Żabiński Jan
Z ŻYCIA ZWIERZĄT
TOM 5
Bohaterką tego opowiadania — jak wskazuje tytuł — jest złota rybka. Jednakże nie spodziewajcie się Państwo, że zależy mi na zapoznaniu Was przede wszystkim z biologią, a więc anatomią, stanowiskiem systematycznym i zwyczajami tej mieszkanki wód. Gdyby tylko o to chodziło, to koniec końcem każdy przy odrotjinie starania zebrałby interesujące go wiadomości z tego czy tamtego podręcznika, trochę z encyklopedii, trochę z książeczek traktujących
o akwariarstwie.
Mnie się wydaje, że najbardziej zaskakującą sprawą w całej historii, którą tu chcę opowiedzieć, jest to, jak popularna bajka
o złotej rybce zrealizowała się w zwykłym życiu człowieka. Tym człowiekiem byłem ja sam, bajka zaś jest na tyle popularna, że nie będę jej obszernie przytaczał, ograniczę się do króciutkiego przypomnienia:
Oto był sobie biedny rybak ciężko harujący przez cały dzień na wyżywienie żony i dzieci. Mimo wszystko cała rodzina odczuwa braki we wszystkich dziedzinach: dach chatki jest dziurawy, ubrać się nie ma w co, nie1 ma też dnia, żeby ktokolwiek z nich mógł o sobie powiedzieć, że najadł się do syta.
Kiedyś po bardzo nieudanym połowie nad wieczorem wpadła wreszcie rybakowi w sieć złota rybka. Kiedy ją wyciągnął, zaczęła go gorąco prosić, aby wrócił jej wolność. Rybak wahał się — myślał o nieudanym dniu, o głodnych dzieciach, ale w końcu wrodzona dobroć przeważyła — wypuścił swą zdobycz. Ta jednak nie zniknęła od razu w toni; zatrzymała się tuż przy powierzchni i powiedziała: „Dziękuję ci, dobry człowieku, wiedz, że nie pożałujesz tego czynu. Obecnie jeśli tylko będziesz odczuwał jakiekolwiek potrzeby, przybądź tu, na
to miejsce, gdzieś mi darował wolność, i głośno zawołaj: i Złota rybko, złota rybko, chciałbym... no, nie wiem, czego zapragniesz, lecz gdy wrócisz do domu, zastaniesz życzenie swoje spełnione!”
Rybak nie uwierzył w zapewnienia rybki. Zanim wrócił do domu, zapomniał o całej sprawie i żył dalej w biedzie. Aż kiedyś, w ileś tam miesięcy potem, najmłodsze dziecko ciężko zachorowało i groza jego śmierci stanęła przed oczyma zrozpaczonych rodziców. Przypomniał sobie wówczas obietnicę złotej rybki i w dalszym ciągu nie wierząc, aby to, co mówiła, miało się spełnić — ale nie mając już nic do stracenia — pobiegł nad morze i zawołał: „Złota rybko, złota rybko!” Można sobie wybrazić jego zdziwienie, kiedy na podpływającej fali ujrzał swoją złotą rybkę, która zapytała: „Długoś nie przychodził — czyżbyś żył tak szczęśliwie, że nie miałeś dotąd żadnych życzeń? Czym ci zatem mogę teraz służyć?” — „Złota rybko — jąkał nieszczęsny ojciec — jeśli możesz, zrób, aby mój syneczek wyzdrowiał! Wszyscy sąsiedzi mówią, że nie dożyje wieczora!” — „Bądź spokojny — odrzekła rybka — i wracaj do domu”. — Po czym zniknęła.
Rybak wrócił — i jakież było jego zdziwienie, kiedy podchodząc do swej chatynki ujrzał, że dziecko, które zostawił nieprzytomne w łóżku, siedzi na progu i bawi się w piasku.
Od tego czasu coraz to udawał się nad morze prosząc kolejno o chleb dla dzieci, o przyzwoity przyodziewek, o naprawę strzechy nad chatą. Rybka nie chybiła ani razu. Zawsze po powrocie zastawał swą prośbę spełnioną.
I odtąd życie jego toczyło się w szczęściu i błogości.
— No, dobrze, pamiętamy tę bajkę z czasów wczesnego dzieciństwa — ale kto uwierzy, że pan też ma swoją złotą rybkę, do której chodzi z prośbą, aby spełniło się to czy tamto życzenie? Myśmy już z tego wieku wyrośli, kiedy takie historyjki bierze się na serio!
A ja jednak zupełnie na serio podtrzymuję to, co powiedziałem — że mnie też złota rybka spełniła nieziszczalne zdawałoby się marzenia i bodaj że jej dobroczynny wpływ od
czuwam po dziś dzień. I to chcę właśnie opowiedzieć. Ponieważ jednak z góry zastrzegacie Państwo, że nie uwierzycie — dla uspokojenia od razu powiem, że w moim przypadku nie ma żadnych cudowności. Jeśli mi ufacie — czytajcie dalej, jeśli nie — od razu odłóżcie książkę i darujcie, że niepotrzebnie zabrałem Wam czas.
Dla tych więc tylko, których mimo wszystko zaciekawiłem, przystępuję teraz do opowieści:
Jak sięgnę pamięcią wstecz — a więc jeszcze jako trzy-czte- roletni chłopczyk — niesłychanie lubiłem wszelkiego rodzaju zwierzęta. Ba! Lubią je wszystkie dzieci w tym wieku — ale moje lubienie było trochę inne. Mnie wcale nie korciło, żeby złapać muchę na szybie i zobaczyć, co zrobi, jeśli jej się oberwie skrzydełka, ani też nie zależało mi na tym, aby uganiać z psem czy móc go od czasu do czasu pociągnąć za ogon lub ucho. Tkwiła we mnie już wtedy, jeśli można się tak wyrazić, jakaś żyłka hodowlana. Największym szczęściem było dla mnie móc karmić jakiekolwiek zwierzę, przypatrywać się, jak je, i nabierać przekonania, że mu bardzo smakuje. A w czasie wakacji, jeśli tylko udało mi się wyrwać spod nadzoru starszych, godzinami legiwałem w budzie, gdyż tam wielka suka podwórzowa właśnie powiła szczenięta.
Nie wiem, czy znajdę u Państwa zrozumienie, ale już starzy Rzymianie mówili, że o gustach nie ma co rozprawiać. Może Wam się to wydawać nudne czy dziwaczne — dla mnie jednak miało niesłychanie dużo uroku.
—■ No i co, i zaczął pan sobie hodować złotą rybkę? — zapytacie, a i to chyba tylko przez grzeczność, bo moja historia, jak sam widzę, zaczyna wyglądać dosyć monotonnie.
Otóż to! Zacząłem — mówicie — hodować złotą rybkę? Nic nie zacząłem hodować, bo mi nic hodować nie było wolno!
— Jak to, dlaczego?
No bo właśnie na tym polega cała rola złotej rybki w moim życiu. Jednak, abyście to właściwie pojęli, muszę opisać stosunki, w jakich lat temu sześćdziesiąt żyła przeciętnie zamożna rodzina warszawska.
i
j
W owych czasach z metrażem nie było kłopotu. Mieszkanie moich rodziców składało się z pięciu pokojów, z których trzy były takie, że każdy z osobna pomieściłby w swym obrębie dzisiejsze dwuizbowe mieszkanie z kuchnią i wszystkimi innymi wygodami! Nie o brak miejsca dla zwierząt zatem chodziło — działały tu względy dwóch rodzajów. Ojciec mój był z wykształcenia prawnikiem i matematykiem — jednym słowem z biologią na uniwersytecie nie stykał się wcale. Ale jako człowiek bardzo rozumny, żądny wiedzy z najrozmaitszych dziedzin — dużo czytał. A trzeba Wam wiedzieć, że w owych czasach, czyli ostatnich dwóch dziesiątkach lat zeszłego stulecia, szerokie warstwy inteligencji pasjonowały dwie sprawy z dziedziny biologii: darwinowska ewolucja i przez Pasteura odkryty świat drobnoustrojów — świat bakterii. W dodatku pożyteczna rola tych jednokomórkowców w najprzeróżniejszych zjawiskach świata żywego nie była jeszcze zbyt popularna, wszyscy natomiast z przerażeniem opowiadali sobie nawzajem
o niebezpieczeństwach zarazków, które są wszędzie, czyhają
w każdej odrobinie kurzu. A więc czystość, tylko pedantyczna czystość może zwalczyć grożące zewsząd niebezpieczeństwo. Pies zaś czy kot, ptaszek czy jakiekolwiek bądź zwierzą w domu — to w każdym razie furtka dla nieczystości, jeśli nie sam rozsadnik bakterii!
To było tak oczywiste, tak logiczne, że wystarczyło memu Ojcu do wydania kategorycznego zakazu wstępu na teren mieszkania jakimkolwiek zwierzętom. Dziś, z perspektywy lat, przypuszczam, że musiał się tu dołączyć wrodzony brak zainteresowania zwierzęcym i roślinnym światem żywym. Ojciec mój był typowym okazem często spotykanego wówczas humanisty: wszystko, co ludzkie, interesowało go niezwykle, poza tym świat żywy miał znaczenie o tyle, o ile utylitarnie był potrzebny dla człowieka. Ojciec lubił przyrodę, ale w swoisty
sposób: od strony estetycznej; przyjemność sprawiał mu piękny krajobraz jako środowisko, w którym przebywał i na które patrzył. Poszczególne jego elementy nie interesowały go specjalnie.
Wszystko to spotęgowało się jeszcze po przyjściu na świat moim i moich sióstr. Ojciec bowiem fanatycznie nas kochał, nie będąc zresztą wcale zbyt łagodnym wychowawcą.
Teraz chyba zrozumiecie Państwo, że przepojony od maleń- kości przeświadczeniem o autorytecie Ojca, a jednocześnie panicznym przed nim strachem, marzyć nie mogłem o hodowaniu zwierzątek, do których mnie tak niesłychanie ciągnęło.
— A skąd w panu ten pociąg, którego nie mógł pan ani odziedziczyć, ani nabyć w najwcześniejszym dzieciństwie?
O, to już inna strona medalu — ale też posiada swoje wyjaśnienie.
Powiadacie Państwo, że nie mogłem odziedziczyć... lecz przecież dziedziczyć można nie tylko po ojcu, również i po matce!
O ile Ojciec był z dziada-pradziada warszawiakiem i wieś widywał tylko w czasie wakacji szkolnych, o tyle Matka moja była najmłodszą wśród siedmiorga rodzeństwa córką ziemian płockich, posiadających średniej wielkości majątek. Mała Helenka już od najmłodszych lat wykazywała niesłychany pociąg do opiekowania się zwierzętami. Ktoś, kto zna z powieści ówczesne ziemiańskie sfery, mógłby powziąć mniemanie, że taka „fanaberia” młodej dziedziczki wyglądała w ten sposób, że ze dwie dziewczyny folwarczne lub może parobek zostali odkomenderowani do oprzątania jej ulubieńców, rolą zaś panienki było od czasu do czasu pogłaskać czy pobawić się z wychowankami.
Ale gdzie tam! Jak powiedziałem, majątek nie był zbyt duży, ziemie w Płockiem nie odznaczają się szczególną żyznością, więc z groszem w rodzinie Dziadków się liczono i rąk roboczych potrzebnych do produkcji nie można było marnotrawić. Toteż i pudel, i pawie, i sroczka, i kurki-liliputki, a więc cały inwentarz należący do Helenki, otrzymywały wprawdzie wyżywienie z majątku, ale opieka, dogląd i oprzątanie spadło na
dziecko. Matka moja, choć jeszcze wtedy maleńka, wywiązywała się | tych zadań wzorowo, łatwo jednak sobie zdać sprawę, ile musiała w to wkładać pracy kosztem zabaw, którym beztrosko oddawało się starsze rodzeństwo, czasem nawet prze- śmiewające Jej dziwaczne, jak uważali, zamiłowania.
— Ach, jeśli tak, to pańska sytuacja nie była znów tak zła — powiecie Państwo — musiał pan znaleźć pełne zrozumienie ze strony Matki!
Otóż rzecz się miała wręcz odwrotnie! Ojciec tak dalece przekonał Matkę o niebezpieczeństwie, i bezsensowności trzymania jakichkolwiek zwierząt w mieszkaniu, że Ona jeszcze bardziej przeciwstawiała się moim faunistycznym zakusom aniżeli On. Mogę powiedzieć, że dosłownie jedynymi zwierzętami, z jakimi stykałem się w mieszkaniu Rodziców, były muchy i mole — i jedne, i drugie zresztą namiętnie tępione.
Tak rzeczy trwały aż do czasu, kiedy wkroczyłem w drugi dziesiątek lat mego życia. Byłem wtedy już uczniem II klasy świeżo otwartej polskiej szkoły, gdyż dopiero po rewolucji 1905 roku władze rosyjskie pozwoliły na otwarcie polskich uczelni, oczywiście bez żadnych praw urzędowych. Tym niemniej wszyscy Polacy uważali to za niezwykłą zdobycz narodową i polska szkoła była oczkiem w głowie całego społeczeństwa.
Muszę jeszcze dla wyjaśnienia dodać, czym była owa „II klasa”, abyście nie wyobrażali sobie Państwo, że odpowiadała dzisiejszej II klasie szkoły podstawowej. Ta moja II klasa gimnazjalna odpowiadała dzisiejszej szóstej szkoły podstawowej. Uczęszczałem do niej jako dziesięcioletni chłopak i oczywiście uczyłem się już przyrody.
I wtedy to wypracowałem pewien plan, powiedzmy, pewną akcję dyplomatyczną, która jak miałem nadzieję, pozwoli mi przeprowadzić swoje zamierzenia tak bardzo dotąd beznadziejne wobec postawy Rodziców.
Pierwszym ziarenkiem, od którego się zaczęło, była uwaga naszego nauczyciela przyrody, że dobrze byłoby, aby ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, w ciągu kwietnia i maja prześle
dzili rozwój kijanek i przynajmniej pierwsze stadia procesu przeobrażania w żabkę... Oczywiście, nie było to żadne kategoryczne żądanie — po prostu taka sobie luźna uwaga. Mnie jednak olśniła od razu myśl — zresztą jeszcze wówczas bez obrazu wszelkich dalszych konsekwencji — że opory Rodziców, których nie miałem siły sam przezwyciężyć, może dadzą się zwalczyć, jeśli znajdę sobie sprzymierzeńca w szkole... W tej szkole, o której tak często i z takim entuzjazmem u nas w domu się mówiło. Oczywiście niedorzecznością byłoby wiernie i obiektywnie odmalować owo bardzo słabe zainteresowanie w tej akcji tego mojego sprzymierzeńca. Toteż niech rzuci we mnie kamieniem ten, komu nigdy podobne „rozszerzenie” prawdy się nie przydarzyło... Przy najbliższym obiedzie głosem jak najobojętniejszym, aby Rodzice czasem nie domyślili się, że na tym mnie osobiście przede wszystkim zależy — oznajmiłem, że pan profesor od przyrody kategorycznie kazał wszystkim uczniom naszej klasy hodować kijanki i że być może po paru tygodniach każe przynieść je do klasy, przy czym efekty hodowli mogą mieć wpływ na końcowy stopień z przyrody.
Ta ostatnia uwaga nasunęła mi się w ostatniej chwili dla wzmocnienia efektu, albowiem uczciwie przyznaję się, że nie należałem do uczniów zbyt błyskotliwych i nawet dość realnie miałem sposobność przekonywać się, jak wielką przykrość dla Rodziców stanowi każda dwójka.
Efekt mojego krótkiego exposé przeszedł oczekiwania. Ani słowa sprzeciwu — szkoła kazała, to święte! Tego samego dnia Matka przydzieliła mi słój od konfitur, pytając, czy czasem nie za mały, a nazajutrz już wpuściłem tam parę dziesiątków małych kijanek złapanych na wycieczce z kolegami w kałuży na Żoliborzu — gdyż w tych czasach tuż za Dworcem Gdańskim ciągnęły się puste pola, na których było sporo nieużytków z większymi lub mniejszymi bajorkami.
Oczywiście cała opieka nad moim inwentarzem należała do mnie — o dziwo jednak, bo to był już efekt przeze mnie nie- przewidywany, co parę dni Ojciec zagadywał, czy nie zapo
mniałem nakarmić moich podopiecznych, a Matka codziennie wydzielała mi liść sałaty, a w razie potrzeby odrobinę żółtka na twardo — byle tylko moja hodowla wypadła możliwie dobrze.
Czy pojmujecie Państwo mój zachwyt? Żadnych oporów czy trudności — przeciwnie, pod każdym względem pomoc, a nawet zainteresowanie! Okazało się, że obrałem drogę jak najtrafniejszą. Ale przecież nie o kijankach miałem mówić! Moja zabawa z nimi trwała aż do końca roku szkolnego, tj. do drugiej połowy czerwca. Przed wyjazdem na wakacje z polecenia Rodziców odniosłem całą hodowlę wyrośniętych kijanek, już z czteroma nóżkami i skracającym się ogonkiem, do tej samej kałuży, gdzie zostały złapane, i zwróciłem im swobodę.
Nie było żadnych podstaw do przekonania starszych, że muszę je zabrać z sobą na wakacje. Toteż na tym się skończyła moja pierwsza akcja hodowlana, ale co najważniejsze, chwyciłem nić, po której dążąc, można było sparaliżować opory Rodziców wobec moich zasadniczych zamiarów. Trzeba było tylko znów coś mądrego wymyślić. Szanse na przyszłość były nie najgorsze, gdyż promocja do klasy III wypadła zadowalająco, a z przyrody, zresztą niezależnie od kijanek, miałem piątkę.
Pomyślcie jednak, Państwo, że po wakacjach następuje jesień, później zima — żadne zwierzęta wówczas się nie przeobrażają, powtarzanie triku z kijankami na przyszłą wiosnę byłoby niedorzecznością, tym bardziej że mnie się chciało rozszerzyć pole działania. No a przede wszystkim ta przyszła wiosna dla młodzieńca jedenastoletniego była czymś tak niebotycznie odległym.
Trzeba było więc wymyślić coś innego, oczywiście ciągle pilnie kryjąc się w cieniu żądań czy zainteresowań polskiej szkoły. I znów pomógł nauczyciel przyrody, rzeczywiście starający się rozbudzać w nas zamiłowanie do swojego przedmiotu. Już na pierwszych lekcjach we wrześniu zaproponował założenie kółka przyrodniczego.
Zreferowałem to znów rodzicom z całą obłudą, nie objawiając w tym kierunku specjalnego entuzjazmu, i nie zdradziłem
toż najmniejszym znakiem całej rozkoszy, jaką mnie napawały słowa gorącej zachęty zarówno ze strony Ojca, jak i Matki, aby wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Wyraźne plany zresztą nie rysowały mi się jeszcze w głowie, intuicyjnie tylko czułem, że to będzie odskocznia, która prawdopodobnie pozwoli znów zrobić spory krok naprzód na drodze realizacji moich planów.
Jeśli Wy uważacie, że w tym momencie postępowanie moje było ryzykowne i że Rodzice znając mój zapał do zwierząt, dość łatwo mogli połapać się, że ta obojętność jest udana, to nie bierzecie Państwo pod uwagę, że i Ojciec, i Matka mieli mnie nie bez słuszności za leniucha, i że w danym przypadku mój brak entuzjazmu do dodatkowej pracy samokształceniowej wydał im się jak najbardziej naturalny.
Nic dziwnego więc, że nie skąpili słów zachęty, które ja zresztą karbowałem starannie w pamięci, z góry zdając sobie sprawę, że to ich angażowanie się będę mógł kiedyś wykorzystać jako wodę na mój młyn...
W rezultacie zostałem nawet członkiem zarządu kółka przyrodników III klasy szkoły imienia A. Kreczmara.
Ale to jeszcze wcale nie wystarczyło dla przekonania Rodziców, że muszę hodować wiewiórkę, albo co najmniej ze dwie jaszczurki. Zresztą wówczas co innego było moim marzeniem. Niedawno w mieszkaniu u jednego z kolegów widziałem olbrzymie akwarium z egzotycznymi rybkami. Zaimponowało mi to niesłychanie. Były tam bojowniki, które właśnie wydały na świat przychówek. Mówiłem już, że nie samo cackanie się ze zwierzęciem, ale hodowla była moim istotnym hobby. Kolega opowiadał, ile takie rybki kosztują, jak są poszukiwane, że cały przychówek, gdy tylko podrośnie, jest już zamówiony przez sklep zoologiczny, po 5 kopiejek za sztukę! Co za wspaniałe perspektywy!
Dodać bowiem muszę, że już wtedy w całej pełni doceniałem wartość obiegowej monety, której byłem całkowicie pozbawio- ny, gdyż choć Rodzice moi byli niewąpliwie zamożni, jedną z wychowawczych zasad Ojca stanowiło to, że dzieci powinny
mieć wszystko, co im jest potrzebne, ale nie należy im dawać własnych pieniędzy do ręki.
Gdyby więc udało się poprowadzić hodowlę, mieć przychówek, a następnie tą drogą dojść wreszcie do własnych kapitałów, których by nikt nie kontrolował i nikt się do nich nie wtrącał! Tylko ileż przeszkód trzeba pokonać, zanim taki plan dałby oczekiwane wyniki.
Skala imprezy wydawała się przerastać możliwości realizacji. Ale zdradziłem już dotąd różne cechy mojego charakteru — przyznam się więc i do tego, że byłem mocno uparty. Jak mi coś weszło w głowę, to już nie chciało wyjść i ciągle tylko układałem sobie różne sposoby, jakimi by można dopiąć swego.
Tak było i teraz. W pewnej chwili, znów tylko w formie relacji z tego, co się dzieje w szkole, oznajmiłem Rodzicom, że profesor namawia mnie — zresztą nie mnie jednego, a każdego z członków zarządu kółka przyrodników — do opracowania i wygłoszenia referatu przyrodniczego. Tylko że ja — dodałem — jestem jeszcze niezdecydowany. Z tajoną radością obserwowałem, jak ta informacja zainteresowała mego Ojca. Zaczął mnie wypytywać, czy jeżelibym się jednak zdecydował, to jaki temat najbardziej by mi odpowiadał. Wówczas to po raz pierwszy padło słowo „złota rybka” — przy czym od razu rzeczowo, a krytycznie tłumaczyłem Ojcu, że to wydaje mi się nierealne, gdyż bądź co bądź trzeba by się było z tym materiałem nieco osobiście otrzaskać, że o hodowaniu czegoś takiego w słoju po konfiturach mowy być nie może, że do takiego celu trzeba by mieć spore akwarium, a to przecież jest już duży wydatek... Moje kochane Ojczysko dało się złapać — szybko powiedział, aby mnie o to głowa nie bolała, co więcej, nieopatrznie nadmienił, że z chwilą, kiedy jestem w zarządzie kółka i gdy inni jego członkowie jednak referaty przygotują i wygłoszą — byłoby wstyd, abym ja jeden okazał się niezdolny dorównać kolegom.
I tu znów zdradzę, że jednym z moich wyraźnych mankamentów był brak umiejętności „wypisania się”. W trzeciej klasie bowiem zadawano już nie tylko dyktanda, ale i wypracowania — błyszczał w nich Antoni Słonimski, Jakub Appen- szlak, Stanisław Linda, nasz prymus, a na dokładkę uzdolniony pianista. Natomiast jeśli o mnie chodziło, napisanie z własnej głowy więcej niż pół stronicy zeszytowej było czymś przechodzącym moje możliwości. Dziś rozumiem, co wtedy może tylko podświadomie wyczuwałem, że Ojciec wiele by dał, ażeby mnie właśnie do pióra nakłonić.
Przyznam się nawet do pewnej perfidii. Samokrytycznie oznajmiłem Ojcu, że zdaję sobie sprawę z mojej indolencji w dziedzinie literackiej i że właśnie dlatego obawiam się wziąć na siebie podobne zobowiązanie. Wówczas Ojciec, mimo że jako prawnik był mocno zapracowany, przyrzekł mi swoją
pomoc, oczywiście nie od razu, ale gdy już sam rozpocznę re...
Klemens_Werner