Prorok Leszek - LETNI SZTORM.rtf

(386 KB) Pobierz

Prorok Leszek

LETNI SZTORM

 

 

Przede wszystkim nie zdenerwować się: niech stuka, to przecież można znieść. Więc wmawiam sobie, że to nic, w końcu przestanie, bywa gorzej. Ja mogę znieść — tylko to jest istotne. Ale w środku już coś dygocze, drga jakiś języczek u wagi.

Dlaczego takie stukanie wytrąca z równowagi? Gdy nad domami przeleci odrzutowiec, hałas jest wielokrot­nie silniejszy, przygniata do podłogi jak butem, a jed­nak łatwiej go znieść. Może to: lotnik lekceważy wszyst­kich w równym stopniu — nawiasem mówiąc, czemu nie przeniosą tych lotów daleko od miasta; czy rozpo­znawanie trzeba koniecznie ćwiczyć tutaj? — zaś ten nad sufitem lekceważy właśnie mnie. Może jeszcze kogoś z boku, lecz i tak najwięcej z jego hałasów zgarniam ja.

Dzidka 'powiedziałaby w tym miejscu: — on, kocha­nie, w ogóle nie uświadamia sobie twego istnienia.

              Ależ tak, właśnie tak, doskonale zdaję sobie sprawę — tym właśnie mnie lekceważy. Nie wolno przeoczyć istnienia tych, co są wokół. Pilot odrzutowca nie może tej świadomości pominąć; patrzy przecież, jak się rusza­my, widzi światła zapalone w naszych domach — jeśli zdoła cokolwiek wyodrębnić w pędzie. Pilot nas nie

lekceważy: uczy się, przymierza. Nasze istnienie jest mu zapewne do tej nauki potrzebne.

On stuka wciąż i nie wiadomo, jak długo tak będzie. W bezsenności najbardziej upokarza bezsiła; nie można narzucić własnemu ciału odejścia od świadomości. A przecież jest posłuszne, gdy w mroku wyciągam ra­mię, ostrożnie, by nie strącić nic, co mogłoby obudzić Dzidkę. Szuflada czasem się zacina, ale tylko wtedy, gdy ciągnąć z ukosa. Nożyczki — zdecydowany, czytel­ny kształt, pod nim musi leżeć notesik, obok tubki, wśród których ta, pamiętam dobrze, ma karby na pla­stykowym korku.

Połknąłem zgnębiony, uległy nałogowi, myśląc jak zawsze z trwogą, kiedy i jak przyjdzie mi za to zapła­cić. Wiem bowiem dobrze, iż zapłacę — ja, okaz z mno­giego klanu istot wielkomiejskich o wiotczejących mięś­niach, skłonnościach do papierowej cery i rozrostu brzu­cha, okaz, który za dnia pogania serce i rozjaśnia umysł kawą, by skoro tylko noc się zbliży, hamować wszystko pastylkami.

Zapłacę drogo; wcześniej czy później nadejdzie czas, gdy zamgli się świadomość i wówczas, choć przez dzie­siątki lat na próżno przyzywałem łatwy sen, na resztę życia zatonę w półśnie. Będę półśnie za wszystkie czasy. Ja, co przez tyle lat uważałem świadomość za najwyż­szą z życiowych wartości, zanurzę się we mgle.

Nie zapalam lampki, by sprawdzić na zegarku, ile czasu minęło. Dzidka jest czuła na światło, a mnie tak samo jak stukot z góry drażni jej mentorskie: — ależ tak jest bez sensu. Skoro zażyłeś już proszek, poleź w ciemności, aż zacznie działać...

Na chwilę — naprawdę nie dłużej — przyrzekam sobie. I nie sięgnę po książkę, choć otwarta, usłużna leży przy lampce. Skoro jednak tortura ciągle się odzy­wa, ciemność jeszcze bardziej wytrąca z równowagi.

Denerwuje, nieci uczucie zawodu i gniew: oto ofiara | jasności umysłu nie została wysłuchana. Gwałt, jaki zadałem psychice, idzie na marne. Jutro będzie jeszcze gorzej, cały dzień w otępieniu, apatii, gdy tak bardzo potrzeba mi sił. Obiecałem Poldkowi, że wyciągnę pa­szporty poza kolejką.

