Antologia SF - O duchach opowieści prawdziwe.pdf

(1638 KB) Pobierz
EDGAR ALLAN POE
PRZEDWCZESNY POGRZEB
Przez kilka lat podlegałem atakom owej szczególnej choroby,
którą lekarze, z braku ściślejszego terminu, zgodnie nazywają
katalepsją. Zarówno jej bezpośrednie przyczyny, jak i
predyspozycje, a także istotna diagnoza są wciąż jeszcze tajemnicą,
ale to, co jest w jej charakterze jawne i widoczne, zostało już
dostatecznie poznane. Jej odmiany różnią się tylko nasileniem.
Czasami chory na dzień zaledwie lub nawet na krótszy okres zapada
w stan jak gdyby spotęgowanego letargu. Traci przytomność i leży
na pozór w zupełnym bezwładzie, ale można wyczuć słabe bicie jego
serca. Zachowała się w jego ciele odrobina ciepła, ślad rumieńca
nie zbladł jeszcze zupełnie na policzkach, a przysunąwszy mu do ust
lusterko możemy dostrzec, że płuca pracują — jakoś sztywno,
nierównomiernie, z przerwami. Ale niekiedy chory pozostaje w
takim transie przez tygodnie, a nawet miesiące — a wówczas
najskrupulatniejsza obserwacja, najsumienniejsze badania lekarskie
nie są zdolne wykazać żadnej istotnej różnicy między jego stanem, a
tym, co rozumiemy pod pojęciem śmierci. Bardzo często od
przedwczesnego pogrzebania ratuje chorego jedynie ta okoliczność,
że przyjaciele pamiętają o jego poprzednich atakach katalepsji i to
budzi wątpliwości, ale przede wszystkim zastanawia brak objawów
rozkładu ciała. Postęp choroby dokonuje się, na szczęście,
stopniowo. Pierwsze symptomy, chociaż wyraźne, nie są
jednoznaczne. Kolejne zapaści stają się coraz bardziej
charakterystyczne, każda z nich trwa dłużej niż poprzednia. To
właśnie
najskuteczniej
zabezpiecza
przed
pogrzebaniem.
Nieszczęśnik, którego pierwszy atak miałby tak ciężki charakter,
jak to się później zdarza, zostałby niechybnie złożony żywcem w
grobie.
Mój przypadek nie wyróżniał się niczym ważnym od
przypadków wymienianych w podręcznikach medycyny. Czasami
bez widocznego powodu zapadałem stopniowo w stan półuśpienia
czy półomdlenia i trwałem tak, nie czując bólu, pozbawiony
możności ruchu, a mówiąc ściśle, możności myślenia, ale z jakąś
tępą, letargiczną świadomością i poczuciem obecności tych, co stali
wokół mego łoża. Kiedy indziej znów następowało szybkie,
gwałtowne porażenie. Dostawałem mdłości, czułem, że drętwieję i
ziębnę, kręciło mi się w głowie i padałem na ziemię. A potem przez
tygodnie wszystko było pustką, mrokiem i milczeniem, Wszechświat
zamieniał się w Nicość. Całkowite unicestwienie nie mogłoby być
niczym więcej. Powrót do przytomności dokonywał się w tych
wypadkach stopniowo i powoli w porównaniu z gwałtownością jej
utraty. Tak jak bezdomnemu żebrakowi, który błąkał się samotnie
po ulicach przez całą długą, posępną noc zimową, ukazuje się
wreszcie poranny brzask — tak samo opieszale, nie kwapiąc się, tak
samo niosąc otuchę wracało mi światło Duszy.
Jednakże poza skłonnością do wpadania w te transy cieszyłem
się dobrym zdrowiem; nie zauważyłem, by odbijała się na nim ta
jedyna moja choroba, chyba że za jej czynnik dodatkowy należałoby
uznać pewne zaburzenia w dziedzinie snu. Mianowicie budząc się,
nigdy nie odzyskiwałem od razu całkowitej przytomności, przez
dłuższy czas byłem oszołomiony i zagubiony, moje władze umysłowe
w ogóle, a pamięć w szczególności znajdowały się jak gdyby w
zawieszeniu.
W tym wszystkim, przez co przechodziłem, nie było cierpień
fizycznych, tylko nie kończąca się udręka ducha. Wyobraźnia moja
nabrała trupich barw. Rozprawiałem o robakach, grobach,
epitafiach. Ogarniała mnie zaduma nad śmiercią, a problem
przedwczesnego pogrzebu bez przerwy zaprzątał mój umysł.
Zagrażające mi upiorne niebezpieczeństwo piętnowało lękiem moje
dni i noce. A kiedy w końcu morzył mnie sen, natychmiast opadały
mnie upiory i widma, w których królestwo przeniosły mnie czarne
skrzydła myśli o śmierci, myśli rzucającej mroczny cień na cały
świat, myśli, która mnie całkowicie pochłaniała.
Spośród niezliczonych posępnych obrazów, jakie dręczyły mnie
w snach, opiszę jeden. Kiedyś, gdy jak mi się wydawało, byłem
pogrążony w głębszym i dłuższym niż zazwyczaj transie
kataleptycznym, jakaś lodowata dłoń dotknęła z nagła mego czoła i
zniecierpliwiony głos szepnął mi w ucho:
— Wstań!
Podniosłem się i usiadłem. Otaczała mnie nieprzenikniona
ciemność. Nie widziałem postaci tego, kto mnie budził. Nie mogłem
przywołać z pamięci momentu, w którym rozpoczął się atak
choroby, ani miejscowości, w której się wówczas znajdowałem.
Pozostawałem bez ruchu, usiłując zebrać oporne myśli, a wtedy
zimne palce chwyciły mnie silnie za przegub ręki, a bełkoczący głos
odezwał się znowu:
— Wstań! Czyż nie kazałem ci wstać?
— A kim — zapytałem — jesteś?
— Nie posiadam imienia w krainie, którą obecnie zamieszkuję
— odpowiedział tamten żałobnym tonem. — Byłem śmiertelnikiem,
a teraz jestem demonem. Jestem bez miłosierdzia, lecz pełen litości.
Czujesz przecież, że drżę. Szczękam zębami, gdy mówię, choć nie z
chłodu nocy — tej nocy nic mającej kresu. To widok tych mąk jest
nie do wytrzymania.
Jak możesz spać spokojnie? Te krzyki bólu nie dają mi chwili
spoczynku. Nie mogę znieść tych wzdychań. Wstań! Pójdź ze mną w
otchłanie ciemności, a ja otworzę przed twymi oczyma groby. Czy te
męczarnie nie mrożą krwi w żyłach? Patrz!
Ulegając woli niewidzialnej postaci, która wciąż trzymała mnie
za przegub ręki, spojrzałem. I oto otworzyły się przede mną groby
całego świata. Każdy z nich jarzył się słabym, fosforycznym
blaskiem rozkładu, więc mogłem patrzeć w najdalszą ich głębię i
widzieć zwłoki ubrane w śmiertelne szaty, złożone na posępny
spoczynek wśród robaków. Lecz niestety! Tych, co spali naprawdę,
było mniej, o miliony mniej, niż tych, co bynajmniej nie byli
pogrążeni we śnie. Wyczuwało się wszędzie walkę bez nadziei,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin