotrwałą nocą podbiegunową — zimy.

Ale pamiętajcie, że przyroda nie lubi, gdy my, ludzie, przepowiadamy, jak to powinno być w świecie zwierzęcym. Okazuje się bowiem, że niedźwiedź polarny wcale nie zasypia na zimę. Od czasu do czasu, w czasie wielkich zamieci, kryje się pod jakimś zwisającym załomem lodu

              i zwinięty w kłębek siedzi tam ze dwa do trzech tygodni. Naturalnie samica na okres

karmienia młodych, które rodzą się, tak jak i u niedźwiedzi brunatnych, zawsze w styczniu, nie opuszcza swego legowiska, póki małe nie wzmoc­nią się o tyle, by mogły z nią wędrować po lo-. dach. Poza tym jednak samce oraz samice nie . spodziewające się potomstwa brodzą przez cały okrągły rok po śniegach i lodach, wypatrując przede wszystkim fok — swego głównego po-: żywienia.

Trudno sobie wyobrazić, ile chytrości i prze­biegłości musi wykazać biały niedźwiedź, aby upolować swą ofiarę, która odznacza się nie­zwykłą czujnością. Foki bowiem, podczas kilku­nastogodzinnego uganiania się pod lodem za ry­bami, co kwadrans zaczerpują powietrza przez długie lejowate otwory w lodzie, a nawet utrzyj mują je specjalnie w tym celu, grzejąc ciepłym oddechem, by nie dopuścić do ich zamarznięci^ -rr id czym gramolą się przez którąś z szerszych przerębli na krawędź lodową, tam suszą swoje ciało i poddają je tak przyjemnej widać dla nich kąpieli powietrznej. Wystarczy jednak najlżej­szy szelest, ażeby foka z błyskawiczną szyb­kością, której nikt by się nie spodziewał przy jej niezgrabnym, walcowatym ciele, po prostu jednym susem znalazła się w wodzie, a tam już niedźwiedź, choć sam znakomity pływak, nie ma żadnych szans, by z nią się zmierzyć.

Podpatrzmy więc, jak sobie rada ten biały drapieżca. Zauważywszy gdzieś z dala fokę. nie podkrada się do niej bezpośrednio — choć umie znakomicie pełznąć i przywarowywać w śniegu; ukrywając się za każdym załomem lodowym. Tutaj jednak nie stosuje swej sztuki. Przeciw­nie,. zbadawszy tylko położenie terenowe, za­czyna zataczać wielki krąg, a następnie, ¡zna­lazłszy szczelinę w lodzie, zanurza się w wodę i ^nieomylnie płynie ku otworowi, przy którym

wyleguje się pewna swego bezpieczeństwa foka. Rozumiecie zapewne jej przerażenie, kiedy chytry wróg zjawia się właśnie w tym otworze, który był dla niej jedyną drogą ucieczki.

Gdy foka leży nad brzegiem morza, nasz dra­pieżnik stosuje również tę samą taktykę, sta­rając się zawsze odciąć ją od strony wody. Na lądzie zaś zarówno jak na lodzie foka mu nie ujdzie, gdyż mimo swego niezbyt zgrabnego', ciała biały niedźwiedź biega na pewno nie go­rzej niż jego brunatny krewniak. Ba, nie tylko,; nie gorzej, ale lepiej, gdyż podeszwy ma silnie poprzerastane włosami, co znakomicie ułatwia mu utrzymywanie się na śliskich powierzę!j niach lodowych.

Mimo jednak tych umiejętności i rozwinięci tej chytrości — polowanie na foki nie zawsze mu się udaje. A ponieważ białego lisa ani ptaka I w locie niedźwiedź biały i tak nie pochwyci, I jedynym jego pożywieniem mogą być w pew- i nych okresach jaja czy pisklęta ptasie albo or­ganiczne resztki, które fale morskie wyrzucą I na płytki brzeg lub na krę lodową. Toteż biały niedźwiedź nie przebiera — i ta jego żarłoczność • jest główną plagą podróżników podbieguno-1 wych, którym stara się wykraść i pożreć nie tylko zapasy żywności, ale i uprząż skórzaną,! "świece stearynowe, paczki mydła. Jednym sło-

wern pcha do żołądka wszystko, co choć trochę w jego mniemaniu przypomina jakikolwiek pokarm.

To wiecznie nie nasycone zwierzę jest w ogro­dach zoologicznych właśnie z tego powodu bar­dzo niebezpieczne. Choć nie grzeszy ono zbytnią odwagą i przy zdecydowanej postawie człowie- • ka, uzbrojonego choćby tylko w kij, nie ryzyku­je ataku, to jednak, gdy tylko zdoła przez kratę dosięgnąć nieopatrznie wyciągniętej ludzkiej i| ręki, usiłuje ją pochwycić natychmiast W na-1 dziei, iż znów zdobędzie coś dla zapełnienia łądka.

Niechaj więc nie łudzi was przyjemny gląd białego misia i puszystość śnieżnego w zi-t mie, zaś w lecie z lekka kremowego jego futra. I

Dlaczego zabiliście słonia?

T^/arszawski Ogród Zoologiczny już na po­czątku okupacji stracił wszystkie swoje zwie­rzęta. Część zrabowali Niemcy. Wielkie drapież­niki zaś trzeba było wystrzelać w obawie, aby nie wyszły ze zrujnowanych przez pociski kla­tek i nie szerzyły paniki wśród i bez tego prze­rażonej ludności Warszawy. Toteż w pierwszych dniach nalotów my sami zabiliśmy trzynaście lwów, cztery białe niedźwiedzie, osiem brunat­nych, dwa tygrysy i samca słonia. Nie łatwo jest wydawać wyrok śmierci na zwierzęta pie­lęgnowane przez tyle lat, było to jednak niestety smuitną koniecznością. Wielu spośród czytelni­ków zapyta na pewno: „Niedźwiedzie, lwy, ty­grysy — to wszystko zrozumiałe, ale dlaczego zabiliście słonia? Przecież słoń jest zwierzęciem łagodnym, łatwo rozumiejącym, czego człowiek od niego chce, w Indiach i Indochinach często występuje jako zwierzę domowe pomocne przy noszeniu ciężarów i karczowaniu lasów.

Dlaczegóż więc musiał zginąć razem z drapież­nikami?“-

Otóż wszystko to, co można powiedzieć w obronie słonia, stosuje się jednak tylko do sa­mic tego gatuniku. Samce bowiem, choćby na­wet dobrze wytresowane i łagodne — ulegają co jakieś sześć tygodni dziwnym atakom furii. Okresy tej furii trwają trzy do czterech dni i «i noszą nazwę „must“. Wówczas najbardziej nawet poczciwy i łagodny słoń (powtarzam jednak, że tylko samiec) całą swoją inteligencję wysila na to, aby wywrzeć złość na wszystkim, co znajduje się dookoła. Wrogiem dlań staje się zaprzyjaźniony dozorca, wrogami towarzyszki

i              towarzysze z tej samej zagrody; pogniecie wówczas, połamie lub poszarpie na kawałki każde urządzenie, każdy niedostatecznie ma­sywny przedmiot znajdujący się w zasięgu jego trąiby. Zwierzę postępuje wtedy ze specjalną złośliwością. Stoi sobie od niechcenia wachlując się niedbale uszami i niby z roztargnieniem ko­łysząc trąbą.

Każdy z patrzących głowę dałby sobie uciąć, że słoń pogrążony jest w półdrzemce, a w każ­dym razie, że nie zwraca uwagi na stojącą za ogrodzeniem publiczność.

I              oto wystarczy, że ktoś przechyli się mocniej przez barierę lub dalej wyciągnie rękę, by po-

częstować zwierzę bułką lub marchwią, a słoń z błyskawiczną szybkością, której nikt nie po­dejrzewałby w tym grubym, ociężałym cielsku, rzuca się ku ofiarodawcy. Myślicie zapewne, że po to, aby prędzej chwycić smakołyk? Gdzie tam! — olbrzymowi w tej chwili ani w głowie jakaś tam bułeczka czy słodki korzonek mar­chwi. Nie obchodzi go także w tym momencie fakt, że przybysz odnosi się doń z jak najwięk* szą życzliwością, że niczym wobec niego nie za­winił. — Omija świadomie marchew, natomiast wali z całych sił trąbą po wyciągniętej ręce. Słoń jest zły, słoń znajduje się w okresie „mu- stu“ — nie ma dlań wtedy przyjaciół, każdego traktuje jak wroga. Dobrze jeszcze, jeśli skoń­czy na uderzeniu po ręku, choć zdarza się cza­sem, że od takiego ciosu kość w ramieniu pęka. A co by się stało, gdyby chwycił przybysza za przegub i próbował wciągnąć za ogrodzenie?

Nie wiadomo, czy zdołano by go wówczas od­ratować. Niech więc ci nawet, którzy widzieli naszego Jasia, gdy grzecznie, łagodnie i deli­katnie wyjmował z ręki podających jabłko czy inne przysmaki i robił wrażenie najmilszego

i              jak najbardziej oswojonego zwierzęcia, nie dziwią się, że mniej bym miał wyrzutów sumie­nia. gdyby w czasie oblężenia w 1939 roku wy­szło na ulice Warszawy z Zoo trzynaście lwów,

o których wspomniałem, niż jeden jedyny słoń, w okresie „mustu“. — Nigdy w takich chwilach nie pokazywaliśmy go publiczności w Zoo. Do­zorca podsuwał mu w tym czasie koryto z po­karmem, popychając je długim drągiem, aby nie znaleźć się samemu w obrębie działania groźnej trąby. A i ta ostrożność nie zawsze wy­starczała, gdyż pewnego razu rozwścieczony Jaś ominął buraki i chleb, znajdujące się w podsu­wanym korycie, a chwycił właśnie koniec drąga. Jednym szarpnięciem wyrwał go z rąk człowie­ka, złamał uderzając z furią o barierę, a następ­nie z rozmachem cisnął odłamkiem w dozorcę.' Całe szczęście, że ten zdążył skryć się za grubym filarem, tak że drewniany pocisk odbił tylko wielki kawał tynku. Nie trudno wyobrazić so­bie, jakby się zachowywało na ulicy takie roz­szalałe zwierzę, podniecone jeszcze w dodatku hukiem pękających bomb i łunami palących się domów.

W ciągu kilku ostatnich łat przed wojną zawsze się obawiałem, że po kilkugodzinnej mo­jej nieobecności w Zoo doniosą mi o jakimś wy­padku i zawsze ta możliwość kojarzyła się z Ja­siem. Trzeba wiedzieć, że w każdym ogrodzie zoologicznym, gdzie znajduje się tyle niebezpie­cznych i potężnych zwierząt, nieszczęścia zawsze są możliwe, mimo istnienia zagród, mi­

mo opieki rutynowanych dozorców i zastosowa­nia różnych środków ostrożności. Ponieważ wy­padki te mog...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin