Dare Tessa - Noc uległości.pdf

(3041 KB) Pobierz
D
ARE
T
ESSA
S
PINDLE
C
OVE
01
N
OC ULEGŁOŚCI
Przekład
Aleksandra Januszewska
Ewa Morycińska-Dzius
Mojej mamie z wyrazami miłości.
Uzdrowicielce, uczonej, pisarce,
wzorowi do naśladowania, przyjaciółce.
1
Sussex, Anglia,
lato 1813
Bram wpatrywał się w parę wielkich, ciemnych oczu. Pojawił się w
nich zaskakujący błysk inteligencji. To mógł być rzadki przypadek, kiedy
istocie płci żeńskiej dałoby się przemówić do rozumu.
- A zatem - oznajmił - możemy to zrobić delikatnie albo nie.
Odwróciła głowę z cichym parsknięciem. Jakby przestał istnieć.
Bram przeniósł ciężar na zdrową nogę; jego duma ucierpiała.
Podpułkownik armii brytyjskiej, mający ponad sześć stóp wzrostu,
podobno prezentował się imponująco. Zazwyczaj wystarczało znaczące
spojrzenie, żeby stłumić nieposłuszeństwo w zarodku. Nie przywykł,
żeby go ignorowano.
- Posłuchaj uważnie. - Brutalnie szarpnął ją za ucho i groźnie zniżył
głos. - Lepiej dla ciebie, żebyś zrobiła, co mówię.
Choć nie odezwała się ani słowem, jej zachowanie nie budziło
wątpliwości. Wydawała się mówić: „Możesz mnie pocałować w mój
wielki wełnisty zad".
Głupia owca!
- Ach, angielska wieś... Taka czarująca. Taka... pełna woni. - Colin
szedł w jego stronę bez swojego najlepszego londyńskiego żakietu,
brodząc po pas w morzu wełny. - Nie sądzę, żebyśmy mogli po prostu
zawrócić? - zapytał, ocierając chusteczką pot z czoła.
Przed nimi chłopiec wywrócił wózek i rozsypał zboże na drodze.
Wydawało się, że wszystkie barany i owce w Sussex postanowiły
skorzystać z darmowego poczęstunku. Wielkie stado owiec tłoczyło się
i beczało wokół nieszczęsnego podrostka, racząc się ziarnem i
uniemożliwiając przejazd wozom Brama.
- A gdybyśmy jednak wrócili? - zapytał Colin. - Może da się to obejść,
znaleźć inną drogę?
Bram powiódł ręką wokół.
- Nie ma innej drogi.
Stali pośrodku pociętego koleinami traktu, biegnącego wąską, krętą
doliną. Z jednej strony wznosiła się stroma ściana porośnięta janowcem, z
drugiej - kilkadziesiąt jardów wrzosu dzieliło szlak od stromych klifów.
Zaś poniżej - o wiele niżej - rozciągało się lśniące, turkusowe morze. Przy
suchym, przejrzystym powietrzu, gdyby Bram wysilił wzrok, patrząc na
cienką linię horyzontu barwy indygo, mógłby dostrzec północne
wybrzeże Francji.
Tak blisko. Dotrze tam. Nie dzisiaj, ale wkrótce. Miał zadanie do
wykonania. Im szybciej się z tym upora, tym szybciej wróci do swojego
regimentu. Nic go nie zatrzyma.
Z wyjątkiem owiec. Niech to diabli. Wydawało się, że owce im dały
radę. - Zajmę się tym - odezwał się szorstki głos.
Podszedł do nich Thorne. Bram zerknął w bok, na potężnego kaprala
ze strzelbą skałkową na ramieniu.
- Nie możemy ich po prostu wystrzelać, Thorne. Posłuszny, jak
zwykle, Thorne opuścił strzelbę.
- A zatem kordelas. Naostrzyłem go zeszłej nocy.
- Wyrżnąć też ich nie możemy. Thorne wzruszył ramionami.
- Jestem głodny.
Tak, to był cały Thorne - bezpośredni, praktyczny. Bezwzględny.
- Wszyscy jesteśmy głodni. - Bramowi zaburczało w brzuchu na
potwierdzenie. - Ale nasz cel to oczyścić drogę. A martwe owce trudniej
ruszyć niż żywe. Musimy je przegonić.
Thorne zabezpieczył karabin, podrzucił go zręcznie i złapał w
powietrzu, a następnie uderzył kolbą w wełnisty bok.
- Ruszaj się, ty paskudna bestio.
Zwierzę podreptało niezgrabnie w górę, zmuszając inne do przesu-
nięcia się. W dole woźnice parli naprzód, nie rezygnując nawet z paru cali
przestrzeni, zanim ostatecznie zatrzymali wozy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin