A.E. Van Vogt - Nie tylko Umarli.txt

(46 KB) Pobierz
VAN VOGT A.E.




NIE TYLKO UMARLI...

        
OPUSZCZONY WRAK STATKU WIELORYBNICZEGO 
        ZNALEZIONY U WYBRZEŻY PÓŁNOCNEJ ALASKI
        
        29 czerwca 1942 roku. Zmiażdżony do ostatniej wręgi, bez śladu załogi, statek wielorybniczy Albatros został dziś odnaleziony w Cieśninie Beringa przez amerykański okręt patrolowy. Dowództwo marynarki wojennej zaintrygowane jest meldunkiem, że pokład i obie burty szkunera zostały zgruchotane jakby przez jakieś potężne uderzenia. Uszkodzeń tych nie spowodowały „bomby, torpedy, ogień artyleryjski ani żadne inne ataki nieprzyjaciela", jak podaje oficjalny raport. Piece w kuchni były jeszcze ciepłe. W rejonie tym od trzech tygodni nie było żadnego sztormu; tak więc zagadka pozostaje nierozwikłana.
        Albatros wypłynął z amerykańskiego portu na Zachodnim Wybrzeżu na początku marca, pod dowództwem kapitana Wardella i z załogą składającą się z osiemnastu ludzi. Wszyscy zaginęli bez śladu.
        Wardell, kapitan statku wielorybniczego Albatros, był tak pogrążony w ponurych rozmyślaniach po trzech długich miesiącach bez śladu wieloryba, że dopiero gdy szkuner zaczął się już wślizgiwać w cieśninę, dostrzegł leżącą blisko brzegu, na osłoniętych wodach tej północnej zatoki na Alasce, łódź podwodną.
        Na moment poczuł pustkę w głowie, ale zaraz odzyskał przytomność umysłu; refleks powrócił. W maszynowni telegraf pokładowy pokazał: "cała wstecz". Plan Wardella był zarówno klarowny, jak i prosty.
        Już otwierał usta, by zawołać sternika, ale zmienił zamiar: sam ujął ster i kiedy statek zaczął się cofać, poprowadził go zręcznie poza linię skał Podwodnych i cypel drzew. Kotwica opadła z grzechotem, plusk wody odbił się obcym echem w ciszy bezwietrznego poranka.
        I znów zaległa cisza; tylko w oddali słychać było szum północnego morza; niespokojne fale uderzały łagodnie o burty Albatrosa, przelewając się ponuro nad skałami, za którymi stał szkuner; od czasu do czasu rozlegał się ryk, gdy potężna fala rozbijała się ze spienioną furią o sterczący występ skalny.
        Wardell, znów na mostku kapitańskim, stał teraz bez ruchu, chłonąc zmysłami wrażenia i nasłuchując.
        Ale nie zaniepokoił go żaden obcy dźwięk: nie słychać było huku silników Diesla ani najsłabszego choćby szumu potężnych motorów elektrycznych. Odetchnął z ulgą. Spostrzegł, że pierwszy mat, Preedy, cicho stanął za jego plecami.
        - Nie sądzę, żeby nas zauważyli, kapitanie - powiedział Preedy ściszonym głosem. - Nie widać żywej duszy. A poza tym, z oczywistych względów, ten statek nie jest zdolny do wyjścia na morze.
        - Dlaczego?
        - Nie zauważył pan, kapitanie, że nie ma wieżyczki obserwacyjnej? Widocznie została odstrzelona.
        Wardell stał bez słowa, wstrząśnięty faktem, że nie zauważył tego. Ledwie uchwytny podziw dla samego siebie, który zaczął już odczuwać w głębi duszy za pewność, z jaką prowadził statek, odrobinę przygasł.
        Inna myśl jeszcze przyszła mu do głowy; nachmurzył się tedy z ponurą niechęcią, że będzie musiał ujawnić kolejne niedostatki swej spostrzegawczości. Zaczął jednak, choć z oporami:
        - Zabawne, z jaką łatwością umysł akceptuje istnienie rzeczy, których nie ma! Przez chwilę się wahał. - Jeśli chodzi o mnie, to nawet nie zauważyłem, czy ich działo pokładowe jest, czy nie jest zniszczone.
        Tym razem mat milczał. Wardell rzucił mu szybkie spojrzenie, a widząc jego wydłużoną minę zrozumiał, że teraz Preedy przeżywa szok i irytację. Powiedział więc szybko:
        - Proszę zwołać ludzi na pokład!
        Świadomy znów swej przewagi, Wardell zszedł na pokład. Z wielką uwagą zaczął oglądać armatkę okrętową stojącą obok działka harpunniczego. Słyszał gromadzących się za jego plecami mężczyzn, ale odwrócił się dopiero na odgłos niecierpliwego szurania nogami.
        Zlustrował po kolei twarze: grubo ciosane, twarde, wygarbowane wiatrem. Piętnastu mężczyzn i chłopiec, nie licząc mechanika i jego pomocnika. Wszyscy oni jakby ożyli, wyrwani z ponurego nastroju panującego na statku od trzech miesięcy.
        W pamięci Wardella stanęły znów długie lata spędzone na morzu z niektórymi z tych ludzi. Skinął im głową, a jego ciężka twarz pociemniała z zadowolenia.
        - Chłopcy! - zaczął - wygląda na to, że natrafiliśmy na uszkodzoną japońską łódź podwodną, która zapędziła się aż tutaj. Wiecie, co macie robić. Przed odjazdem marynarka wojenna wyposażyła nasz statek w trzy calowe działo i cztery karabiny maszynowe, więc...
        Przerwał, spoglądając z dezaprobatą na jednego ze starszych marynarzy.
        - O co chodzi, Kenniston?
        Za pozwoleniem, kapitanie, ale to wcale nie jest łódź podwodna. Służyłem w marynarce podczas tamtej wojny i na pierwszy rzut oka mogę takie coś poznać, obojętne czy wieżyczka obserwacyjna jest odstrzelona, czy nie. Burty tamtej jednostki są podzielone jakby na łuski. To wcale nie łódź podwodna!
        
        Z miejsca, do którego wyprawił się z małą grupką ludzi, poza linią skał, Wardell oglądał obcy statek. Długa, niespodziewanie ciężka przeprawa do tego dogodnego punktu obserwacyjnego zajęła mu ponad godzinę. A teraz, gdy się już tu znaleźli... co to za statek?
        Przez lornetkę ten - statek? - okazał się metalowym kadłubem o opływowych liniach i kształcie cygara, leżącym nieruchomo wśród drobnych fal skrzących się na powierzchni zatoki. Poza tym ani śladu życia. A jednak...
        Wardell aż zesztywniał, uświadamiając sobie naraz jasno swą odpowiedzialność za wszystkich ludzi: tu z nim sześciu, dźwigających dwa bezcenne karabiny maszynowe, i pozostałych na szkunerze.
        Obcość tego statku - jego łuskowata metalowa powłoka, olbrzymia długość - zmroziły go przejmującym chłodem. Tuż za nim, w ciszy tego niegościnnego, skalistego krajobrazu, rozległ się czyjś głos:
        - Gdybyśmy chociaż mieli nadajnik radiowy! Bombowiec zaraz by się rozprawił z takim celem! Ja...
        Wardell prawie nie zwrócił na to uwagi, że głos mężczyzny dziwnie ucichł. Pogrążony był w intensywnych rozmyślaniach: dwa karabiny maszynowe przeciwko temu. Lub nawet ostatecznie (uznanie przewagi tamtego, choć tylko w duchu, przyszło mu z trudem) cztery karabiny i trzycalówka. Broń z Albatrosa też należało uwzględnić, mimo że szkuner wydawał się teraz niebezpiecznie daleko.
        Jego myśli zwolniły bieg. Wzdrygnął się dostrzegłszy na płaskim mrocznym pokładzie jakieś poruszenie. Olbrzymi metalowy właz obrócił się, potem raptownie otworzył, jakby na sprężynach. W luku pojawiła się jakaś postać.
        Postać... potwora. Monstrum stanęło na rogowatych, połyskliwych tylnych łapach, a jego łuski mieniły się w słońcu późnego poranka. Z czterech łap jedna ściskała płaską, krystaliczną konstrukcję, druga trzymała niewielki obły przedmiot - bladopurpurowy w oślepiających promieniach słonecznych. Dwie pozostałe łapy były puste.
        Sylwetka potwora rysowała się na tle przejrzystego, niebieskozielonego morza; stał, hardo zadzierając głowę osadzoną na krótkiej szyi, z taką butą i pewnością siebie, że Wardell poczuł swędzenie karku.
        - Na litość Boską! - wyszeptał ktoś chrapliwie - poślijcie mu parę kulek!
        Dźwięk szybciej niż wymowa słów dotarł do tej części mózgu Wardella, w której znajdują się ośrodki sterujące ruchami mięśni.
        - Ognia! - wychrypiał. - Frost! Withers!
        Ta-ta-ta-ta! Zaterkotały dwa karabiny maszynowe, budząc tysiące ech w dziewiczej ciszy zatoki.
        Odwrócony tyłem do nich stwór, który zaczął się właśnie żwawo posuwać po zakrzywionej płaszczyźnie pokładu ukazując przy każdym kroku płetwiaste stopy, odwrócił się i spojrzał w ich stronę.
        Jego zielone oczy, płonące jak u kota nocą, zdawały się mierzyć prosto w twarz Wardella. Kapitan poczuł, jak tężeją mu mięśnie; w pierwszym odruchu chciał się szarpnąć do tyłu, ukryć poza występem skalnym, zniknąć z pola widzenia bestii, ale nie mógł zrobić ruchu, jeśli chciał zachować życie.
        To paraliżujące uczucie zawładnęło widać każdym z obecnych tam mężczyzn, bo karabiny maszynowe umilkły i zapanowała nienaturalna cisza.
        Żółtozielony gad poruszył się pierwszy. Zaczął biec z powrotem do luku. Zatrzymał się u wlotu włazu i zdawało się, że zamierza tam skoczyć głową w dół, jakby chciał się ukryć za wszelką cenę.
        Nie skoczył jednak; zamiast tego podał komuś w środku krystaliczny przedmiot, który trzymał w ręku, a potem się wyprostował.
        Dał się słyszeć szczęk zamykanej klapy włazu... i gad pozostał na pokładzie, z odciętą drogą ucieczki.
        Wszystko zastygło teraz w bezruchu na ułamek sekundy, niczym żywy obraz: znieruchomiałe postaci na tle spokojnego morza i ciemnego, niemal nagiego skalistego lądu. Potwór stał nieruchomo, z zadartą głową i płonącymi oczyma utkwionymi w mężczyzn za krawędzią skalną.
        Wardell nie przypuszczał, że potwór gotuje się do skoku; tymczasem gad wyprostował się nagle, podskoczył do góry i na bok, jak żaba czy nurek odbijający się od dna. Woda i bestia zetknęły się z cichym pluskiem. Kiedy opadł lśniący welon rozpryśniętej wody, potwora nie było już widać.
        Czekali.
        - Co woda zabrała - odezwał się w końcu Wardell lekko drżącym głosem - woda odda. Bóg jeden wie, co to takiego, ale na wszelki wypadek trzymajcie karabiny w pogotowiu.
        Minuta wlokła się za minutą. Cień bryzy, co ledwie muskała powierzchnię zatoki, rozpłynął się zupełnie, a woda zastygła w płaską szklistą taflę, która się załamywała dopiero w oddali, w pobliżu wąskiego ujścia na bardziej wzburzone morze.
        Po upływie dziesięciu minut kapitan wiercił się już niespokojnie w niewygodnej pozycji. Po dwudziestu minutach wstał.
        - Wracamy na statek - zadecydował nerwowo. - Ten potwór jest dla nas za mocny.
        W kilka minut później posuwali się chył...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin