Ryszkiewicz Marcin - ZIEMIA I ŻYCIE - ROZWAŻANIA O EWOLUCJI I EKOLOGII.rtf

(872 KB) Pobierz

MARCIN RYSZKIEWICZ

 

Rozważania o ewolucji i ekologii

 

WSTĘP

Wszystkie żywe istoty są ze sobą związane, gdyż wszyst­kie pochodzą od wspólnego przodka, który kiedyś żył na Ziemi. Lecz i wszystkie byty nieożywione są powiązane, bo i one sięgają korzeniami owego prapoczątku, od którego się wszystko zaczęło.

Żyjemy w świecie, którego złożoność zaczynamy dopiero od­krywać: w świecie tysięcznych zależności i krzyżujących się wpływów. Tylko niektóre udało nam się przeniknąć, tylko nie­liczne potrafiliśmy wyjaśnić. Lecz jedno na pewno zdołaliśmy pojąć: że świat stanowi niepodzielną całość, że poznając jeden jego fragment, poznajemy zarazem dziesiątki innych, że byty osobne, całkiem izolowane, po prostu nie istnieją. Istnieją za to osobne instytuty naukowe, osobne katedry, osobne czasopi­sma i osobne autorytety. Otaczający nas świat jest jednością, ale nauka, która go bada, jest podzielona na dyscypliny - co­raz więcej dyscyplin. Poszczególni uczeni wiedzą coraz więcej

0              coraz mniejszych wycinkach rzeczywistości, by wreszcie, jak mówią złośliwi, dowiedzieć się już wszystkiego - o niczym.

Świat, niestety, nie został stworzony dla wygody uczonych

1              żeby go zrozumieć, trzeba wyjść poza sztywne podziały. Kiedyś, przed 100-150 laty, wyglądało to prościej, bo ilość wiedzy nie była jeszcze tak przytłaczająca, a nauka tak zhierarchizowana. Choć ani Karol Darwin, ani Alfred Wallace, dwaj giganci angiel­skiej i światowej nauki, nie mieli nawet formalnych tytułów i ni­gdy nie pracowali w instytutach naukowych, ich osiągnięcia są nieprzemijające. W XIX wieku było się po prostu przyrodnikiem, uprawiało się dziedzinę, która już dziś właściwie nie istnieje: hi­storię naturalną. Ta utracona dziedzina pozostała jeszcze w mu­zeach przyrodniczych, a właściwie w ich nazwach - największe

tego typu placówki na świecie (w Londynie, Nowym Jorku, Pary­żu, Wiedniu) do dziś tak się właśnie nazywają: Muzeum Historii Naturalnej. Nie każdy już jednak zdaje sobie sprawę, do jakiej rzeczywistości nazwa ta się odwołuje.

Moja macierzysta placówka nazywa się jeszcze ładniej: Mu­zeum Ziemi, bez żadnych dodatkowych przymiotników. Chciał­bym, by nazwa ta do czegoś zobowiązywała, narzucała sposób patrzenia na świat, by pozwoliła przynajmniej przywołać tę zapo­mnianą, lecz w jakiś sposób wciąż obecną, historię naturalną.

To prawda, opisanie świata nie jest już dziś możliwe. Ale na­uka nie kreśli przecież obrazu świata, lecz składa raczej kamyki wielkiej, nieskończonej mozaiki. Nie jest to jednak zwykła mozai­ka, przypomina raczej hologram, w którym każdy coraz mniejszy ułamek zawiera w sobie coraz bardziej rozmyty zarys całości. Eseje, które tutaj przedstawiam, są takimi właśnie ułamkami. Publikowane były w ostatnich latach na łamach „Wiedzy i Ży­cia”, gdzie prowadziłem stałe rubryki pod nazwą „ ” i „Kronika ekologiczna”. Każdy z łych tekstów stanowi odrębną całość i każdy jest próbą opisu jednego okruchu takiej mozaiki świata. Jeśli cokolwiek je łączy, to właśnie świadomość, że taka mozaika istnieje, a także przekonanie, że nigdy do końca jej nie ułożymy. Możemy tylko, przynajmniej w teorii, spojrzeć z oddali na obraz, którego z bliska 1 tak nigdy nie zobaczymy.

Spośród wielu esejów, opublikowanych wcześniej w „Wiedzy i Życiu”, wybrałem tylko te, które - jak sądzę - przedstawiają zjawiska najciekawsze i pozwalają najlepiej uchwycić złożo­ność natury. Każdy z nich poświęcony jest jednemu zjawisku lub jednemu bytowi bądź jednej rzeczy: każdy jest również pró­bą zrozumienia, dokąd sięgają te bliższe i te dalsze zależności. Książka tworzy więc pewną całość, która nie ma początku ani końca (jest zatem otwarta i może być dowolnie uzupełniana), ale ma wewnętrzną spójność i logikę. Również każdy esej jest pewną całością i może być czytany niezależnie od innych, opi­suje bowiem osobny kamyk tej mozaiki, który też ma swą wła­sną, wewnętrzną logikę.

Wszystkie teksty zostały przejrzane i uzupełnione, często znacznie zmienione, niektóre nawet napisane na nowo. Stara-

WSTĘP • 11

lem się jednak zachować strukturę oryginałów 1 nie ulegać za­nadto pokusie przerabiania tekstu i piętrzenia dygresji, choć nie zawsze mi się to udało. Dygresji zresztą w tych tekstach za­wsze było dużo I teraz jest jeszcze trochę więcej. Dla tych, któ­rzy lubią porządek i klarowność wywodu (wstęp, rozwinięcie, zakończenie), taki sposób pisania (i czytania) może być nużący lub nawet drażniący. Wierzę jednak, że znajdą się i tacy czytel­nicy, którym ta swoboda luźnych skojarzeń przybliży urok ka­pryśnej i bardzo na pozór nieuporządkowanej przyrody.

MARCIN RYSZKIEW1CZ

 

ROZDZIAŁ 1

TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ

Żądanie jasnych i krótkich odpowiedzi na trudne pytania Ito ulubiony chwyt dziennikarzy. „Ma pan półtorej minuty na wyjaśnienie naszym słuchaczom, jak będzie wyglądał świat za 100 lat i dlaczego” - to typowy sposób prowadzenia rozmo­wy w radiu i telewizji. „Czy człowiek zaczyna się w momencie poczęcia czy narodzin?” - pyta nas ankieter, dając do wyboru trzy odpowiedzi: tak, nie, nie mam zdania. Cóż jednak robić, jeśli mam zdanie, ale nie brzmi ono ani tak, ani nie? Jak jed­nym zdaniem opisać nieskończenie złożoną rzeczywistość? W jaki sposób zwięźle odnieść się do trudnego problemu, który łączy się nierozerwalnie z milionami innych, nie mniej zawi­łych problemów? Dlatego na żadne z postawionych w tym roz­dziale pytart nie ma prostej odpowiedzi - i być nie może. To, co napiszę, można traktować tylko jako luźne uwagi. Albowiem żadnego tematu nie da się wyczerpać - jeśli jest poważnym te­matem.

I jeszcze jedna sprawa. Wielu ludzi nadal uważa, że pierw­sze pytanie powinno brzmieć: „Czy teoria ewolucji jest w ogó­le prawdziwa?”. Takiego pytania jednak nie będzie. W nauce problem „teorii ewolucji” nie istnieje, gdyż niemal wszyscy naukowcy nie traktują ewolucji jako „teorii", lecz jako fakt naukowy. Problemem są mechanizmy ewolucji, nie sama ewolucja.

To prawda, że niespecjaliśct podają czasem ewolucję w wąt­pliwość, ale przecież żeby to robić, trzeba wiedzieć, o czym się mówi. Należy więc być specjalistą. Z drugiej strony, specjali­stami zostają zwykle ci, którzy są przekonani o realności przedmiotu swego zainteresowania. Jeśli czytelnik nie widzi rozwiązania tego dylematu, to, niestety, nic na to nie mogę po­radzić.

Czy człowiek pochodzi od małpy?

Kłopot z tak postawionym pytaniem polega na tym, że w biolo­gii pojęcie „człowiek" nie ma dobrej definicji, a słowo „małpa" nie powinno być w ogóle używane. Zanim więc zajmiemy się nas2ym „pochodzeniem” (nawet ten termin wymagałby defini­cji), spróbujmy sprecyzować użyte w pytaniu pojęcia. Zacznij­my od człowieka.

Jeśli człowiekiem nazwiemy żyjący dziś gatunek Homo sapiens (zwracam, nawiasem mówiąc, uwagę na brak dobrej definicji pojęcia „gatunek”), to pochodzimy prawie na pewno od gatunku Homo erectus, istoty niezaprzeczalnie ludzkiej, nie małpiej (Homo, jak wiemy, znaczy człowiek). Człowiek pocho­dziłby zatem od człowieka, nie od małpy (występującą tu nie­zręczność logiczną można obejść mówiąc, że człowiek rozumny pochodzi od człowieka wyprostowanego, co będzie ściślejsze, ale zmienia niewiele).

Oczywiście, trudno uznać tę odpowiedź za satysfakcjonującą. Tak długo, jak pozostajemy w obrębie rodzaju Homo. pochodzi­my, na mocy definicji, od - nigdzie dobrze nie zdefiniowanego - „człowieka". Co jednak z przodkiem pierwszego Homo? Czy był on małpą? Otóż nie, nie był (pomijam na razie nieokreśloność samej „małpy”). Przodkiem Homo, o ile wiemy, był Australopithe- cus (a raczej jeden z jego gatunków, zapewne ąfrlcanus). Otóż australopitek, wbrew nazwie („małpa południa") nie był małpą, lecz dwunożnym, wyprostowanym, wytwarzającym narzędzia hominidem, przedstawicielem rodziny człowiekowatych, którą po to właśnie wydzielono z reszty naczelnych, by podkreślić

odrębność od „małp". Ludzie więc pochodzą od człowiekowa- tych, choć mało kogo i ta odpowiedź zadowoli.

Bardzie] wtajemniczeni lubią mawiać, że człowiek nie po­chodzi od małpy, ale miał z nią (jaką „nią"?) wspólnego przód-

ka. Brzmi to wprawdzie naukowo, ale prawie nic nie znaczy. Jeśli wierzymy w ewolucję i monofiletyzm życia (tzn. w to, że życie powstało na Ziemi tylko raz i rozwijało się później przez rozchodzenie się poszczególnych linii rodowych - to zdanie też wymagałoby żmudnych wyjaśnień), uznajemy tym samym nie­jako automatycznie, że każde dwa żyjące na Ziemi gatunki po­chodzą od wspólnego przodka. Ale nie udawajmy: mówiąc

o              „przodku” mamy raczej na myśli bezpośredniego przodka,

mówiąc o .małpie' myślimy zwykle o szympansie lub gorylu (ewentualnie orangutanie). Czy człowiek może pochodzić od szympansa lub goryla?

Otóż nie, nie może. Żyjące gatunki zwykle nie są przodkami innych żyjących gatunków, a jeśli nawet współwystępują przez jakiś czas, trwa to krótko. Tymczasem gatunki macierzysty i potomny powinny być wystarczająco podobne, by wykluczyć istnienie między nimi pośrednich ogniw ewolucyjnych. Między szympansem a człowiekiem różnice są zbyt wielkie, by uznać możliwość ich bezpośredniej flliacji, a w wielkie skoki ewolu­cyjne wierzą tylko nieliczni. I choć zdanie to - w zasadzie po­prawne - należałoby opatrzyć natychmiast dziesiątkami za­strzeżeń (czy dzisiejsze „żyjące skamieniałości” nie są w jakimś sensie przodkami całych linii ewolucyjnych, nie tylko pojedyn­czych gatunków? czy między człowiekiem a szympansem ist­nieje rzeczywiście nieprzekraczalna przepaść, skoro gatunki te są genetycznie niemal identyczne?...), to świadczą one tylko

o              nieostrości niemal wszystkich nieco bardziej ogólnych są­dów, a nie o fałszywości samego twierdzenia. Szympans nie jest przodkiem człowieka (ani zresztą odwrotnie; ciekawe, że nikt nie pyta o tę drugą możliwość), ale pokrewieństwo obu gatunków jest wystarczająco duże, by je bardzo blisko siebie umiejscawiać.

Jak blisko jednak? I czy najbliższy wspólny przodek człowie­ka i szympansa był małpą? Lub raczej - bo o to w końcu cho­dzi - czy był bardziej podobny do człowieka czy do szympansa?

I to nie jest jasne. Sądziliśmy do niedawna, że człowiek (i jego linia) to szczególna, wyraźnie oddzielona od większego i prymi­tywnego podłoża małp człekokształtnych, jednostka systema­tyczna, wyjątkowa i osobna. Było dość oczywiste, że między małpami „wyższymi” (szympans, goryl, orangutan, może gib- bon) istnieje znacznie większe'pokrewieństwo, niż między któ­rąkolwiek z nich a człowiekiem, bo wszystkie one są w miarę podobne do siebie i w oczywisty sposób prymitywniejsze, mniej zaawansowane ewolucyjnie. Wszystkie też są „małpami”, a tyl­ko człowiek nie. Otóż i to nie jest prawdą. Badania genetyczne­go pokrewieństwa człowieka i małp (a tylko takie pokrewień­

TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ • 17

stwo mówi nam o bliskości ewolucyjnej; ogólne „podobieństwo” jest złudne) pokazały, że człowiek, szympans i goryl są niezwy­kle blisko spokrewnieni. Gdyby nie tradycja, mogliby śmiało tworzyć jeden rodzaj biologiczny (na przykład Homo, czemużby nie?).1 Natomiast orangutan jest od wspólnego przodka czło­wieka i obu „małp" afrykańskich znacznie bardziej oddalony, osobny. Nie istnieje więc nic takiego jak małpy człekokształt­ne, skoro genetycznie (a zatem i ewolucyjnie) „małpy" te różnią się między sobą znacznie bardziej, niż niektóre z nich różnią się od człowieka.

Pozostają więc trzy rodzaje - człowiek, szympans oraz goryl

-              i problem ich wspólnego przodka. Podświadomie wydaje nam się, że przodek ten musiał być znacznie bardziej podobny do szympansa lub goryla niż do nas. Ale nawet to nie jest oczywi­ste. Według najlepszej naszej wiedzy, wspólny przodek szym­pansa i człowieka żył przed czterema lub pięcioma, w każdym razie przed kilkoma milionami lat. Z tego okresu znamy szczątki tylko jednej grupy istot, która na drzewie rodowym naczelnych zajmuje odpowiednie miejsce. Tą grupą są austra- lopiteki - istotny dwunożne, wyprostowane i wytwarzające na­rzędzia, a zatem obdarzone cechami, które uważamy za wyróż­nik naszego gatunku (choć trzeba przyznać, miały one i inne, mniej „ludzkie” cechy).

Nie twierdzę, że wśród australopiteków właśnie, lub istot podobnych do nich, szukać należy owego „wspólnego przod­ka", ani że ów przodek był do nich szczególnie podobny. Nie ma też jednak podstaw, by twierdzić, że wspólny przodek był podobniejszy do małpy (tzn. szympansa) niż do człowieka, gdyż mogło być odwrotnie. Jeśli zgodzić się na tak dużą dozę nie­precyzyjności, jaką zawiera postawione na początku pytanie, można by nawet odpowiedzieć, że to „małpa” właśnie pochodzi od człowieka (były już takie sugestie). Tylko że doprawdy nie­wiele z takiej odpowiedzi wynika. I nic też nie odbiera nam na­szej wyjątkowości, nie tylko wśród małp, ale i w całym ożywio-

18 •

nym świecie. Jesteśmy Jednak wyjątkowi nie dlatego, że tak bardzo oddaliliśmy się od innych zwierząt, ale właśnie pomimo tego, że tak niezwykle blisko jesteśmy z nimi spokrewnieni.

Dlaczego żyje jeszcze na Ziemi tyle prymitywnych stworzeń?

To pytanie wielu współczesnym przyrodnikom wydać się może niedorzeczne i nie jest raczej zadawane przez naukowców. Ale wracało ono w historii ewolucjonizmu wielokrotnie i nurtowało wiele nawet najtęższych głów; dla laików jest zresztą zupełnie naturalne, wręcz nieuniknione. I jest logiczne. Jeśli bowiem życie wciąż ewoluuje od form prymitywnych do bardziej za­awansowanych, to dlaczego po miliardach lat ewolucji jest na­dal tak wiele gatunków prymitywnych na Ziemi, dlaczego nie przekształciły się w coś bardziej złożonego? Dlaczego bakterie czy wirusy są wciąż bakteriami i wirusami, skoro dobór natu­ralny premiuje gatunki bardziej zaawansowane, a przecież do­bór naturalny jest głównym mechanizmem ewolucji?

Otóż, jeśli ewolucję rozumieć jako częściowo choćby ukie­runkowany proces zmian zmierzający ku większej złożoności (czy doskonałości), to nie ma łatwej odpowiedzi na to pytanie. Dla prawdziwych dyrekcjonalistów (wyznawców kierunkowości w ewolucji) problem ten stanowił prawdziwe intelektualne wy­zwanie i - by pozostać w zgodzie ze swymi poglądami - docho­dzili oni nieraz do zupełnie paradoksalnych (ale logicznych!) wniosków. Jean Baptiste Lamarck na przykład, konsekwent­nie wyznający ideę nieustannego procesu doskonalenia się ży­wych organizmów, doszedł do wniosku, że wszystkie prymi­tywne, jednokomórkowe formy są nie najstarszymi, lecz naj­młodszymi gatunkami na Ziemi, które jeszcze nie zdążyły się w nic bardziej złożonego przekształcić. Ssaki więc lub ptaki by­łyby nieporównanie starsze niż bakterie czy „wymoczki", bo tylko ich bardzo długa historia tłumaczy to, że mogły one sku­mulować tak wiele tak daleko idących udoskonaleń. Konse­kwencją tego stanowiska jest założenie, że najprymitywniejsze

TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ • 19

formy na Ziemi wciąż powstają „od dołu” z materii nieorganicz­nej - i takie właśnie idee samorództwa Lam arek zawsze konse­kwentnie głosił.

Poglądy Lamarcka były, w tym akurat punkcie, dość od­osobnione i na dłuższą metę nie do utrzymania. W jego cza­sach samorództwo krytykowano powszechnie już od dawna, a wkrótce wykazano jego empiryczną fałszywość. Ale problem pozostał, a wraz ze zwycięstwem myśli ewolucyjnej nawet się nasilił.2 W szczególności musiało się z nim borykać wielu tzw. ortogenetyków, głoszących kierunkowość w rozwoju życia.

Znany i wybitny ewolucjonista i biolog niemiecki końca XIX wieku Karl von Naegeli wrócił do tez Lamarcka twierdząc, że im doskonalsza czy bardziej progresywna grupa, tym starsze musi mieć korzenie. Inni, nie mogąc pogodzić się z nieuchron­nością akceptacji coraz bardziej wątpliwego samorództwa. ra­towali się tezą, że wprawdzie organizmy niższe istotnie powsta­ły później niż wyższe, ale było to możliwe dlatego, że wywodzą się z gatunków doskonalszych i ukształtowały się na drodze tzw. ewolucji regresywnej, czyli wstecznej - od bardziej do mniej uorganizowanych. Daniele Rosa, dwudziestowieczny or- togenetyk włoski o wielu bardzo ciekawych i nowatorskich po­glądach, zupełnie serio rozważając możliwość pozostania kie­dyś na Ziemi tylko istot wysoko zaawansowanych ewolucyjnie (a może tylko jednej, najdoskonalszej), odpowiedział Naegelie- mu, że formy najprymitywniejsze muszą być jednak najstar­sze, a jeśli jeszcze istnieją, to dlatego, że należą do szczepów

o              szczególnie powolnej ewolucji.

Problemów tych nie mieli przeciwnicy ewolucji, choć tych po roku 1859 było już niewielu. W XVIII wieku to oni jednak sta­nowili większość, a odpowiedzi, jakich udzielali, brzmią dziś dla nas szczególnie ciekawie. Otóż ideą przewodnią był dla nich nie „postęp”, ale „ekonomia Natury”, przekonanie, źe świat ożywiony stanowi jedną niepodzielną całość, w której

20 •

wszystkie elementy (gatunki, grupy gatunków) są niezbędne dla funkcjonowania całości i tworzą razem jakość wyższego rzędu. Zwierzęta nie mogą żyć bez roślin (i odwrotnie - zwierzę­ta „służą" roślinom na przykład do przenoszenia pyłku i na­sion), drapieżniki bez ofiar (i odwrotnie - bez mięsożerców ro- ślinożercy rozmnożyliby się szybko ponad miarę), cała zaś ma­teria krąży nieustannie w naturze, przechodząc stale przez wszystkie ogniwa tego zamkniętego łańcucha i podtrzymując w ruchu tę żywą maszynerię.

W tej wizji „ekonomii Natury” nie ma raczej miejsca na poję­cia „niższy" i „wyższy”, tak jak w opisie drzewa nie sposób oce­nić, czy ważniejsze są korzenie czy liście, gdyż chodzi o jedną funkcjonalną całość, której nie można rozbijać na oddzielne i izolowane elementy. Dziś, w dobie globalnej i głębokiej ekolo­gii te myśli brzmią szczególnie aktualnie.

Kto zatem miał rację - zwolennicy kierunkowej ewolucji czy obrońcy dynamicznej stabilności natury? Z pewnością obie opcje oddają jakąś część rzeczywistego charakteru świata, choć niekoniecznie odnoszą się do tej samej jego części. Bios­fera jako całość rzeczywiście daje się opisywać raczej w katego­riach dynamicznego trwania niż kierunkowego rozwoju; nato­miast w obrębie poszczególnych linii rodowych rozwój, a może i postęp, istotnie wydają się faktem.

Wiemy już dziś, że pewne umiejętności biologiczne pojawiały się podczas ewolucji w określonej kolejności (choć mogły po­tem zanikać, by pojawić się w innej grupie), a pojęcie ewolucyj­nego „wyścigu zbrojeń” (gdzie dwu lub więcej uczestników tego wyścigu, na przykład drapieżniki i ofiary, wspinają się z cza­sem na szczyty przystosowania, pragnąc dorównać wyzwa­niom strony przeciwnej) jest tylko szczególnie dramatycznym określeniem tego niewątpliwie kierunkowego procesu. Współ­czesny lampart wkłada zapewne równie wiele wysiłku w zło­wienie ofiary, co jego przodek z początków ery kenozoicznej. Jednak ten sam lampart, przeniesiony do tej odległej epoki, nie miałby przypuszczalnie żadnych kłopotów ze złowieniem ówczesnych roślinożerców, gdyż jako jedna ze stron „wyścigu zbrojeń” wspiął się w tym czasie na wyższy poziom „uzbroje­

TRZY PYTANIA O EWOLUCJĘ • 21

nia" (to samo zresztą stałoby się po przeniesieniu lamparta na dowolną ze współczesnych wysp oceanu światowego: zamiesz­kujące je endemiczne zwierzęta są niemal całkowicie bezbron­ne wobec nie znanych im wyzwań). Jeśli więc jakość oręża jest miarą postępu, postęp był niewątpliwy.

Z drugiej strony, w dziejach życia nie brakowało okresów re­gresu i załamań, kiedy to wymierały cale grupy zaawansowa­nych organizmów, bynajmniej nie wypierane, ani nie zastępo­wane od razu przez jakichś „wyższych" konkurentów. Co wię­cej, zaawansowane formy wydają się najbardziej podatne na wszelkiego rodzaju kryzysy, podczas gdy wszystko wskazuje na to, że istoty pierwotne lepiej sobie radzą w trudnych cza­sach. Intuicyjnie nie jest to oczywiste, dlatego stanowiło w hi­storii nieraz powód do sporów. Kiedy pod koniec XVIII wieku odkryto pierwsze mamuty uwięzione w syberyjskiej zmarzlinie, zdawało się to dowodzić prawdziwości najbardziej skrajnego katastrofizmu: bo j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin