Żabiński Jan - TYGRYS CZY JAGNIĘ.rtf

(235 KB) Pobierz

Żabiński Jan

  TYGRYS CZY JAGNIĘ

 

 

 

w czasach gdy jeszcze byłem nauczycielem w szkole, nabrałem przekonania, że niezbyt szcze­re są wypowiedzi młodzieży,,iż bardzo lubi przy­godę. Przyrodę — tę prawdziwą —7 . a nie lekcje przyrody. (Bo lekcje to już w ogóle lubi się tylko zależnie od tego, czy mniej lub więcej zadają, albo czy łatwiej lub trudniej oberwać przysło­wiową „dwóję“ . •.)

Na czym polega owo zainteresowanie młodzie­ży przyrodą? Otóż przede wszystkim na chęci za­spokojenia ciekawości, jak sig dane zwierzę czy roślina nazywa, a następnie —. czy jest szkodni'

kiem. No, bo jeśli szkodnik, to już nie doświadcza­jąc żadnych wyrzutów sumienia można go roz­deptać, rozgnieść, zatłuc czy w inny sposób pozbawić życia.

Pragnę więc wyjaśnić czytelnikom sprawę szkodnictwa i przekonać ich, iż twierdzenie ■ jakoby osobnik danego gatunku był szkodnikiem lub nie — w istocie nie ma zupełnie sensu. Szkod­nictwo bowiem to nie jakaś cecha charakterystycz­na dla danego gatunku lub rasy, lecz zależy ono przede wszystkim od rodzaju .gospodarki, jaką pro­wadzi człowiek, a następnie od liczby osobników ówego gatunku zwierzęcego lub roślinnego, który przeszkadza ludziom w uzyskaniu zamierzonych plonów.

Wyjaśnię to na przykładach, z których czytel­nik przekona się, że to Samo zwierzę w pewnych warunkach może być szkodnikiem, w innydh zaś staje się istotą bardzo dla ludzi pożyteczną. ;

Tak właśnie przedstawia się sprawa z kretem.:' Na zapędraczonych polach jest on bezsprzecznie pomocnikiem człowieka, natomiast tam gdzie pędraków brak, "krety żywią' się dżdżownicami, są więc szkodliwe, gdyż niszczą tych poczciwych sprzymierzeńców rolnika spulchniających mu glebę.

Ogrodnik znów twierdzi, że kret jest zawsze jego wrogiem, bo psuje mu trawniki w parku, a w warzywniku rozrywa korzenie roślin w trakcie kopania swoich korytarzy.              .'¿i

Kukułkę wychwalamy za to, że zjada gąsie­nice i to właśnie przede wszystkim te włochate, z kropeleczkami jadowitej wydzieliny na końcach włosków, skutkiem czego rzadko który ptaszek chce je spożywać. Z drugiej jednak strony, liczne rozmnożenie się kukułek jest, jak wiadomo, ściśle związane z wyniszczaniem wielkiej liczby piskląt pożytecznego ptactwa. A to trudno jest chyba za­pisać na jej dobro.

Byśęie lepiej zrozumieli, o co mi chodzi, opo­wiem wam następującą historię.

W Indiach żyje bardzo miłe zwierzątko zwane „mungo“ albo „ichneumon“. Ichneumon jest nieco podobny do kuny, niemal tej samej wielkości. Bar­dzo łatwo osWaja pij§ i przywiązuje do człowieka, jest więc zwierzątkiem nader sympatycznym, ale co ważniejsze, ponieważ zjada drobne zwierzęta, takie jak szczury, myszy, jaszczurki, a także węże — nie wyłączając jadowitych, jest bez­sprzecznie stworzeniem bardzo pożytecznym.

Zechciejcie jednak czytać dalej!

W Ameryce Środkowej leżą na oceanie wyspy noszące nazwę Antyli. W ich pobliżu’ wylądował kiedyś Krzysztof Kolumb i tutaj biały człowiek założył wielkie plantacje trzciny cukrowej. Ponie­waż podówczas nie umiano jeszcze wydobywać cukru z buraków, plantacje owe przynosiły olbrzy­mie dochody. Niewątpliwie więc trzcina cukrowa była rośliną pożyteczną. Po pewnym czasie jed­

nak na Antyle zawleczóno szczury. Te uprzykrzo­ne gryzonie znalazły w ciepłym klimacie znako­mite dla siebie warunki. Nie potrzebowały garnąć się na zimę do siedzib ludzkich, jak to czynią u nas, a słodki miąższ łodygi trzciny cukrowej służył im jako doskonałe pożywienie. Na jednej tylko wyspie Jamajce szczury wyrządzały corocznie w trzcinie cukrowej szkody, które obliczano na pięć milio­nów złotych w zlocie. Nie ulega więc wątpliwość^ że szczury były groźhymi szkodnikami - wszak prawda?

I oto któremuś ze zrozpaczonych plantatorów przyszło na myśl, by sprowadzić na wyspę kilka par dzielnych ichneumonów, które lubią ciepło krain ^podzwrotnikowych, a zwierzyny w postaci wypasionych szczurów znajdą pod dostatkiem. Rzeczywiście, przywiezione ichrieumony, ich dzieci i ich wnuki znajdowały mnóstwo świeżego mięsa szczurzego — i z roku na rok’ mnożyło się tych miłych zwierzątek na Jamajce coraz więcej. Pl^nfi tatorowie triumfowali — szczurów nareśzcie za-^ częło ubywać. Po dziesięciu latach straty w trzcinie cukrowej zmniejszyły się przeszło o połowę.

Wszyscy — prócz szczurów — byli bardzo zadowoleni. Wkrótce jednak wciąż coraz liczniej-, szym na Jamajce ichneumonom rzadziej już na­wijały się, jak to. się mówi, ,,’pod rękę“ coraz mniej liczne szczury, a owe dzielne, zwycięskie zwie­rzątka nie miały , wcale zamiaru cierpieć głodii,

Zaczęły więc zjadać żółwie jaja, plądrować gnia­zda ptasie, napadać na szczenięta i kocięta — a co gorfiza — wkradać się do chlewów, kurników i owczarni, by zagryzać młodziutkie jagnięta, pro­siaki, koźlęta i wszelkiego rodzaju drób. Na deser konsumowały banany i ananasy, czyniąc olbrzy­mie szkody w plantacjach tych owoców.

Pożyteczny mungo stał się z kolei najstrasz­niejszą plagą wyspy. Zresztą nie tylko bezpo­średnią, bowiem dzielny ichneumon po wyniszcze­niu szczurów zdziesiątkował ptactwo śpiewające oraz niemal całkowicie wytrzebił jaszczurki i żaby. Rozpoczęły się więc orgie szkodliwych owadów, które powodowały z kolei na tych samych plan­tacjach trzciny cukrowej straty dwukrotnie większe, niż"dżiało się to za czasów „gospodarki“ szczurzej.

Nie pozostawało więc nic innego do roboty, jak czym prędzej rozpocząć energiczną walkę ze sprowadzonym na wyspę sprzymierzeńcem. Za głowę każdego zabitego zwierzątka, właśnie tego miłego, pożytecznego obrońcy, plantatorzy płacili teraz wysokie nagrody. „Dobry“ ichneumon stał się teraz, „złym“ ichneumonem — zaś szczury znienawidzone wówczas, gdy było ich mnóstwo, stały się teraz jeżeli nie -pożytecznymi, to w każ­dym razie obojętnymi zwierzętami, gdyż zostało ich na Jamajce zaledwie «kilkadziesiąt rodzin.

Czy mogę zapytać, jakie wnioski wysnuliście z tej prawdziwej historii? Nie wątpię, iż zgodzicie

się teraz ze mną, że szkodnictwo nie jest jakąś cechą swoistą dla danego gatunku zwierząt, lecz przede wszystkim sprawą ilości, w jakiej występują osobniki danego gatunku w interesującym nas środowisku, na przykład w polu, plantacji czyf I legie. ■ >

Słowem, szkodnikiem może się,'stać każdil zwierzę lub roślina, jeśli w swym rozradżąniu się prżekroczy normalne granice równowagi biolo­gicznej, właściwej dla danego terenu.

„A to komar z dębu spadł, złamał sobie w krzyżu gnat“...

Tak brzmi urywek popularnej piosenki. Oczywi­ście każdy wie, że to tylko żarty. Komar nie po­siada gnatów, czyli kości, nie jest. bowiem krę­gowcem. A nawet gdyby się zdarzyła taka dziwna sytuacja, że spadłby z jakiejś wysokości — nic by •mu się nie stało. Natychmiast rozwinąłby swoje dwa skrzydełka i spokojnie pofrunął na inne miej­sce, siadając — gdyby mu przyszła ochota — na­wet jeszcze wyżej niż poprzednio.

No, to zrozumiałe — powiedzą czytelnicy. Ale można wyobrazić sobie, że ten dwuwiersz dotyczy komara, który w jakimś nieszczęściu utracił skrzy­dełka — ot — kiedy goniła go jaskółka czy nie­toperz, a jednak udało mu się umknąć, choć w paszczy nieprzyjaciela pozostały jego błoniaste narządy lotu. Czy taki kaleka, spadając z wyso­kości, zabiłby się na miejscu?

Na to pytanie zdecydowana odpowiedź byłaby trudniejsza — raczej powiedzielibyśmy bez prze­konania: może tak, a może nie. Otóż pocieszę was, że na pewno nie. Komar jest taki leciutki, iż -po­zbawiony skrzydełek spadałby jak piórko, unoszó?Jj ny w powietrzu lada najlżejszym podmuchem, aż wreszcie spocząłby łagodnie na ziemi.

Słowem, widać z tego, że piosenka jest żarto-'| bliwa i cały jej dowcip polega na nagromadzeniuI sytuacji nieprawdopodobnych oraz pojęć o cechach*;! wręcz przeciwstawnych... komar —.dąb, komar

              gnat. t

My za to spróbujemy pomówić o komarze bar- * dziej na serio.

Przede wszystkim skąd biorą -się komary? I Oczywiście z jajek. — Ale gdzie- składają swoje I jaja? — Miejsce wybrały dość ryzykowne, bo * powierzchnię wody. Nie myślcie jednak, że ryzyko-T| polega na tym, iż maleńkie larwy komarów mogą V potopić się zaraz po wylęgnięciu. Przeciwnie, nur- I kują one natychmiast w głąb stawu czy kałuży j

i czują się w tym żywiole 1 znakomite, bowiem są do warunków życia w wodzie dość dobrze przystosowane. Nie oddychają co prawda skrzelami, gdyż ich nie po­siadają^ . mają natomiast przy końcu ciała lub na pierąiach zależnie od ga­tunku. komara J.*— ' parę otwprków lub rureczek, to- teijl gdy t tylko chcą ode- tchnąc, kilkoma rzutami- ciała {wypływają na po­wierzchnię i wciągają za- pasjpowietrza, który potem przez- kwadrans i dłużej pozwala im* swobodnie po- ruśśać się w głębi wody. Gzasu, tego .nie marnują, lecz zużywają go na chwy­tanie najrozmaitszych drob­nych, gołym okiem niemal niewidocznych, wodnych ży­jątek. Toteż rosną szybko i '— w zależności od panu­jącej temperatury — po kilku tygodniach lub jesz­cze wcześniej źamieniają się w poczwarki.

Ci z was, którzy widzieli tylko beczułkowate, nieruchome poczwarki much lub poczwarki mo­tyli, najwyżej zdolne wykonać kilka machnięć odwłokiem, prawdopodobnie nie mogliby sobie wyobrazić, jak zachowuje się poczwarka komara, j Wygląda ona zupełnie inaczej niż larwa. Jeśli larwę można by porównać do niedużej kreseczki, która, wyginając się silnymi rzutami, w prawo i w lewo, pływa w wodzie, to poczwarka przypo-, mina zupełnie duży przecinek. Co. najważniejsze jednak — jest bodaj jeszcze ruchliwsza niż wów- .czas, gdy była larwą. Przy pomocy energicznych uderzeń odwłoka w wodzie skacze • niemal jak pchła, od czasu do czasu wypływając na powierz­chnię, by odświeżyć zapasy tlenu.

Z tego widać, że nie zawsze poczwarki owadów są tak bardzo nieruchome, jak się zazwyczaj przypuszcza. Toteż jedną jedyną powszechną cechą wszystkich poczwarek owadzich jest to, że nie pobierają pokarmu. Żarłoczna larwa komara z chwilą przepoczwarczenia skazuje się, można., powiedzieć, na post. Nie dobrowolnie zresztą, gdy-| by nawet bowiem chciała się odżywiać, nie ma po| temu żadnej możliwości, gdyż pozbawiona jest otworu gębowego. Najadać się zacznie dopiero poj przeistoczeniu w postać dorosłą. Ale o tym będzie! później mowa.

No dobrze, ale gdzie tu jest owo wspomniane ryzyko?

Lądowa, dorosła koma- rzyca składając jaja nie y/chodzi do wody — zresz­tą i tak już po^wydaniu na Świat potomstwa długo nie pożyje. Larwy i poczwarki, jak Widzimy, czują się wła­śnie w wodzie znakomicie. A zatem ... ?

Otóż właśnie najgroź­niejszy moment w życiu komara nadchodzi dopiero teraz. Teraz, gdy wszystkie organy postaci dorosłej wy­tworzyły się'już wewnątrz poczwarki, kiedy wypływaj ona na powierzchnię, kiedy skórka na jej grzbiecie pęka, to przez tak powstałą szcze­linę zaczyna z mozołem wydostawać się na po- -wierzchnię postać dorosła. Trzeba Wysunąć z ciasnej skórki sześć długich nóg, trzeba wydobyć/ główkę z czułkami i długą ssawką,l tułów i odwłok. Skrzydełka są jeszcze bardzo maleńkie i pomarszczone, ale teraz

Samiec komara zwykłego

właśnie owad wpompowuje powietrze w ich rurecz- kowate żyłki, wydłużając je i rozprostowując.

Na to wszystko trzeba czasu, czasu do'ść dłu­giego — od pół do półtorej godziny. I w ciągu tego okresu jedyną ochroną dla komara jest tylko wątła łódeczka z jego własnej poczwarczfej skórki, gdyż nie ma on już — jako komar dorosły — żad­nych przystosowań do życia w wodzie i żywioł ten jest dla niego śmiercionośny.

Dobrze więc, jeśli przez cały czas wydostawa­nia się z poczwarki jest cicho i spokojnie — niech' jednak najlżejszy podmuch wiatru zmarszczy po-, wierzchnię wód, niech w pobliżu plaśnie ogonem rozigrana ryba . najmniejsza fala przewróci wątły kajaczek „rodzącego się“ komara, a wtedy zwilżone jego ciało Wnie i staje, się pastwą ryb lub większych rozbójniczych owadów.. Toteż ty­siące ich ginie w ten sposób, co zresztą wcale nie zmniejsza milionowych armii komarów, którym udało się przebrnąć szczęsliwie ten niebezpieczny okres i unieść się w powietrze, żegnając na zawsze niegościnne już dla nich środowisko wodne.

Tak! Ślicznie! Unoszą się -7- ku nlaszemu nie-j szczęściu — po to tylko, aby napadać na nas i na zwierzęta ciepłokrwiste, i kraść naszą krew! Ale żeby tylko to! Złośliwe te zwierzęta wpusżczają nam jeszcze w rankę nieco jadowitej śliny, co wy-)

wołuje ból i swędzenie. Wszyscy to dobrze znamy z własnego doświadczenia.

Niech mi jednak wolno będzie w imię sprawie­dliwości wziąć w obronę komary... aby wkrótce potem oskarżyć je o dużo większe zbrodnie w sto­sunku do ludzi aniżeli te, o których mówiliśmy przed chwjilą. Nie wolno bowiem potępiać w czam­buł winnych i niewinnych. Złe, dokuczliwe i nie­znośne są tylko komarzyce — samice komara, one to rabują człowiekowi kropelkami krew. Samczyki, które zresztą widujemy bardzo rzadko, gdyż nie garną się specjalnie do ciała ludzkiego, a które tęn, kto ma dobry wzrok, od razu odróżni po wspa­niałych pióropuszach czułków na głowie, odży­wiają się wyłącznie sokiem kwiatów, podobnie jak piękne i niewinne motyle. Jedynym ich przestęp­stwem wobec człowieka jest to, że dopomagają swym krwiożerczym żonom do wydania na świat nowych pokoleń komarów.

Dobrze, ale jakież jest owo największe prze­stępstwo komarzyc? Ostatecznie to, że nas trochę poswędzi skóra po ich ukłuciu, że stracimy na ich rzecz choćby nawet kilkadziesiąt kropelek krwi - nie jest chyba z ich strony tak nikczemną zbrodnią.

Na pewno nie. Przygotowuję jednak znacznie poważniejszy akt oskarżenia. Wiedzcie bowiem, że pewien rodzaj komarów, zwany widliszkiem,

morduje rocznie na świecie... milion ludzi, to jest zaledwie nieco mniej niż podwojona ilość mieszkańfców obecnej Warszawy.

Milion ludzi umiera z powodu komarów? To chyba niemożliwe! Jakąż broń posiada ten maleń­ki owad, aby móc zamordować tak olbrzymią w porównaniu z nim istotę, jak człowiek?

Trzeba przyznać, że komarzyca nie robi tego sama. Współdziała ona tylko z innym jeszcze zwie­rzątkiem, i to tak małym, że ona. sama w stosuriku do niego jest większa niż ezłowiek wobec niej. To właśnie maleństwo, zwane zarazkiem ma­larii, dostaje się przy ukłuciu wraz ze śliną koma- rzycy do krwi ludzkiej i tam rozpoczyna natych­miast swą niszczącą działalność. Wchodzi do naszych krwinek, zjada je — i co dwa lub trzy dni wydaje na świat szesnastu lub dwudziestu czterech potomków. Pozornie zdawałoby się, że jest to niewielka liczba, spróbujcie jednak obliczyć, ile ich będzie po miesiącu — bo przecież każdy z dwudziestu czterech potomków po dwóch dniach znów rozmnoży się dwudziestoczterokrotnie, a każ­dy z nowonarodzonych atakuje i pożera znowu jedną krwinkę.

Nic dziwnego, że człowiek pozbawiany w ten sposób cennych komórek krwi zaczyna chorować, | przy czym — jak mówiłem — ta właśnie.choroba

pociąga za sobą milion ofiar rocznie. Co prawda - głównie w okolicach zwrotnikowych, gdyż nasza malaria nie jest tak zjadliwa i daje się dość łatwo wyleczyć.

G

tzytelnicy książek dla młodzieży, poświęconych, przygodom morskim (a bywa wśród nich także^ wielu dorosłych, którzy z zamiłowaniem oddają^, się tej lekturze}, dobrze znają bohatera niniejszej pogadanki, którym nie jest — na przekór temu/; co podałem w tytule — ani tygrys, ani • j agnię —i tylko rekin. Trudno bowiem znaleźć dawne opo-s wiadanie z mórz południowych, W którym nie wy-i stępowałby jeden lub gromada rekinów, siejących! grozę wśród marynarzy, a ich ofiarami nie padło przynajmniej kilku łudzi — zresztą zazwyczaj raczej spośrpd postaci ubocznych, gdyż biali „bo-

haterowie“ muszą przecież wyjść cało z wszelkich przygód i opresji.

Każdy autor wysila się na możliwie najbar­dziej malowniczy opis okropności spotkania z tymi groźnymi potworami. Tygrys na lądzie, krokodyl w wodach słodkich, a rekin na morzu — to przecież najokrutniejsze ludojady, „istniejące na postrach i zagładę“ człowieka.

Przyznam się, że i mnie w młodości serce zamierało z emocji na samą myśl ó biednym roz­bitku, 'którego rozcinały żywcem zęby rekina. Toteż nie wiem, czy nie popsuję komuś przyjem­ności czytania takich historyjek tym, co zaraz opowiem.

Jeżeli już zaczęliśmy mówić o zębach rekina, to muszę dodać, że gdybym je mógł czytelnikom pokazać, a zwłaszcza gdyby mogli ich dotknąć, przeświadczenie o bestialstwie tego morskiego potwora wzrosłoby chyba w dwójnasób. Zęby te są trójkątne, jednakowe, ustawione równiutko niczym zęby piły, o krawędziach i „szpicach tak ostrych jak nóż z najlepszej stali. Ale to nie wszy­stko — jeden rząd zębów widocznie rekinowi nie wystarcza. Na górze i na dole paszczy, zaraz za pierwszym rzędem sterczącym pionowo, znajduje się drugi podobny szereg, lekko tylko odchylony

ku wnętrzu, a za nim trzeci, u niektórych gatun­ków bywa i czwarty.

Zębów rekina, nawet martwego, dotykać trzeba bardzo ostrożnie, bo inaczej skaleczenie pewne.

Czyż więc ktoś posiadający takie uzbrojenie może nie być potwornym rozbójnikiem i mordercą? A dodajmy przy tym, że największe spośród reki­nów dochodzą do dwudziestu metrów długością Jeśli zaś takie olbrzymy należą do wyjątków, to w każdym razie dwunastometrowe sztuki spotyka się dość często. Badając zamierzchłe dzieje ziemi, uczeni znajdują w wykopaliskach zęby rekinów mające do trzynastu centymetrów wysokości; zęby takie i dziś jeszcze wydobywa się czasem z dna morza za pomocą sieci głębinowych. Dwudziesto­metrowe olbrzymy wymarły widać bardzo 'nie­dawno, a być może żyją jeszcze dotąd w głębinach oceanów.

A więc potwór, potwór najstraszliwszy chyba z tych, które mogą zagrażać człowiekowi?

A teraz posłuchajcie, proszę, co pisze o reki-: nach William Beebe. Słyszeliście chyba o nim, gdyż jest to jedyny człowiek, który w skonstruowa­nej przez siebie „batysferze“, tj. na kilkadziesiąt centymetrów grubej kuli stalowej (aby wytrzy­mała potężne ciśnienie, jakie panuje na tak wiel­kich głębokościach), opuszczał się Wielokrotnie

na głębokość kilometra w morze, by badać jego dziwy. Jest to tak poważny uczony, że trudno przy­puszczać, by jakiekolwiek jego opisy przyrodnicze były niezgodne z prawdą lub nieścisłe.

Oto jego słowa:

„Rekiny mórz południowych są to wędrujący koczownicy o typowo sępich zwyczajach. Nie bu­dzą one szczególnego strachu nawet u mniej­szych i słabszych ryb, a poszukują tylko skaleczo­nych, chorych lub martwych zwierząt. Są one przede wszystkim padlinożercami, toteż gdy pod­czas połowu zastosowaliśmy dynamit, który zabija setl^i ryb w promieniu kilkuset metrów — to rekiny spod wody, a mewy i albatrosy z powietrza, uprzą­tały najmniejsze martwe zwierzęta, których już nam nie opłacało się zgarniać. Zdolność ludzkiej fantazji do widzenia tego, czego nie ma, a co sobie człowiek wyobraża, jest zadziwiająca. Dopóki opa­nowany byłem trwogą, jaką wzbudzały we mnie książki i opowieści o rekinach, widziałem te kilko- metrowe ryby jako niesamowite, szyderczo wy­szczerzone potwory z budzącą grozę paszczą. Ale kiedy je wreszcie osobiście poznałem jako nieszko­dliwe padlinojady, od razu zbladły w moich oczach ich straszne cechy charakterystyczne i widziałem je takimi, jakimi są w istocie — a mianowicie jako gnuśne, niezdarne tchórze.

Mugile (które są rybkami tysiąc razy lżejszy­mi od rekina) mają dwa razy więcej odwagi niż on. Nawet jeśli chodzi o osławionego tygrysa mor­skiego — rekina, rzekomo specjalnie polującego na ludzi, który w okolicach, gdzie przebywałem, reprezentowany bywał przez sztuki dochodzące do dziewięciu metrów długości — także, moim zda­niem, winno się zaprzestać opisywania jego dra­pieżności. Takie właśnie sztuki podpływały do mnie na odległość dwóch metrów, nie okazując innych złych zamiarów, poza ciekawością. Muszę wprawdzie przyznać, że taki jegomość porwał raz ze stada młodziutką fokę, tak jakby to była maleńka płotka“.

m

A teraz przytaczam zdanie innego poważnego przyrodnika, Schauinslanda, który o tym samym rekinie-ludojadzie pisze w ten sposób:

„W zatoce, nad którą mieszkaliśmy, były one tak pospolite, że przy niskim stanie wody, kiedy ich trójkątna płetwa grzbietowa sterczała nad po­wierzchnią, liczyłem je na setki. Oboje z żoną lubiliśmy na nie polować w ten sposób, że stojąc po pas w wodzie ciskaliśmy umocowany na linie harpun w najbliżej podpływającą sztukę. Trzeba było wówczas wprawdzie wdrapywać się szybko na najbliższy złom koralowy, gdyż zraniony rekin miotał się, rzucał i mógł uszkodzić człowieka. Kąpaliśmy się w zatoce codziennie i nigdy nawet nie byliśmy zaatakowani, nie słyszałem także nigdy od tubylców, by rekin napadał kiedykolwiek na ludzi“.

Zarówno w Meksyku jak na Wyspach Samoa i na Hawajach tubylcy uprawiają polowanie na rekiny. Jest to sport, w którym biorą udział na­wet młodzi chłopcy. Odbywa się to w tak „prosty“ sposób, że myśliwy podpływa do rekina z nożem w zębach, nurkuje, a następnie rozpruwa mu brzuch.

Cóż mamy o tym myśleć? Czy może zamiast przysłowia „łagodny jak owieczka“ należy zacząć mówić „łagodny jak rekin“? Oczywiście — nie. Tó już byłoby przesadą. Zdarzały się bowiem przy­

padki, że rekiny rzucały się na ludzi. Czynią to jednak nadzwyczaj rzadko, tak że kiedy jedno z przyrodniczych muzeów europejskich przepro* wadzało w ciągu sześ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin