Lewandowski Konrad T - Orzeł bielszy niż gołębica.doc

(2792 KB) Pobierz
Lewandowski Konrad T

             

 

             
 

 

 

 

 

 

              Spis treści

 

              Okładka

              Wstęp

              Prolog

              Defilada

              Adiutant do specjalnych poruczeń

              Matematyczny wróżbita

              Lwica Rzeczypospolitej

              Potęga Imperium

              W cieniu zdrady

              Pianola profesora Maxwella

              Zemsta starej lwicy

              Obok-Polska

              „Zawisza Czarny”

              Rozkaz: „Nie bać się!”

              Głupota zdrady warta

              Pierwszy męczennik

              Stos ofiarny

              Akt desperacji

              Szarża „Zawiszy Czarnego”

              Biel Orła

              Posłowie

              Biogramy

              Tygodnik Ilustrowany

              O autorze

              Strona redakcyjna

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

              Wstęp

              Pytanie o sens powstań narodowych to wciąż jeden z głównych składników polskiej tożsamości i świadomości narodowej. Wydawałoby się, że od ostatniego powstania upłynęło wystarczająco dużo czasu, by emocje wokół nich opadły. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że wbrew oczekiwaniom konserwatystów o stańczykowskim rodowodzie i pozytywistom pragnącym przede wszystkim modernizować swój kraj pamięć o zrywach wolnościowych jest wśród Polaków wciąż żywa.

              Powstania narodowe są obecne w rodzimym krwiobiegu nieustanie od ponad 200 lat. Powstańcy listopadowi żyli mitem konfederacji barskiej i insurekcji kościuszkowskiej, a powstańcy styczniowi otwarcie nawiązywali do wydarzeń roku 1831. XIX-wieczne powstania rozbudzały serca uczestników jedynego zwycięskiego powstania wielkopolskiego, a wszystkie bez wyjątku insurekcje odżyły w trakcie powstania warszawskiego. Jego wpływ można też zaobserwować w ostatnich kilkudziesięciu latach, kiedy ludzie pracy mówili wspólnotowe „NIE!” reżimowi komunistycznemu: w czerwcu 1956, grudniu 1970 i sierpniu 1980. Być może nawet – jak twierdzi część historyków – bez mitu walczącej Warszawy nie byłoby po 1989 roku wolnej Polski.

              Także literatura żywi się mitem powstańczym. Na temat powstań narodowych napisano mnóstwo, czasem bardzo żywo dyskutowanych książek. I wciąż powstają nowe. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby triumfem zakończyło się nie tylko powstanie wielkopolskie, ale też wcześniejsze od niego o przeszło pół wieku powstanie styczniowe? Takiemu rozwojowi wypadków poświęca Konrad T. Lewandowski swoją brawurowo poprowadzoną powieść Orzeł bielszy niż gołębica. Kolejny tom wydawanej przez Narodowe Centrum Kultury serii „Zwrotnice czasu. Historie alternatywne” odpowiada na pytania: jak mogło dojść do zwycięstwa, w jaki sposób Polacy mogą je wykorzystać, co na to wszystko odpowiadają zaborcy?

              Zapraszam do lektury

 

              Krzysztof Dudek

 

              Dyrektor Narodowego Centrum Kultury

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

              Lecz wyniesione to godło zostało

              Od chwili, kiedy Bóg gniew okrył chwałą,

              I gdy zawisły nad domostwem sławy

              Znów orły czarne oraz sępy szare.

              W nim to, gdzie wojna świętsza jest niż pokój

              I gdzie nad miłość nienawiść zachwyca.

              Zabłysł straszliwy jako sam Duch Święty

              Orzeł, co bielszy jest niż gołębica.

              Gilbert K. Chesterton, Polska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

              Prolog

 

             

 

              Zapach gorącej nafty jest nieustępliwy, nieznośny i ani na chwilę nie daje o sobie zapomnieć. Podobnie jak hałas, po paru godzinach wprost rozsadzający skronie – niekończący się łomot, dudnienie, warkot, syk płomieni… Zdawać by się mogło, że znalazłem się w kraterze wulkanu, który za chwilę wybuchnie, ale na razie ukryty w głębi maszynerii ogień niczego nie oświetla. Zaledwie dwie maleńkie naftowe lampki rozjaśniają mrok, jedna z nich wydobywa z ciemności tarcze ciśnieniomierzy przy głównym kotle oraz czujnie wpatrzone w nie twarze maszynistów. Druga, na mostku dowodzenia, oświetla koło sterowe, dłonie sternika i fragment rozpostartej mapy. Jadę na dnie stalowej skrzyni wypełnionej gęstymi cieniami, hukiem maszynerii, natarczywym swądem nafty…

              Mon Dieu, to najbardziej niewygodna podróż jaką kiedykolwiek w życiu odbyłem! Biblijny Jonasz w brzuchu wieloryba miał z pewnością o wiele większe wygody niż ja, on z pewnością mógł tam swobodnie usiąść, a kiedy zapragnął się oprzeć, żelazne nity nie ugniatały go w plecy i nie wbijały mu się boleśnie w ciało na każdym wyboju drogi. Ja jestem poobijany jak jabłko kopane zamiast piłki przez grupę wyrostków na brukowanej ulicy. Sińców i guzów na własnej głowie nie potrafię już zliczyć, lecz to dalece nie wszystko! Dotąd nie wyobrażałem sobie, że można jednocześnie marznąć i pocić się z gorąca. Żelazna ściana, o którą się opieram, jest przeraźliwie zimna – na zewnątrz piętnaście stopni mrozu! Natomiast tutaj, w środku, z pewnością grubo ponad czterdzieści! Po plecach przebiegają mi zimne dreszcze, zaś oczy zalewa pot. Obawiam się ciężkiego zapalenia płuc, gdy tylko wyjdę z tego pieca na ziąb. Towarzyszący mi Polacy radzą sobie na swój sposób – piją wódkę z laudanum… Doprawdy, rację miał Pierwszy Cesarz, gdy mówił: „Pijcie jak Polacy i bijcie się tak jak oni!”. Częstują i mnie, lecz odmawiam tej osobliwej mikstury, choć niewątpliwie pomogłaby ona uczynić te wszystkie niedogodności trochę znośniejszymi. Pragnę jednak chłonąć wszystkie dostępne wrażenia niczym niestępionymi zmysłami. Cierpienie sponiewieranego ciała jest nieistotne wobec doniosłości i wagi historycznej chwili, w której dane mi było przyjąć udział.

              TAJEMNICZA WYPRAWA DO POLSKI

 

              Zatem pięć godzin już jestem nielitościwie utrząsany, a przy tym równocześnie gotowany i mrożony żywcem. Polacy przeklinają, że im zawadzam. Bóg mi świadkiem, że staram się nikomu nie przeszkadzać, kulę się jak mogę, wciskam we wszelkie możliwe kąty, ale wolnej przestrzeni tu po prostu nie ma! Genialni konstruktorzy tego niezwykłego wehikułu nie przewidzieli nigdzie miejsca dla korespondenta wojennego.

              A jednak wypada przyznać, że to najwspanialsza przygoda mego życia! Pomimo bezsenności, mimo wszelkich cielesnych udręk, jestem pełen podziwu i ekscytacji. Któż by się spodziewał, że w tym słowiańskim narodzie drzemie aż tyle geniuszu! Ja François Faucheux choć nie mam w żyłach polskiej krwi, współodczuwam dumę, jaką każdy obywatel cywilizowanego świata żywić powinien wobec tak wspaniałego dzieła technicznej inwencji.

              Człowiek, który uchwycił myślą tę ideę i wcielił ją w ziemską materię, nazywa się Ignacy Łukasiewicz. W mniemaniu swoich sąsiadów oraz władz austriackich uchodził dotąd za spokojnego aptekarza. W istocie zaś jest błyskotliwym wynalazcą, twórcą nowego rodzaju silnika parowego. Wytłumaczono mi istotę rzeczy naprędce, osłaniając liczne szczegóły tajemnicą wojskową. Otóż w kotle zamiast wody wrze nafta i to jej sprężone pary poruszają tłoki i koła tego wehikułu. Ponadto, ażeby uzyskać więcej mocy, w cylindrach odbywa się proces dodatkowego spalania owej nafty, za sprawą wynalazku naszego francuskiego rodaka, chemika Louisa Thénarda. Mam zatem pełne prawo i zaszczyt napisać, że ów fascynujący pojazd lądowy jest wspólnym dziełem polsko-francuskiego braterstwa geniuszu.