I ten stan znam również do głębi: zawsze zabarwia go na przemian rozdrażnienie i żal, że uciekają nie wy­korzystane najcichsze godziny nocy. Niedługo z brzę­kiem koszy mleczarskich nadejdzie świt. Cena za złu­dzenie snu, który i tak się nie zjawił, a więc cena wy­łudzona, jest zbyt wysoka. Ktoś uprawia wobec mnie paskarstwo umykając karze. Jesteśmy bezwolni — isto­ty takie jak ja — jesteśmy słabi. W pełni świadomości tylonocnych udręk wsunąłem jednak wczoraj do wa­lizki dwie tubki pastylek. Na oczach Dzidk; prasującej w pośpiechu koszule. Oczywiście nie darowała sobie komentarza.

              Nawet na: morze zabierasz paskudztwo. Do czego to doprowadzi? Zastanów się, Roman, co ty wyrabiasz?

Są nieprzyzwoicie młodzi. Być może przymiotnik wskazuje bardziej mój własny punkt odniesienia niżeli sytuację obiektywną. To dla mnie są wyzywająco mło­dzi. Kontrast ten zaciążył nad pierwszym wrażeniem zapewne również i z tamtej strony.

Trygława znalazłem na końcu mola za dziesiątką roz­huśtanych kadłubów. Jego maszty, najwyższe w oko­licy, wychylały się rytmem pełnym nonszalancji i znu­dzenia. Młody człowiek w kombinezonie, zapewne stocz­niowiec, walił młotkiem w okucie masztu. Nad włazem do wnętrza pochyliła się dziewczyna w szortach i lek­kim sweterku, drobna blondynka o szczupłej twarzy, najbardziej pociągająca odmiana kobiet.

              Kiedy naprawdę było tak: dosłownie pienił się! Stanął na głowie i tupał uszami...

Urwała na mój widok. Tymczasem ktoś ze środka do­magał się dalszego ciągu relacji.

—| co, Ewa? Co dalej?

              Oglądają nas — rzuciła w dół i obciągnęła swe­terek, zakrywając pas brązowego ciała nad szortami. Patrzała na mnie bez słowa. Spytałem o Poldka.

              To pan może do nas? Za królika — zaśmiała się.

              Z paszportami ?

              Są wszystkie. — Niezgrabnie wstąpiłem na trap. Ewa pochyliła się do włazu.

              Halo, załoga! Płyniemy! Są paszporty!

Pokład zaroił się gromadą młodych nieprzyzwoicie, choć było to pewno tylko moje wrażenie. Wiedziałem przecież od Poldka, że któryś jest inżynierem, jedna z kobiet — lekarką o dwuletnim stażu, druga — na­uczycielką, trzecia... Nie mogłem sobie przypomnieć, kim była trzecia, nie zostawili mi zresztą czasu na na­mysł. Obwąchiwali walizkę jak psiaki, póki nie poka­załem paszportów. Ściskałem dłonie szorstkie i miękkie, powtarzałem bez potrzeby swoje nazwisko, nie chwy­tając nic pewnego w zamian. Kobiet było cztery, jedna nieco starsza, pełniejsza. W dresach, lecz z czeską biżu­terią na szyi. Spoglądając na mężczyzn przypomniałem sobie urywki charakterystyk Poldka, przekonany, że mieszam tamte prezentacje i te twarze. Przy zejściu do kabiny nawigacyjnej potknąłem się i paskudnie stłu­kłem nogę.

              Tyłem. Po stromym trapie zawsze tyłem — upo­mniał życzliwie długoręki dryblas o wyglądzie asystenta wyższej uczelni.

              Potykam się nieraz — tłumaczyłem — ale nie upadam nigdy.

1

              To po co się potykać —. rzuciła któraś z kobiet i niezdarność zatonęła we wspólnym śmiechu.

              Już mamy gaz — pochwaliła się Ewa z kambu- za. — Tylko butla kopci paskudnie.

              Nie butla tylko palnik.

Dryblas zsunął zasłonę z niewielkiej wnęki.

              Zadecyduje Stary, myślę jednak, że tę koję trzy­mał dla pana. Tu można się dobrze wyciągnąć i łatwiej wychodzić. Chyba że woli pan na razie zostać w hotelu. Spodziewam się, że trafi pan do mojej wachty.

Położyłem rzeczy na koi zabezpieczonej stromą deską. Poduszka przytykała do stołu nawigacyjnego, na któ­rym ujrzałem mapę Zalewu; nogi wpadały za silnik, gdzie grzebał niższy z mężczyzn. Zostawił mi na dłoni trochę smaru: roztarłem go ze zdenerwowania palcami. Nieufnie przyglądałem się drewnianej skrzynce, rodza­jowi żłobu lub prostackiej trumny. Widziałem już, jak się tutaj przewracam w jałowym oczekiwaniu, pochwa­liłem więc przezorność: w pociągu wypiłem tylko poło­wę herbaty, którą Dzidka wlała do plastykowej butelki. Będzie do pastylek, krępowałbym się prosić o to na wstępie.

Potem obsiedliśmy stół w mesie i parzyliśmy wargi

o              brzegi aluminiowych kubków. Krzyżowymi pytaniami sondowali, na jakim poziomie fachowym prowadzić ze mną rozmowę.

Nie jestem zupełnym laikiem; wczasowy kurs w Mi­kołajkach przed laty, ostatnio zaś uważna lektura pod­ręcznika żeglarstwa pozwalały mi odpowiadać bez rażą­cych nonsensów. A jednak nie udało mi się przekroczyć granicy, którą rysowała ich nieprzyzwoita młodość. Mo­że na mą niekorzyść działało zresztą to, że w Dąbiu byli razem już od tygodnia, czyli od podniesienia bandery na Trygławie, którego sprawność mieliśmy, króliki doś­wiadczalne, wypróbować na sztormowym wietrze.

Znużony, nie zakarbowałem sobie w pamięci niczego poza stwierdzeniem, że pani Kasia jest żoną Długorę- kiego i że do nich należy skoda zaparkowana przed tra­pem. Gdy się ściemniło, mały inżynier, który zdążył mi wyliczyć wszystkie zalety angielskiego silnika, za­proponował wypad do kiosku na hejnał piwka.

Wymówiłem się, gdyż kiosk był daleko. W rezultacie piwosze pojechali na stację autem. Poupychałem część rzeczy w skrytkach nad koją. Bożenna — dodatek spół­głoski w imieniu podkreśliła z naciskiem przy prezen­tacji — pokazała mi szafki w mesie, gdzie wisiały gar­nitury wyjściowe. Ona i Ewa zaciągnęły mnie na koniec nabrzeża, skąd przed zmierzchem startowały ślrzga- cze z narciarzami. Skakaliśmy do jeziora i leżąc swo­bodnie na sierpniowej wodzie, szukaliśmy znajomych gwiazd. W gruncie rzeczy rozróżniam tylko Wielką Nie­dźwiedzicę i przy jej pomocy umiem dotrzeć do Gwiaz­dy Polarnej. Pływam za to nieźle, więc chętnie wziąłem udział w gonitwach i chlapaniu. Najpewniej czuła się w wodzie Ewa, wąskobiodry podlotek. Zdrowe znużenie unosiło szybko jej drobne piersi ociekające wodą, gdy po kąpieli leżeliśmy na deskach pomostu, a samotna latarnia, rozkołysana jak fale, wydobywała iias raz po raz strugą światła z mroku.

              Nimfa piękna co do ciała i uśmiechnięta względem ust — rzucił nagle z cienia cwaniackim slangiem inży­nier Józio. Pani Kasia i jej Długoręki małżonek odsta­wili go na brzeg przed powrotem do hotelu.

Potem długie godziny leżałem w twardej skrzynce i wsłuchiwałem się w nowy świat dźwięków. W mesie chrapał bosman Ali, ktoś gwizdał na brzegu, w ślad za lekkimi wychyłami kadłuba piszczała naprężona cuma. Butelkę umieściłem nad głową z solennym postanowie­niem, że nie łyknę pastylki. Miałem żal do Poldka, że tej nocy nie wrócił na jacht, choć wiedział, że przyjeż-

nęN

kmjmsss* 5              Hi #****• ■

t% > %m Ę3r «wl% i itvwiitLj

dżam i że tylko on jeden tutaj mnie zna. Granat nocy spełzł o ton i gwiazdy zapadły weń głębiej, gdy ska­pitulowałem. Łykając proszek doszedłem do przekona­nia, że stało się lepiej, iż bez pośrednictwa wszedłem w światek załogi. Z tą myślą zsunąłem się w sen płytki i nie zakorzeniony w nocy. Na krótko, gdyż zaraz Poldek szarpnął mnie za ramię. Zabrał się ze Szczecina autem Długorękiego i naglił teraz wszystkich do roboty. Przy­jechał z nimi również Stary.

Stary był także młody. W bardzo niebieskich oczach migotały mu szelmowskie błyski; powagę ratował jasną bródką, nazbyt jeszcze świeżą, by nie budziła uśmiechu.

              Szufla! — wyciągnął dłoń i ścisnął jak imadłem. Nie byłem na to przygotowany, lecz wytrzymałem, więc zapisał chyba dodatni punkt na mym koncie. Po­mogło mi to, że kiedy tłamsił dłoń, zwróciłem uwagę na jego uszy i musiałem się uśmiechnąć; takie duże i ta­kie czerwone, można nimi naprawdę tupać, jeśli ktoś się uprze.

Dziwię się skłonności do uśmiechu; po nocy z piguł­kami bywam zawsze pusty. Do tego od rana złość na Poldka, na jego denerwującą nonszalancję. Nie wiem, czy celebruje tu opiekę nad nowicjuszem, za którego ręczył swej gromadce, czy też chce się mną pochwalić jak rasowym spanielem. Ktoś z nie najgorszą renomą; nazwisko mogą znać z prasy, twarz z telewizji, choć nie bywało się tam za często.

Z magazynów stoczni jachtowej nosimy żagle, sprzęt i żywność, którą w kadłubie Trygława rozmieszcza Bo­żenna — nawet w myśli przez dwa n, pilnuję się, bo to jakiś bardzo osobisty wyróżnik. Po co się narażać niedostrzeganiem detali. Oni są tutaj sobą, zaś ja — osobnik wtrącony w nie swoje pokolenie?...

IW*«

— Zostaw te kartony, Ewa! — krzyczy Wiga, zwana powszechnie doktorówną, co uważam za epitet pełen wdzięku. — I tak już masz zanik postaci.

Przeniosłem kartony z konserwami na głowie jak czarny tragarz. Mam więc chyba .punkt na koncie i u do- ktorówny. Jest tutaj drugim oficerem.

Konwencja obowiązująca na łajbie to cwaniactwo i aluzyjność erotyczna. Opadł z nich język wysoko kwa­lifikowanych inteligentów — język instytutów, klinik, uczelni i szkół, gdzie pracują lub studiują. Uciekają w slang jak na weekend. I są w tym bezpośredni. Zaz­drościłem zawsze takim, tym też zazdroszczę prostoty w sposobie bycia.

Do obowiązującego stylu usiłuje dostroić się za wszel­ką cenę pani Kasia. Niezbyt fortunnie i w sposób wy­muszony. Choćby tykanie jachtowych kobiet. Starsza od długorękiego Karola chyba o lat kilka, nadrabia to dobrą techniką kosmetyczną. Do mnie odniosła się z miejsca jak do sojusznika. Odpowiedziałem grzeczną powściągliwością; zabiegi pani Kasi chcą związać wspólnictwem, które tu chluby nie przynosi. Ona nie płynie z nami, towarzyszy mężowi tylko do odejścia jachtu, potem wraca skodą do domu.

Patrząc na nią — dres ukrywa nieźle rozlewność figury, gorsze do pokonania działań czasu pole bitwy niż twarz, włosy, szyja — myślę o Dzidce w podobnej sytuacji. Czy też upatrywałaby w dziewczętach z jachtu zagrożenia, czy zlekceważyłaby je złośliwie. Ostatecz­nie wygląda na to, że będę tutaj za pokładowego ofer­mę, choć tak sprawnie nosiłem konserwy. Może wiel­kodusznie roztoczą nade mną opiekę. Tego zaś, kiedy Poldek zaproponował udział w rejsie, nie brałem pod uwagę. Dziś to krępuje. Nie jestem chłystkiem, tym­czasem ważne sprawy rejsu toczą się obok. Wciąż tkwię na marginesie mimo zażyłości. Czyżby była tylko pozo-

rem, stylizacją? — Nic ci od nich nie grozi, staruszku. Jestem zupełnie spokojna — powiedziałaby Dzidka wielkodusznie, a w gruncie rzeczy po to, żeby mi zepsuć humor.

Ona obraca się wyłącznie w kręgu ludzi dobrze uło­żonych, takich bon pensants, mnogich pań i panów ze swoistej formacji towarzyskiego purytanizmu. Z ko­nieczności biorę częsty udział w konwenty kiach, przyj­muję z rąk kolejnej pani domu ciasteczka do kawy i konfitury na ozdobnych talerzykach, przysłuchuję się wyciszonym niedomówieniami relacjom o obyczajowych nieprawościach osób znajomych i znanych; zdobywam się nawet na potakiwanie obowiązującemu oburzeniu, gdy na przykład nicuje się jeszcze raz występne postę­powanie inżyniera Z., któremu udowodniono, iż obudził lekkomyślnie niewczesną, a ostentacyjną skłonność pan­ny C., pensjonarskiej nimfetki — ten znaczący element sprawy tutaj się jednak lekceważy i pomija — o dużym wyrobieniu towarzyskim, a zatem również o dużej pew­ności siebie i swoich zachcianek, ot takiej Loli ty a la varsovienne. W duchu zaś współczuję losowi profeso­ra M., który zmarł na atak serca, gdy na jaw wyszły jego intymne związki ze studentkami. Znałem go; nie wierzę, iż szantażował je egzaminami. Nie był zdolny do czynów niskich. Wierzę natomiast, że mógł się za­pomnieć dla rozzuchwalonej młodości, która nie jest świadoma swej fatalnej siły.

Współczuję też Amolfowi ze Szkoły żon, kiedy wszyscy drwią z nieskutecznych zabiegów starucha

o              Anusię. Mężczyźni z mego i z wcześniejszych poko­leń śmieją się także na widowni. Ilu szczerze? Tymcza­sem nieprawdą jest, że to pamięć wstrzymuje czas. Sku­tecznie czyni to jedynie miłość przez cały ciąg swej oszałamiającej złudy.

Pani Kasia nie wierzy w złudzenia, tylko w konkrety.

Zlikwidowali dziś hotel. Skoda przed trapem pełna wa­lizek i tobołków, zaś małżonka Długorękiego mości tro­skliwie kanapki w mesie. Gdy zdemontować stół, można spać na nich, są jednak większe niż nasze skrzynki. Tyl­ko Stary i Poldek, ten jako komandor rejsu, reprezen­tant klubowego armatora, nocują wciąż w Szczecinie.

A propos Starego: znalazł chwilę czasu dla mnie wy­łącznie. Zaskoczył mnie na rufie i przykro zaatakował, choć w intencji pytanie świadczyć mogło również o tro­skliwości.

              Tak sobie myślałem... A może wolałby pan popły­wać w charakterze pasażera? Oczywiście korzystalibyś­my z pomocy, na deku każda para rąk jest cenna. Odpa­dłyby za to dyżury, jednak psia wachta, świtówka...

              Ależ Poldek upewnił mnie... — utknąłem zasko­czony. Z Poldkiem przecież nigdy nie wiadomo, jak określi czyjąś sytuację, zwłaszcza gdy zależy to wy­łącznie od niego. Czułem wzbierającą wściekłość. Sam przecież dopilnował, że i ja otrzymałem książeczkę żeglarską.

Stary zorientował się, że sprawił mi przykrość. Wes­tchnął jak ktoś, kto rezygnuje z zasad dla świętego spo­koju.

              Oczywiście, że tak. Wpisałem przecież pana na wachtę do Karola. Myślałem tylko... Nie ma o czym mó­wić: załogant i koniec. Szufla!

Zgniótł mi znów dłoń i zbiegł trapem na brzeg. Aku­rat skoda zagrała równym terkotem. Długoręłri odwiózł obie szarże do Szczecina.

Pierwszy obiad na Trygławie: pomidorowa z ryżem, gularz wołowy z mizerią. Kompozycja powstała przy moim udziale, pierwsze skrzypce w kambuzie dzierżył jednak bosman Ali.

Nie było jeszcze słowa o bosmanie. Aktywista klu­bowy na jeziorku swego miasta zdradza tu przez cały czas usposobienie pełne równowagi, poważne i nasyco­ne praktycznym doświadczeniem, jakirti prowincja mas­kuje często swe kompleksy w stosunku do wielkomie- szczuchów.

Wyrwałem się z propozycją, by na deser zrobić budyń. Posiłek był spóźniony.

              Budyń nie — rozstrzygnął bosman. — Za dużo z tym roboty. Weźmiemy jabłka. Wiarze powie się, że oficer nie kazał. Budyń zrobi jutrzejsza wachta.

Wyczuwam, że ma ze mną kłopoty. Chodzi o tytu- laturę. Na razie stosunek werbalny między nami ułożył się w sposób nieprzemienny: ja jemu „pan”, on zaś „się”.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin