Żabiński Jan - Z ŻYCIA ZWIERZĄT - TOM 6.rtf

(666 KB) Pobierz

Żabiński Jan

Z ŻYCIA ZWIERZĄT

TOM 6

 

 

Każdy już prawie w Polsce umie pisać i prawdopodobnie dla nikogo stawianie liter nie jest wielką sztuką. Toteż gdybym kogokolwiek poprosił, żeby napisał pierw­szą zwrotkę naszego hymnu narodowego, nie sprawiłoby to mu wielkiego trudu. Gorzej jednak byłoby, gdybym zażądał, aby to wszystko zmieścić na karteczce wielkości znaczka pocz­towego. Ale sądzę, że prawdziwym zdumieniem przejęłaby każdego wiadomość, iż był człowiek, który podobnie długą treść zdołał wyryć cieniutką igłą na... ziarnku ryżu. Do prze­czytania tego trzeba było silnie powiększających szkieł.

Nikogo dziś nie dziwi mechaniczny zegarek. Nawet wtedy, jeśli wskazuje coś więcej niż sekundy, minuty, godziny. W nie­których miastach są wieżowe zegary, które wyznaczają - prócz godzin — dni, tygodnie, miesiące, ba — nawet fazy księżyca.

              Cóż w tym nadzwyczajnego? — ktoś wzruszy ramiona­mi. — Co najwyżej o parę wskazówek i o kilka znaków wię­cej na tarczy zegarowej.

Racja. Sądzę jednak, iż zaskoczy każdego, jeśli powiem, że widziałem właśnie taki zegarek, a był on wielkości... no, wielkości oczka w pierścionku, gdyż w pierścionku zamiast drogiego kamienia go osadzono. Czy jesteście w stanie wyobra­zić sobie, jakich rozmiarów musiały być kółka, sprężynki, ośki i wskazówki w tym maleństwie? I ile lat życia kosztowa­ła twórcę taka konstrukcja?

Tak, sprawa wielkości obiektu i zmieszczenia w znikomej objętości przeróżnych działających sprawnie mechanizmów to coś istotnie godnego podziwu.

Kto pamięta szkolny kurs zoologii, łatwo przypomni sobie maleńkie zwierzątka noszące nazwę pierwotniaków. Ta na­zwa właśnie wskazuje, że ich odkrywcy żyjący mniej więcej trzysta lat temu uznawali je za coś bardzo prostego i prymi­tywnego. Sam fakt, że istotki te są tak małe, iż tylko kilka największych gatunków można w postaci pyłku dojrzeć gołym okiem, skłaniał badaczy do mniemania, że takie zwierzątka mogą wykazywać jedynie nieskomplikowane przejawy życia.

              Rusza się to — mówili — a ponadto odżywia i oddycha

w najprymitywniejszy sposób. No i od czasu do czasu dzieli się na połowę, co odpowiada najbardziej prostemu sposobowi rozmnażania.

Za szaleńca poczytano by tego, kto spróbowałby przypisy­wać pierwotniakom jakieś przejawy psychiczne lub zdolności odczuwania bodźców ze świata zewnętrznego. Jak to? W takim maleństwie? Toż taki pierwotniak nie posiada mózgu! Nie po­siada serca, które pędząc krew po całym ciele, ułatwiałoby jednocześnie roznoszenie pokarmu! Nie posiada przewodu po­karmowego, który by umożliwiał trawienie!

Staranne oględziny pod ówczesnymi mikroskopami wykazy­wały, iż pierwotniak to maleńka grudka galaretowatej sub­stancji, wewnątrz której znajdują się drobne ziarenka lub kro­pelki. Wszystko to niezróżnicowane i jednakowe. Toteż uczeni przez wiele lat objaśniali, że taka grudka pełznie nieświa­domie i bez celu. A jeśli trafi przy tym na coś jadalnego, kupkę bakterii czy jakiś tam kawałeczek substancji organicz­nej, po prostu oblewa to swoim galaretowatym ciałem i trawi. Jeśliby zaś znalazły się w tym pokarmie jakieś części nie­strawne, to w każdej chwili zwierzątko mogłoby z tych resztek spłynąć, pozostawiając je na zewnątrz swego jednolicie gala­retowatego ciała.

Z czasem jednak przekonano się, że bardzo wiele pierwo­

tniaków posiada dookoła swej substancji cieniutką skóreczkę. A więc tylko w miejscu, gdzie w tej skóreczce znajduje się przerwa, mogą pobierać pokarm. Z pewnego rodzaju ironią nazwano to „otworem gębowym”.

Kpiny kpinami, ale wobec tego już nie można było mówić

o              przypadkowości pobierania pokarmów. Bo gdyby jeszcze na pokarm trafiało się każdym miejscem ciała — ale nie ma tak dobrze! Jeżeli pożywienie może być pobrane tylko w jednym jedynym miejscu na ciele, to zwierzątko musi najpierw kęs pokarmowy dostrzec, następnie odpowiednio ustawić się „pyszczkiem” ku niemu, a wreszcie jakoś wepchnąć ten kąsek przez ów otwór do wnętrza swego ciała.

Teraz już to wszystko może wzbudzić podziw. Gdzież bo­wiem miejsce w „pyszczku” naszego mikroskopijnego żyjątka na ośrodki, które rozpoznają pokarm, a następnie nakazują wykonać proces połknięcia.

              Hola, hola — bronili się dawni przyrodnicy. — Zobaczy­cie, jak to się prosto tłumaczy. Czy widzieliście kiedyś wen­tylator elektryczny? Jeżeli go puścić w zadymionym lub silnie zakurzonym pokoju, można zaobserwować, jak wirujące śmi­gła wiatraczka wciągają całą smugę kurzu czy dymu. A prze­cież nikt wentylatora nie posądzi o świadomą chęć łykania. Tak jest i w danym przypadku. Wokół otworka gębowego pierwotniaka znajduje się mnóstwo elastycznych pręcików-rzę- sek, pozostających w ciągłym ruchu. One to wywołują wiry, skutkiem czego wszystkie drobniusieńkie ziarenka, pyłki, ka­wałeczki, znajdujące się w pobliżu naszego zwierzątka, zostają wciągnięte do jego ust. Istnieje zatem wielka różnica pomię­dzy świadomym wybieraniem pokarmu przez człowieka czy

zwierzę tkankowe a tym, co dzieje się w tej dziedzinie u nie- zorganizowanego jednokomórkowego pierwotniaka.

Czy aby rzeczywiście tak jest? Nie będziemy już zaskaki­wać naszych uczonych informatorów z dawnych lat pytaniami: a jak to jest z tymi rzęskami? Kto reguluje ten ruch? Gdzie jest jego źródło? Bo przecież w każdym razie wszystkim kie­ruje i zawiaduje ta niby prosta grudka ciała pierwotniaczego. Ale spróbujmy przypatrzyć się, jak w ogóle wygląda owo „mechaniczne” pobieranie przez naszego małego bohatera wszelkiego rodzaju otaczających go pyłków.

Otóż przede wszystkim okazuje się, że otwór ustny pier­wotniaka to wcale nie zwykła dziurka w skóreczce, ale cały organ. Prócz dziurki jest bowiem lejkowate wgłębienie, które już ‘bez ironii powinniśmy nazwać gardzielą, a dalej krótka rurka stanowiąca przełyk. O ile jednak u człowieka czy zwie­rząt wyższych przełyk rozszerza się w żołądek i w dalsze par­tie przewodu pokarmowego, o tyle tu na przełyku się kończy. Dalej jest już tylko galaretowata substancja ciała zwierzątka.

Poobserwujmy. Rzeczywiście ruch rzęsek wywołuje wir wo­dy otaczającej pierwotniaka. Wir wipędza do gardzieli wszy­stko: bakterie, ziarnka piasku, pyłki mąki z jakiegoś rozgnie­cionego nasienia, jakieś maleńkie kryształki mineralne. Ale proszę patrzeć uważnie. Pozostawiono nas w mniemaniu, że to wszystko jak przez wentylator zostanie wepchnięte do ciała pierwotniaka. Tymczasem wcale tak nie jest. Większość zia­renek z tym samym prądem, z którym wpada — wylatuje na zewnątrz gardzieli. Tylko część z nich przylepia się do dna przełyku.

Niech nikt nie sądzi przy tym, że to przylepianie odbywa się bez wyboru. Nie znajdziemy tam ani pyłku szklanego, ani ziarenka piasku, natomiast pozostaną bakterie, ziarenka mąki i inne substancje organiczne. Skąd zaś zwierzątko wie, co ma się przylepić i co nadaje się do przełknięcia, a co należy „wy­pluć” jak najprędzej?

Ale patrzmy dalej.

Co pewien czas zebrana na dnie przełyku grudka pokar-

mowa zostaje wciągnięta do środka, a więc, powiedzmy, prze­łknięta.

              Ach, zatem bakterie i owe ziarenka mąki wyglądać teraz będą w ciele pierwotniaka niby pesteczki w galarecie poziom­kowej?

Wcale nie. Grudka zostaje przełknięta wraz z wodą tak, że tworzy kropelkę wyraźnie widoczną wśród ziarnistej gala­retki ciała zwierzątka.

              No i teraz odbywa się trawienie?

Nie, gdyby tak było, to zasilana w pokarm zostawałaby tylko ta część, która znajduje się tuż obok przełyku. Taka kropelka pokarmowa, nazwana „wodniczką”, zaczyna obecnie wędrować, i to stale wzdłuż tej samej drogi. Obchodzi ona dwukrotnie całe ciało pierwotniaka. W tym czasie jej zawar­tość rozpuszcza się wyraźnie, a rozmiar zmniejsza. Widać, że wodniczką hojnie rozsiewa pokarm wzdłuż trasy swej wę­drówki. Aż wreszcie podchodzi — stale w określonym miej­scu — pod skóreczkę ciała zwierzątka. I to, co jest niedotra- wione, zostaje przez specjalny otworek wyrzucone na ze­wnątrz.

A więc mamy tu i odbyt, i coś, co odpowiadałoby krążeniu krwi.

              Jak to? — ktoś powie. — Przecież tu nie było żadnych rur, które by krew nasyconą pokarmem kierowały do innych części ciała, tak jak się to dzieje na przykład u człowieka.

Prawdą jest, że ich nie dostrzeżono. Ale przecież wyraź­nie podkreśliłem, że każda wodniczką pokarmowa krąży po tych samych drogach. Toż gdyby ktoś patrząc przez potężną lunetę z Księżyca na Ziemię dostrzegał pociągi, przebiegające regularnie i codziennie na przykład z Krakowa do Warszawy, zapewne doszedłby do wniosku, że jest na tej trasie coś, co kieruje ich biegiem i nie pozwala zboczyć na prawo czy lewo, choćby nawet nie był w stanie dostrzec szyn. Podobnie może być i w ciele pierwotniaka. W tej ziarnistej galaretce na

pewno jest mnóstwo urządzeń ukrytych dla naszego oka — nawet wzmocnionego mikroskopem — wobec nikłości wymia­rów i przezroczystości tych zwierzątek.

Jeżeli tak skomplikowane przejawy życiowe istnieją w po­dobnym maleństwie, to można się domyślać w nim jeszcze bardziej złożonej organizacji aniżeli u zwierząt większych. Ro­zum więc ostrzega nas przed zbyt dosłownym pojmowaniem dawnej nazwy — pierwotniak.

Aflfiwai ii

Zwierzałem się już Państwu, że na ogól nie lubię pisać o grupie zwierzęcej większej aniżeli gatunek. Wróbel, wielbłąd, słoń, lew, lampart czy nosorożec to jest te­mat jednoznaczny i charakteryzując tych przedstawicieli fauny wiem przynajmniej, że i ja, i moi czytelnicy rozumiemy się na­wzajem i orientujemy, o kogo chodzi.

Och, tylko proszę, aby jakiś systematyk-zoolog nie łamał rąk, że przecież większość wymienionych nazw odpowiada w rzeczywistości nie gatunkom, lecz rodzajom, a więc grupom obejmującym czasem po kilka gatunków. Niech mi nie zarzu­cają błędu, gdyż stawiam tak sprawę zupełnie świadomie, w tej chwili bowiem nie jest istotne, czy uczeni w swych ciągłych sporach awansowali daną grupę zwierzęcą do rodzaju lub odwrotnie — obniżyli ją do podgatunku czy odmiany. To uściślanie znajduje swój obraz w nazwach łacińskich składa­jących się z dwóch lub czasem nawet trzech wyrazów, nie ma jednak żadnego wpływu na żywy język potoczny. Toteż my świetnie wiemy, co to jest słoń lub nosorożec, choć w rze­czywistości z punktu widzenia zoologicznego nosorożców jest kilka gatunków, a słoni dwa, jednogatunkowe wprawdzie, ale nawet rodzaje.

Z chwilą jednak, gdy od razu w tytule używam liczby mnogiej i mówię „lemury”, nie „lemur”, to znaczy, że będę mówił o jakiejś grupie bardzo obfitej w gatunki — a tego właśnie, jak powiedziałem na początku, bardzo nie lubię, gdyż opowieść przybiera wówczas podręcznikowy charakter, zmu­szony jestem do wykazywania wspólnych cech grupy, na tej

zaś podstawie znacznie słabiej wyobrazić sobie można kon­kretny wygląd zwierzęcia.

              Jeśli tak — spyta zdziwiony czytelnik — to dlaczego pan to jednak robi?

              Ano właśnie, dlatego od tych spraw zacząłem, aby się z tej niekonsekwencji wytłumaczyć.

. Otóż w naszym języku utarło się używanie niektórych nazw w liczbie mnogiej, jak foki czy antylopy, i one wprowadzają stosunkowo najwięcej zamieszania, bo wskazują na'jakąś zbio­rowość, w której niespecjaliście nieraz ciężko się połapać.

Tak właśnie rzecz się ma z lemurami. U nich ta liczba mnoga o tyle jednak nie wprowadza zbyt wielkiego zamie­szania, że sam wyraz w potocznym języku jest używany na ogół rzadko, dotyczy bowiem zwierząt niezbyt pospolitych, mało rzucających -się w oczy. Niemniej przyszedł czas, ażeby i lemurom poświęcić odrębne opowiadanie.

Przede wszystkim — skąd ta nazwa?

Jest ona dosyć starożytna, używali jej bowiem Rzymianie dla oznaczenia duchów zmarłych przodków.

              A cóż to ma do zwierząt? — spytacie Państwo, może już rzeczywiście zaintrygowani.

To wyjaśni jedna z najcharakterystyczniejszych'cech wspól­nych dla wszystkich gatunków należących do lemurów, mia­

nowicie fakt, iż są one istotami nocnymi, niemal nigdy nie stykającymi się z ziemią, czasem szybko, czasem powoli, ale zawsze absolutnie bez szmeru przesuwającymi się jak cienie po gałęziach drzew.

Zgodzi się chyba każdy, że już te kilka cech mogłoby po­budzić ludzi obdarzonych bujną fantazją do skojarzeń z du­chami zmarłych. Lemury zresztą posiadają w polskim języku jeszcze inną nazwę, mianowicie — małpiatki.

              No, tu już każdy będzie w domu! Małpy są przecież tak popularne, a ta nazwa sugeruje nieodparcie, że muszą to być jacyś bardzo bliscy ich krewni, ,posiadający szereg podobnych

cech w budowie. Tak zresztą dłuższy czas uważali i zoologowie, łącząc je razem we wspólną grupę systematyczną. Ale kiedy te małpiatki czy lemury zostały lepiej poznane, okazało się, że ich podobieństwo do małp jest raczej powierzchowne. Jeszcze pół wieku temu, w czasie moich studiów uniwersyteckich, dla zorientowania kogoś w tej rzadkiej grupie zwierząt (bo lemury nieczęsto pojawiały się w menażeriach czy ogrodach zoologicznych) mówiono:

              Wyobraź sobie dość silnie uwłosioną małpę, której ucięto głowę stwarzającą pewne podobieństwo do człowieka i zastą­piono ją łebkiem typowym dla niższych ssaków, ot, powiedzmy kuny, psa czy jakiegokolwiek gryzonia, tylko oczywiście, jeśli chodzi o tego ostatniego, bez jego wielkich charakterystycz­nych siekaczy.

W dodatku, prócz wyglądu, za pokrewieństwem z małpami przemawiało także środowisko, to jest trzymanie się przez lemury wśród gałęzi krzaków, a przede wszystkim koron drzewnych.

Tymczasem ściślejsze badania anatomiczne — porównanie charakteru zębów oraz wnętrzności — skierowały uwagę zoo­

logów w zupełnie inną stronę. Okazało się mianowicie, że na­sze małpiatki mają bardzo, ale to bardzo dużo wspólnego z rzędami ssaków owadożernych, a więc takich jak ryjówki i jeże. Tylko proszę w tym ostatnim przypadku nie sugerować się kolczastą okrywą ciała, gdyż lemury odznaczają się, jak już wspomniałem, bardzo gęstym, puchowo mięciutkim futerkiem.

I tu pragnę wskazać, jakie kłopoty mają biologowie w ewo­lucyjnym ustawieniu ciągów zwierząt, które zawsze skłonni jesteśmy uszeregować w jednym łańcuchu, poczynając od ja- jorodnych dziobaków — jeśli chodzi o ssaki — a kończąc na szympansie, gorylu czy orangutanie.

U tych naszych lemurów z jednej strony występują cechy małpie, skłaniające do umieszczenia ich bardzo wysoko w sze­regu, bodaj tuż przed małpami — na tym miejscu zresztą wi­dujemy je we wszystkich podręcznikach zoologicznych — z drugiej strony owe podobieństwo z owadożernymi nakazy-

wałoby je ściągnąć w dół, gdyż rząd ten jest uważany za jeden z najstarszych w historii rozwoju gromady ssaków, a jednocześnie za jeden z prymitywniejszych.

Ta, zwięźle zresztą, przedstawiona sprawa, może służyć za dowód, że zewnętrzne podobieństwa zwierząt jeszcze wcale nie przesądzają kwestii wzajemnych pokrewieństw i że jeżeli chodzi o istotne powinowactwo, to przede wszystkim ma tu­taj coś do powiedzenia paleontologia, czyli nauka o istotach z zamierzchłych czasów historii Ziemi, a ona nie godzi się na żadne łańcuszki jednoszeregowe, lecz raczej wskazuje, jak od wspólnego pnia przodków odchodzą w różnych miejscach od-

rębne gałęzie rodowe, spośród których zresztą, mimo że są zupełnie niezależne, niekiedy ta i tamta, czasem po wielu mi­lionach lat, gdy przypadkiem dostaną się pod wpływ podob­nych warunków środowiska — mogą przybrać cały szereg cech zewnętrznie podobnych.

Klasycznym przykładem są tutaj foki i mało znany rząd ssaków, noszących nazwę syren. Na pierwszy rzut oka i te, i te wydają się być niesłychanie podobne, a w rzeczywistości pierwsze pochodzą od ssaków drapieżnych, podczas gdy drugie od roślinożernych kopytowców.

Tak jest i tutaj!

Małpiatki rodowo bardzo mało mają wspólnego z małpami

i              na pewno nie są one przodkami tych ostatnich. Zresztą ich wzajemne podobieństwo sprowadza się jedynie do zakończeń odnóży, bo i u jednych, i u drugich są one w zasadzie pięcio- palczaste, przy czym kciuk na wszystkich czterech kończy­nach jest przeciwstawny, tak jak w ręce człowieka. U żad­nych innych ssaków czegoś podobnego nie spotykamy.

w - " * ""

J__L_—Li—

Żeby już być ścisłym, jeszcze raz przypominam, że mówiąc, iż u lemurów kończyny są pięciopalczaste, dodałem wyraz — zasadniczo, gdyż w niektórych przypadkach, zresztą dość rzad­kich. zaszła i u nich redukcja tego czy tamtego palca.

Niby to jeszcze nie zdążyłem przejść nawet do ściślejszego scharakteryzowania opisywanych przeze mnie zwierząt, a już nagromadził się cały szereg kwestii, które jak przypuszczam, wymagają dokładniejszego wyjaśnienia. A mianowicie — choć­by to gęste futro małpiatek!

              Jak to — powie ten i ów z uważniejszych czytelników — toż one są podobno zwrotnikowe, a więc z krain zdecydowa­nie gorących. Jakim sposobem zatem- wytworzyły ową ciepłą okrywę włosową? Jakież ma ona zastosowanie? Przecież w tamtejszych okolicach to raczej cecha utrudniająca życie!

W tym przypadku, jeżeli chodzi o tok rozumowania, jest on zupełnie słuszny. Tylko przeoczyli Państwo jeden szczegół, a mianowicie, iż podkreślałem, że lemury to zwierzęta wybit­nie nocne. A po pierwsze w nocy i pod zwrotnikami bywa nie­raz zdecydowanie chłodno, poza tym zaś nad ranem poważną niedogodnością dla każdego mieszkańca tamtych okolic jest obfita, osiadająca wszędzie rosa, którą łatwo strząsnąć z po­krywy włosowej, gdy jej gęstość nie dopuszcza do przenikania wody do skóry.

A znów te chwytne kończyny zbieżne wyglądem u małpia­tek i małp to prosta konsekwencja nadrzewnego trybu życia.

Co prawda na drzewach żyją również niektórzy przedstawi­ciele rodziny kotów lub gryzoni, a one tego rodzaju przej- kształcenia dłoni i stóp nie wykazują. Wiemy jednak, iż te ułatwiają sobie ów napowietrzny, chciałoby się powiedzieć — akrobatyczny, żywot wykształceniem bardzo ostrych pazurków, którymi opatrzone są ich łapy. Małpiatki zaś, jak i małpy, mają paluszki zakończone typowymi paznokietkami, zbyt sła-

bymi, aby na ich zaczepie można było ryzykować zwis całego ciała. Mocny uchwyt, na co pozwala przeciwstawny kciuk, czy dłonią, czy stopą jest pod tym względem o wiele pewniej­szy. Małpy, zresztą wszystkie bez wyjątku, ograniczyły się tylko do tego systemu czasem jedynie pomagając sobie ogo­nem. lemury zaś okazały się w tej dziedzinie dużo bardziej wynalazcze. Nie poprzestały one bowiem na owych chwytnych dłoniach czy stopach, ale u niektórych z nich widujemy brzuś- ce palców niezwykle silnie rozwinięte w tarczowate rozsze­rzenie, a więc o typie przylg.

Sądzę, iż już słyszeliście Państwo ten wyraz i może nawet spotykaliście się z tego rodzaju urządzeniami, że przypomnę nasze zielone żabki drzewne — rzekotki, lub pewne gatunki południowych jaszczurek zwanych gekkonami, które dzięki takim przylgom potrafią biegać grzbietem w dół po suficie lub zupełnie swobodnie spacerować po pionowo ustawionej szybie okiennej.

No, a teraz już najwyższy czas, abyśmy nieco uściślili miejsce zamieszkania tych moich obecnych bohaterów, bo

i              pod tym względem wystąpią tu wręcz zaskakujące niespo­dzianki.

Otóż najwięcej ich jest na Madagaskarze. Aż trudno sobie wyobrazić jego „zalemurzenie”, gdyż zwierzęta te stanowią połowę liczby gatunków wszystkich ssaków, jakie w ogóle tę wyspę zamieszkują.

Należą one do jednej wspólnej rodziny systematycznej le- murowatych. Druga rodzina rzędu lemurów, w odróżnieniu od tamtej, nosi nazwę — lori. Mało kto pewno o niej słyszał, gdyż przyznaję, że w potocznym języku ten termin nie jest używany. Tu należą gatunki centralnej Afryki, ale nadto Cej­lonu, Indochin, a zwłaszcza wysp Archipelagu Malajskiego: Sumatry i Jawy.

Mam nadzieję, że czytelnicy orientują się na tyle w geogra­fii, 'by z całą łatwością uprzytomnić sobie odległości pomiędzy wymienionymi ośrodkami przebywania tych dwu rodzin le­murów.

No bo jeszcze Madagaskar i Centralna Afryka... Dzieli je wprawdzie na parą setek kilometrów szeroka cieśnina morska* ale od biedy można sobie wyobrazić, że jeśli ta grupa zwie­rząt jest tak stara, na co wskazuje podobieństwo z owadożer- nymi, to żyły one jeszcze w czasach, gdy Madagaskar nie był od Afryki całkowi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin