Franciszek Mirandola - Tropy Stary dom.pdf

(269 KB) Pobierz
1300792492.001.png
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fun-
FRANCISZEK MIRANDOLA

Stary dom
Nieskończone, ciągłe zgrzyty, hałas, tętent kroków. Roją się ludzie jak mrówki, brzęczą
Dźwięk
jak bąki gderliwe. Szum, zgiełk w korytarzach Starego Domu, a ja muszę słuchać tego
wszystkiego. Oczy zamknąć można…. przez uszy przenika wszystko. Chwytają każdy jęk,
każdą skargę, każdą kłótnię. Najbłahsza sprawa dostaje się do mózgu i rozgrywa się tam,
rozkłada swe akta… Występuje oskarżyciel, obwiniony, obrońca, ława przysięgłych zasia-
da… Twoje zaś akta człowiecze, twe własne, najdroższe sprawy spycha woźny brutalnie
na ziemię. Gdy zaś mieszkańcy Starego Domu chcą tańczyć, to chociaż masz w duszy
pogrzeb dnia tego, musisz wycinać hołubce. Uszy to straszny wynalazek… straszny!
Słucham, a przede mną rozwarta księga mej duszy, w którą chwila po chwili wpi-
suje ktoś spoza kręgu naszego poznania, ku ziemi wychylony, słowa otuchy, przestrogi
i nadziei.
Rozmyślam, a oni żyją.
Jakże wytrzymać w Starym Domu?
Co gadają…. nie wiem, ale czuję, jakby cięcia tępej szabli po twarzy, wydaje mi się,
że duszę mą tacza ktoś w beczce nabitej ostrymi gwoźdźmi.
Idzie deputacja na strych. Strych oglądają. Parlament kazał obejrzeć strych, skąd ka-
pie. Idą.
Za chwilę słyszę ich ponad sobą. Chodzą, przesuwają ciężary, stukają młotami…
Nikomu nie przyjdzie na myśl, że to wszystko osłabia jeszcze bardziej stare belkowanie
i rujnuje do reszty poszycie uczynione ze słomy zbutwiałej, której dostarczają rośliny,
jakich obecnie już nie ma chyba na ziemi.
O, czemuż nie mogę was przemienić w lekkie motyle!
Łażą, suwają się na brzuchach. Niezmiernie gorliwi, niezmiernie punktualni.
Wracają.
A co?… Kapie?
Rozgwar głosów; idąc po schodach, kłócą się, wymyślają sobie.
Nagle łoskot, ktoś upuścił siekierę. Wydaje się, że spadła wprost na moją głowę.
Nie mogę… uciekam.
Leżę w trawie.
Naprzeciwko mnie Stary Dom. Roi się jak mrowisko w lesie. Dosłownie jak mrowi-
sko, bo naokół dziwny, ogromny, nieznany bór, który oni zowią „Wielki Las” i którego
się boją. W podwórcu Starego Domu gromadka ludzi. Dyskutują.
Dom, Polityka
— Ho, ho… — powiada ktoś — postoi jeszcze, postoi… wszakże stał tak długo…
dlaczegóż by miał teraz właśnie…
— Tylko trzeba dach zrzucić! — woła drugi. — Cięży starym murom i powoduje ich
zamakanie. Trzeba odnowić dach nad naszymi głowami uczynić życie w Starym Domu
pewniejszym.
— Tak, tak! — przytakują inni.
— To jest właściwie wydaje mi się… — zaczyna architekt stojący na uboczu.
— Tu nie ma żadnego „wydaje się”, tu trzeba koniecznie niezwłocznej decyzji!
— Panowie! Wszak powiedziałem w komisji: więcej światła… postęp wymaga światła,
czyli okien… To jest rzecz przesądzona w całym świecie. Tu nie ma dwu zdań…
1300792492.002.png
— To prawda… — wołają głosy.
— W ogóle na co są ściany? — pyta ktoś. — Zaćmiewają tylko pogodny pogląd na
świat. Słońce to wszystko…
— Precz ze ścianami! — zawołano.
— Za pozwoleniem… a na czymże spocznie belkowanie dachu? — pyta ktoś.
— Patrzcie! Oto jest rozumowanie konserwatysty… jemu dach jest wszystkim, wydaje
mu się, że górować, panować, gnębić to jedyna racja życia.
— Ależ panowie… wszakże to jest rozumowanie szaleńca… bez ścian i dachu…
— Szaleniec… szaleniec!
— Panowie! Proszę się uciszyć… Zabieram głos dla zreasumowania sprawy. Zaszczy-
cony waszym wyborem…
— Ja głosowałem za Nietoperzem… Veto¹!
— Zaszczycony wyborem na prezesa, konstatuję w pierwszej linii niezwykłe zainte-
resowanie obywateli sprawą przebudowy…
— Restauracji… nie przebudowy!
— To jest właściwie… racja… restauracji, sądzę, że utrafię w myśl wszystkich, jeśli…
— Się pan powiesisz! — dokończył ktoś.
W czwartym oknie drugiego piętra stoi człowiek jakiś i śmieje się szyderczo.
To Habdank, krawiec gromadzki, dziwnie pyszny i bezceremonialny.
— Cymbał! — woła, pokazując w nie palcem. — Patrzcie na cymbała! Czyż ktoś się
w ogóle wyprowadza kiedy ze Starego Domu? Czyż można się w ogóle wyprowadzić? To
człowiek szalony, człowiek niebezpieczny… rewolucjonista!
Z drzwi głównych wychodzi komisja, która była na strychu. Jest ich kilkunastu. Naj-
grubszy, widocznie prezes, wyłazi z trudem na beczkę kapusty. Jakaż to dostojna postać!
Tamci, obradujący przed chwilą, cofają się półkolem, by zrobić miejsce mówcy.
— Panowie! — zaczyna prezes komisji.
Wtem z brzękiem otwiera się okno w suterynie. Słychać zmieszane głosy. Odbywa
się jakieś zgromadzenie. Widać głowy, ciżba, mrok w sali podziemnej.
— Do fundamentów Starego Domu ściekło wiele łez i krwi. Grunt rozmoczyła fa-
la gorzkich łez. Nie dziwcie się tedy, że pękają sklepienia, że się rysują groźnie plafony
z drzewa fiołkowego, cudnymi obrazami pokryte. Nie dziwcie się temu wy, którzy poszu-
kujecie zła, by je usunąć i wy, którzy poszukujecie zła, by je utrwalić… Do fundamentów
Starego Domu ściekło wiele łez i krwi.
Takie słowa leciały z suteryny.
— Panowie! — wołał mówca z beczki. — Zaszczycony wyborem na prezesa komisji
dla badania ewentualności prawdopodobieństwa przypuszczenia, jakoby czcigodny, kry-
jący głowy długich pokoleń, dach waszego Starego Domu miał się znajdować w stanie
niezupełnie odpowiednim…
— Błazeństwo! — ryknął ktoś z dołu. — Gadaj wyraźnie!
Z okna pierwszego piętra wyjrzała łysa głowa kierownika dobrego wychowania na-
rodowego.
— A to co? — syknął. — A to co? Wszakże głos ma czcigodny prezes Trupia Czaszka!
— Panowie! — zaczął znów mówca. — Najskrupulatniejsze badania komisji, której
mam zaszczyt przewodniczyć, wykazały, że właściwie wszelkie obawy, tylekroć wyrażane
nie mają żadnego uzasadnienia!
— Wszakże cieknie straszliwie! — zagrzmiało z dołu.
— To niczego nie dowodzi! — ozwały się liczne głosy.
— Za pozwoleniem! — wołał prezes. — Nie przeczę wcale, że cieknie… nie o to idzie
jednak…
— A o cóż?
— O zasadę niweczenia rzeczy czcigodnych, rzeczy świętych, w imię fałszywie poję-
tego postępu i rzekomej praktyczności.
— Precz z dachem! — wołano z dołu. — Niech go diabli biorą!
— Protestujemy!
¹ to (łac.) — nie pozwalam; w daw. Polsce formuła zrywająca obrady.
  Stary dom
— Panowie! Wchodzę mda r ²…
— Zrzucić dach!
— Panowie… pozwólcież… Komisja zbadała, że wprawdzie rzeczywiście dach Starego
Domu…
— A widzisz pan… ha!
— Rzeczywiście wymaga pewnych… powiedzmy, ulepszeń… ale odrobina dobrej wo-
li…
— Raczej nowych gontów!…
— Konopi wiecheć!…
— Dajcież mi mówić…
— Zgoła niepotrzebne… To sprawa architektów, nie polityków… precz z adwokatami!
Gębą nie zatkasz pan dziury w dachu!
— Troszkę ufności! — błagał mówca.
— Absurd!
— Troszkę wiary w celową i troskliwą działalność rządu…
— Zrzućcież go raz z tej beczki!
— Tak… zrzućmy go! To dureń!
— Podaj się do dymisji! Rząd Trupiej Czaszki nie może się utrzymać, odmawiamy
mu zaufania!
— Tak nie można! Tak nie można! To jest terror! Głosujmy!… Głosować!
Ponad zmieszane głosy wzbiło się czyjeś wołanie.
— Obywatele! Zapraszam wszystkich na wielkie zgromadzenie. Na porządku dzien-
nym referat radcy Nietoperza pt. ata czyli oo ya a dotyaa
. Metoda premiowana. Obywatele, stawcie się jak jeden mąż. Rzecz to niezmierzonej
wagi społecznej. Wolność słowa i bijatyki po odczycie zagwarantowana. Przestrzegane
też będzie jak najliberalniejsze traktowanie wszelakich nonsensów.
Zerwałem się na równe nogi i pobiegłem prosto przed siebie.
Las, Ucieczka
Otoczyła mnie cisza leśnego ostępu, objął w ramiona chłód rozkoszny. Rzuciłem się
wyczerpany na mech. Ciało legło spać zwolnione z ustawicznej, dręczącej konieczności
odbierania tych wszystkich wrażeń, które niósł każdy dzień w Starym Domu przeżyty.
Ogarnął je zaraz sen głęboki. Dusza zaś poszła w las przeżywać widzenie, które by nazwać
można: ar rdtat ³.
Oto nowa ojczyzna… — radowała się dusza, spoglądając jak ptak z wierzchołka drzewa
po rozlewnej dali.
Nie było widać końca, las nietknięty toporem słał się aż do skraju widnokręgu. Wy-
dawało się, że wszystko co na dole musi być zielone, jak wszystko co w górze, szafirowe.
Szarą plamą odcinał się jeno Stary Dom podobny wielkiemu strupowi na ciele natury.
Brzydki był, bardzo brzydki.
— Podpalę tej nocy Stary Dom!
Przebiegło to niby strzała rzucona z jakichś niedosiężnych dali… i znikło, zanim dusza
mogła się zadziwić.
Nagle rozległ się szmer jakiś.
— Sługa pana dobrodzieja! Co pan tam robi na drzewie?
Głos dochodził z dołu.
Niezwłocznie byłem przy mówiącym i poznałem naszego woźnego Milczka. Zazwyczaj
nie gadał nic, uprzątając pilnie i cierpliwie rozliczne ubikacje Starego Domu.
Była to stwora jakaś niesamowita, instynkt ostrzegał, ilekroć zbliżał się do mej stan-
cyjki na poddaszu. Ale zachodził tam rzadko i znaliśmy się mało.
— Jak to, więc i pan wyprowadził się ze Starego Domu? — spytałem zdziwiony.
— I, nie… — zaśmiał się z cicha — Ja tak sobie tylko… na spacer… Właściwie tom
przyszedł zobaczyć, jak się panu powodzi.
— Dziękuję! Na razie doskonale!
— W Starym Domu popłoch! Dziwią się, że pan się wyprowadził. Pytali mnie, z czego
pan niezadowolony. Wydaje mi się, że oni się tego pańskiego postępku przelękli…
² mda r (łac.) — w środku spraw.
³ mar rdtat (łac.) — morze zieloności; morze świeżości.
  Stary dom
— Przelękli się? Cóż ja im mogę uczynić, ja, lokator z poddasza?
— Poddasza i suteryny Starego Domu to najniebezpieczniejsze miejsca! — powiedział
Milczek — Stamtąd wychodziły zawsze idee… wie pan… idee… a taka idea to gorsze, jak
beczka prochu, to, powiadają, może wysadzić w powietrze Stary Dom.
— Nie ma obawy. Stary Dom dobrze jest pilnowany. Są żołnierze, są latarnie sy-
gnałowe. Zresztą wszystkim, mimo rozlicznych narzekań, dobrze w Starym Domu. Poza
tym, zważ pan tylko: wszak poza Starym Domem, jak mówią, nie ma wokół dosłownie
nic, prócz ostępu leśnego, gdzie tajń i mroki, gdzie mieszkają straszliwe stwory niewi-
dzialne, a mocne. Poza Starym Domem, powiadają, człowiek żyć nie może… rozumiesz
pan… nie może!
— A jednak wyprowadziłeś się pan?
Błysło mi podejrzenie.
— Wysłano pana, widzę, drogi Milczku na przeszpiegi… co?
Zaprzeczył energicznie.
— Nie! Mylisz się pan. Lubię ludzi śmiałych… bardzo lubię.
— Cieszy mnie to. Ale czy poza tym nie masz pan do mnie jakiegoś konkretnego
interesu? Wydaje mi się…
— Tak jest w istocie. Przede wszystkim jednak pytam… czy pan, który wiesz mnóstwo
rzeczy, nie domyśliłeś się dotąd, kim ja jestem właściwie?
— Nie pomyślałem o tym… choć prawda… podejrzewałem zawsze, że pan jakoś tylko
luźnie związany jest ze Starym Domem.
— O… bardzo luźnie… bardzo…
— Pełni pan jednakże określone funkcje, jest pan na etacie, posiada pan ordery
i mundur z herbami Starego Domu.
— Streszczę się. Posłuchaj pan. W Starym Domu mieszkają nie sami jeno ludzie…
— Co?
— Mieszkają zarówno niższe od ludzi organizmy, jak zwierzęta, a jednocześnie i wyż-
sze. Człowiek jest formą przejściową, a Stary Dom terenem tej ciągle trwającej przemia-
ny. Od bakterii do istoty nadludzkiej, do anioła, czy szatana nie ma luki w wielkim
łańcuchu rozwojowym. Bez jednego, choćby najmniejszego ogniwa, sam byt byłby nie-
podobieństwem. Wy, ludzie, widzicie w Starym Domu tę rzeczywistość, którą ogarniają
wasze zmysły i to uważacie za prawdę. Ale i tam wasza prawda nie jest wieczną i trwałą.
Podobnie jak gwiazdy stałe, pozornie od setek tysięcy lat tkwiące na jednym miejscu
przestrzeni, posiadają jednak swój ruch własny i w ciągu milionów lat zmieniają poło-
żenie, podobnie i wasza ludzka prawda z wolna przesuwa się, wykonuje ruch po prze-
stworzach poznania. Stajecie się coraz bliżsi innej prawdy, prawdy anielskiej, podobnie
jak wasz układ słoneczny posuwa się z zawrotną chyżością w kierunku Wagi w konstelacji
Lutni…
— Jak to, wy… ? — przerwałem mu. — Czyż pan nie jesteś człowiekiem?
— Naturalnie, że nie. Czyż inaczej przychodziłbym tutaj? Czyż miałbym odwagę
wyłamać się spod autorytetu Habdanka?
— Wielkiż to autorytet?
— Bardzo wielki. Habdank jest krawcem gromadzkim. Każdemu szyje mundur z gu-
zikami jego rangi i jego ludzkich atrybucji. Jest on rozdawcą praw. Można powiedzieć, że
szyje on ciało duszom ludzkim, bo czymże byłaby w Starym Domu dusza bez tego ciała,
bez rangi, z której wynika wszystko inne, jak płaca, utrzymanie, szacunek, prawo głosu,
prawo deptania innych.
— A jednak ja wyłamałem się, a czyż nie jestem człowiekiem?
— Znowu szemat⁴. Powtarzam, człowiek jest to wiecznie żywa i wiecznie zmienna
sprawa. Przypomina chmurę, która ciągle zmienia kształt, barwę, zawartość wilgoci i usta-
wicznie co innego niesie ziemi od ożywczego dżdżu, do niszczącego gradu. Pan wstawszy
rano nie jesteś już tym samym, którym byłeś, kładąc się spać. Poza tym różni ludzie,
jak różne gwiazdy, posiadają różną szybkość ruchu własnego. Jedni wiszą jak martwiejące
półksiężyce czarne u boku ciał promiennych, wiecznie ku nim jedną stroną zwróceni, in-
ni pędzą z szybkością, wobec której szybkość pocisku największego działa Starego Domu
mat — schemat.
  Stary dom
Zgłoś jeśli naruszono regulamin