              Znalazłem się tutaj na zaproszenie polskiego Rządu Narodowego, którego tajny emisariusz dwa miesiące temu zawitał do naszej paryskiej redakcji. Wyprawa na wschód od początku zapowiadała się niezwykle intrygująco. Sugerowano, że będę świadkiem wybuchu nowego polskiego powstania przeciwko Rosji, ale to, co zobaczyłem na miejscu, przerosło moje najśmielsze oczekiwania.

              W Warszawie, kiedy zgłosiłem się pod wskazany adres i podałem uzgodnione hasło, polecono mi udać się do miasta Lublina, a stamtąd razem z grupą uzbrojonych spiskowców udaliśmy się nad granicę cesarstwa Austrii, „zaboru austriackiego”, jak mówią Polacy. W drodze dogonił nas kurier z wiadomością, że powstanie stało się faktem. Tajny polski Rząd Narodowy wezwał wszystkich patriotów pod broń do walki z odwiecznym najeźdźcą. Dowiedziałem się tego wczesnym popołudniem 22 stycznia 1863 roku, proszę dobrze zapamiętać tę historyczną datę!

              Byłem przekonany, że jako korespondent wojenny dołączę do jednego z polskich oddziałów i będę miał zaszczyt relacjonować jego szlak bojowy. Początkowo wiele na to wskazywało. W lesie przy granicy austriackiej spotkaliśmy oddział polskiej kawalerii, który, jak mi powiedziano, miał do wykonania bardzo szczególne zadanie. Mieliśmy czekać na coś, co wydarzy się po zmroku.

              NIEBYWAŁY WIDOK

 

              Myślałem zrazu, że są to odgłosy zbliżającej się burzy, choć w środku zimy grzmoty zdarzają rzadko. Kolejne, większe zdumienie ogarnęło mnie, kiedy poczułem pod stopami wyraźne drżenie zamarzniętej ziemi.

              Chwilę później pomiędzy drzewami zabłysło pulsujące czerwono-żółte światło, a łoskot przybrał na sile i stał się bardziej miarowy. Nasze konie zaczęły się niepokoić. Co bardziej spłoszonym kazano zarzucić derki na łby.

              Wyznaję, że nie uwierzyłem własnym oczom! Myślałem, że śnię lub majaczę. Od austriackiej granicy nadjechały trzy zdumiewające wehikuły, przywodzące na myśl angielskie omnibusy parowe, lecz daleko od nich potężniejsze i szybsze. Każda z tych polskich machin poruszała się na sześciu wielkich kołach, spomiędzy których tryskał żywy ogień płonącej nafty.

              Pojazdy te sunęły nocą przez ośnieżony las, jeden za drugim, topiąc śnieg na poboczach duktu i osmalając pnie drzew. Proszę to sobie wyobrazić – stalowe, nitowane skrzynie z armatami i wieżyczkami, poruszające się jakby w burzy płomieni (z dala nie widać było kół). Widok zapierał dech! Towarzyszący mi Polacy, choć chyba byli uprzedzeni, co zobaczą, z wrażenia zdejmowali czapki i żegnali się z wielkim przejęciem.

              Groźne machiny stanęły, część załóg wysiadła, zbliżyli się do nich nasi ludzie z pochodniami i odbyła się pospieszna narada. Dowiedziałem się teraz, że nasz oddział kawalerii miał zapewnić tym pojazdom osłonę i eskortę w drodze do odległego celu, którego na razie nam nie ujawniano. Ów niezwykły konwój granicę przekroczył bez najmniejszych przeszkód, albowiem wszystkich austriackich i rosyjskich strażników na tym odcinku zawczasu przekupiono lub zwerbowano i zaprzysiężono. Wyjaśniono mi ponadto, że pojazdy te budowano oficjalnie jako maszyny rolnicze, co nie wzbudziło żadnych podejrzeń władz. Byłem oto świadkiem ukoronowania tajnych prac i starań trwających już od pięciu lat. Teraz zaś zaczynała się misja bojowa. Zbudowane w najgłębszej tajemnicy pancerne wehikuły miały wesprzeć rozpoczęte właśnie powstanie.

              Nadano im imiona sławnych polskich poetów, w natchnieniu przepowiadających odrodzenie Polski w burzy ognia i żelaza, która spadnie na zaborców. Miałem przed oczami ziszczone przepowiednie… Każdy z tych pojazdów jest ruchomym pomnikiem wzniesionym narodowym wieszczom – Adamowi, Juliuszowi i Zygmuntowi. Tylko pierwsze z tych imion nie było mi obce. Chodziło o profesora Adama Mickiewicza, wykładowcę paryskiego Collège de France, na którego wykłady miał zaszczyt uczęszczać mój Ojciec.

              Polacy pozwalają mi zostać pasażerem pojazdu nazwanego właśnie imieniem „Adam”. Sam nalegałem na to, niezmiernie ciekaw wnętrza tej machiny. Może nazbyt się pospieszyłem. Chyba lepiej, a na pewno wygodniej byłoby jechać konno za nimi albo przodem, wraz z ludźmi ze ślepymi latarniami wskazującymi w ciemnościach drogę sternikom tych machin. Tu w środku widać bardzo niewiele, wstrząsy ogromnie utrudniają robienie notatek, chwilami nie sposób utrzymać ołówka w palcach, lecz świadomość dokumentowania tworzącej się historii wynagradza wszystko.

              NOCNY RAJD

 

              Mijamy polskie wioski, zostawiając za sobą płonące płoty – zapalone od ognia buchającego z naszych maszyn. Psy wokół ujadają jak szalone, lecz dudnienie pędni Łukasiewicza zagłusza je niemal zupełnie. Nader wątpliwe, aby ktokolwiek z poczciwych włościan zdołał przespać przejazd naszego konwoju. Z pewnością hałas wszystkich poderwał na nogi, a widok ujrzany za oknem niejednego biedaka wpędzić musiał w niezmierne przerażenie. Nikt nigdzie nie śmiał wyjść za próg. Dalibóg, można wziąć nas za jeźdźców Apokalipsy! Wieziemy zagładę światu tyranii i niewoli!

              Posuwamy się z prędkością biegnącego człowieka, który nie zna zmęczenia. Co godzinę robimy tylko krótkie postoje dla uzupełnienia nafty oraz tej drugiej, tajemniczej mikstury wynalezionej przez monsieur Thénarda. Początkowo Polacy nie chcieli mi zdradzić, co to jest. Podejrzewałem, że spirytus lub witriol. Teraz mogę już ogłosić, że chodzi o wodę oksygenną, zwaną też utlenioną. Połączona z gorącą parą nafty wyzwala ona moce wielokrotnie przewyższające zdolności zwykłego silnika parowego. Stąd ów nieustanny grzmot oraz płomienie buchające na boki.

              W kolejny miasteczku już wita nas pożar. Kapitan Jan Godlewski, dowódca „Adama”, wyjaśnia mi lakonicznie, że znajdował się tutaj cyrkuł – posterunek rosyjskiej policji, który grupa spiskowców zlikwidowała zawczasu przed naszym przybyciem, aby nie było świadków ani przeszkód. Jedziemy dalej, nie zatrzymując się.

              Ta sama sytuacja powtarza się w kolejnej miejscowości Opole Lubelskie, dwie godziny później. Przetaczamy się przez rynek, na którym płonie kilka domów. Przez szczelinę obserwacyjną w stalowej burcie dostrzegam ludzi z kosami na sztorc, którzy zamierają z wrażenia na nasz widok. Ogarnia mnie przedziwne wrażenie, że to nie oni, lecz my wzniecamy pożar, który rozszerza się właśnie na całą Polską. Niesiemy ogień i zemstę! Nastrój chwili udziela się moim towarzyszom. Zaczynają śpiewać, a raczej skandować jakiś wiersz Mickiewicza:

              Zemsta, zemsta, zemsta na wroga!

              Z Bogiem, a choćby mimo Boga!

              Zaczynam rozumieć, co znaczy polski bunt!

              Mijamy miasto Puławy, nad którym też widać łuny pożarów. Bez przeszkód pędzimy na północ.

              BITWA O DĘBLIN

 

              Nareszcie świt.

              Przyjmuję z niejakim zdziwieniem fakt, że po tej oszałamiającej nocy nastaje dzień. Myślałem już, że mrok, huk i żywioł ognia tańczący wokoło nas będą trwać wiecznie. Lecz oto dojeżdżamy, ujawniony zostaje cel naszego ataku. Jest nim rosyjska twierdza w mieście Iwanogród, który Polacy nazywają Dęblinem.

              W strategicznym miejscu na północ od ujścia rzeki Wieprz do Wisły ćwierć wieku temu Rosjanie rozpoczęli budowę cytadeli, której zadaniem było kontrolować przeprawy i żeglugę na Wiśle oraz utwierdzić moskiewskie panowanie nad środkowo-wschodnimi rejonami Królestwa Kongresowego. Nigdy za mało twierdz, by ujarzmić Polaków! Lecz teraz odwraca się karta historii. Zdobycie Iwanogrodu zapewni solidną bazę rozwijającej się insurekcji.

              Ostatni postój dla uzupełnienia paliwa. Podobno wszystko przebiega zgodnie z planem. Mamy uderzyć o świcie. Mon Dieu, dopiero teraz to do mnie dociera! Trzy polskie pancerne lokomotywy lądowe kontra wielka rosyjska twierdza… Cóż to będzie za bitwa! Ekscytacja sprawia, że zapominam o zmęczeniu, sińcach i braku snu. Obym tylko zdołał przeżyć i dać świadectwo tym wydarzeniom.

              W wielkim lesie na południowym brzegu rzeki Wieprz przez całą noc gromadzili się uzbrojeni spiskowcy, przygotowujący się do ataku na Dęblin. Kiedy dojeżdżamy, jest tam ich już blisko tysiąc – to im mamy zapewnić wsparcie. Prości polscy powstańcy dopiero teraz widzą, jak niezwykłą pomoc zapewnił im ich Rząd Narodowy oraz inżynierowie-patrioci. Ze względu na konieczność zachowania tajemnicy dowódcy uprzedzili ich dopiero w ostatniej chwili. Widzę, jak na twarzach strzelców i kosynierów mieszają się uczucia obawy, podziwu i narodowej dumy. Jakiś ksiądz uroczyście nas błogosławi. Ten religijny gest wywołuje wybuch entuzjazmu. Żołnierze przyjmują to jako znak, że Bóg im sprzyja.

              Formujemy kolumnę bojową. Kawaleria przenosi się na skrzydła. Za pojazdami pancernymi stają najlepiej uzbrojeni strzelcy, za nimi kosynierzy, którym mamy utorować drogę przez rosyjskie fortyfikacje. Przebiega to nader sprawnie, ale trzeba się coraz bardziej spieszyć! Jest już całkiem widno, a przed nami jeszcze Wieprz, który musimy przebyć.

              Poważnie się obawiam, czy mimo srogiej zimy lód na rzece wytrzyma ciężar tych wehikułów. Kapitan Godlewski zapewnia mnie, że wszystko przygotowano zawczasu. W wybranym na przeprawę miejscu jeszcze jesienią zatopiono barkę z piaskiem i kamieniami, która teraz posłuży nam za filar lodowego mostu.

              Wjeżdżamy na zamarzniętą rzekę. Lód przejmująco chrzęści i kruszy się pod kołami, ale to tylko wierzchnia warstwa. Przemyślnie podparta od dołu tafla kry wytrzymuje i wszystkie trzy machiny bez przeszkód przedostają się na drugi brzeg. Za nami przechodzi piechota.

              Wytaczamy się na trakt lubelski. Tu przystajemy jeszcze na chwilę, aby uporządkować szyki po przeprawie. Chorążowie rozwijają polskie sztandary, unoszą się kościelne feretrony, krótka modlitwa przed walką. Głównodowodzący natarciem generał Edmund Taczanowski, były pruski oficer, w towarzystwie dwóch adiutantów wjeżdża konno na pobliski pagórek, wyjmuje szablę i wskazuje nią na rosyjską twierdzę. To znak. Rozpoczynam atak!

              – Pędnie na całą moc! – rozkazuje kapitan Godlewski i zaprasza mnie do siebie na mostek.

              Ciasno tutaj, ale za to dobrze widać, co dzieje się przed nami i z tyłu. Staram się, jak mogę, nie przeszkadzać sternikowi, ale też niczego nie uronić.

              Nasz „Adam” rusza pierwszy, za nim „Juliusz” i „Zygmunt”. Na równej drodze szybko nabieramy prędkości. Strzelcy biegną za nami, dotrzymując nam kroku. Szarżujemy na wroga, cóż za wspaniałe uczucie!

              Po trzech minutach przed nami wyłania się pierwszy rosyjski fort – to część zewnętrznego pierścienia umocnień Iwanogrodu. Jedziemy wprost na niego! Za chwilę padną strzały. Kanonierzy w dziobowym przedziale ładują armatę. Jest 23 stycznia 1863 roku, godzina szósta rano…

              Rosjanie nie reagują. Wydają się kompletnie zaskoczeni. Jeden z ich wartowników staje na szczycie szańca i przygląda się nam w osłupieniu. Jest tak zdumiony, że nie wszczyna alarmu. Tymczasem z naszej tylnej wieżyczki pada pierwszy, wyborny strzał. Moskal wypuszcza karabin i osuwa się z nasypu.

              Podjeżdżamy od tyłu, do wrót fortu. Są zamknięte na głucho. Kapitan Godlewski nakazuje artylerzystom otworzyć ogień z bliskiej odległości. Grzmot działa w zamkniętej stalowej skrzyni przywodzi na myśl wnętrze bijącego dzwonu. We wszechobecny swąd nafty wdziera się nowy zapach – woń spalonego prochu. Nasze działo jest ładowane odtylcowo, to wynalazek włoskiego generała Cavallego, wystrzały następują co kilkanaście sekund. Przyłączają się do nas pozostałe dwa wehikuły.

              Polskie pociski roznoszą rosyjską bramę w drzazgi w ciągu minuty. Przeciwnicy odpowiadają jedynie rzadkim ogniem karabinowym. Wciąż nie mogą ochłonąć z zaskoczenia. Teraz ruszają piesi powstańcy, wbiegają w dym i z marszu przedzierają się przez zrujnowane wrota. Dwóch z nich pada po drodze.

              Walka przenosi się na teren fortu. Nie widzę, co się dzieje w środku, ale po kwadransie nad zdobytym rosyjskim umocnieniem dumnie łopocze już polski sztandar. Pierwszy sukces! Lecz to dopiero przystawka… Teraz czeka nas prawdziwe wyzwanie. Musimy uderzyć na główną cytadelę, której załogę zaalarmowały już odgłosy bitwy.

              Kapitan Godlewski proponuje mi opuszczenie wozu. Mówi, że teraz będzie naprawdę niebezpiecznie. Być może, ale w takich okolicznościach nie sposób myśleć o strachu. Zrezygnować teraz, w takiej chwili? To niemożebne! Postanawiam być świadkiem wydarzeń do końca, jakikolwiek będzie.

              Polskie lokomotywy lądowe zawracają na główną szosę. Dołącza piechota, ruszamy. Przed nami Brama Lubelska – to właściwy cel naszego ataku. Prowadzi do niej most nad szeroką fosą. Nie ma innej drogi do serca rosyjskiej cytadeli. Czy się na tym moście zmieścimy? Czy udźwignie nasz ciężar? To wszystko wybadano zawczasu i specjalnie tak zaprojektowano te wehikuły, aby podołały zadaniu. Za chwilę przekonamy się, czy w obliczeniach nie było błędu, czy czegoś jednak nie zaniedbano…

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin