Kosci zdrady - Jefferson Bass.docx

(337 KB) Pobierz
Ko?ci zdrady

BILL BASS, JON JEFFERSON

KOŚCI ZDRADY

 

 

 

 

              W hołdzie Oak Ridge oraz kobietom i mężczyznom pracującym przy Projekcie Manhattan, który był najbardziej zuchwałym i desperackim przedsięwzięciem w dziejach ludzkości

 

              CZĘŚĆ PIERWSZA

              Na Black Oak Ridge powstanie miasto. (...) Wielkie maszyny zaczną wykopywać głębokie rowy, a tysiące ludzi będą biegać w popłochu tam i z powrotem. Zbudują dziwne rzeczy i nastąpi wielki hałas i zamieszanie, a ziemia zadrży. Pewnego dnia w Dolinie Niedźwiedziego Strumienia staną ogromne budynki i fabryki, dzięki którym wygramy największą wojnę, jaka kiedykolwiek ogarnie świat. Widziałem to. To nadchodzi.

              John Hendrix, kaznodzieja z Tennessee, ok. roku 1900

              ROZDZIAŁ 1

             

              Kolorowe namioty rozbite na polanie nie dziwiłyby swym widokiem w wesołym miasteczku lub na renesansowym jarmarku. Ich obecność w tym miejscu zakrawała jednak na ironię losu – renesansowy jarmark, jarmark „odrodzenia”, tutaj, na Trupiej Farmie, w jedynej placówce na świecie poświęconej badaniom ludzkich zwłok i procesowi ich rozkładu.

              Namioty – białe, czerwone, zielone, żółte i niebieskie – rozbite zostały na terenie Zakładu Badawczego Wydziału Antropologii. Kilkadziesiąt lat wcześniej pewien agent FBI po ujrzeniu zwłok rozrzuconych na trzech zalesionych akrach nazwał tę placówkę „Trupią Farmą”. Nazwa się przyjęła i co więcej – natchnęła byłego studenta Uniwersytetu Tennessee do nazwania podobnego obiektu stworzonego w San Marcos w Teksasie – zanim jeszcze do placówki trafiły pierwsze zwłoki – „Trupim ranczem”.

              Kilka namiotów było nadmuchiwanych, reszta rozbita została na pajęczych łukach rur – tworząc baraki XXI wieku. Zazwyczaj nie było tu namiotów, zazwyczaj najjaśniejszą plamę koloru, oprócz trawy i liści na drzewach, stanowiła duża niebieska plandeka zakrywająca szopę na sprzęt z blachy falistej i niewielkie ogrodzone betonowe klepisko. Namioty, których radosne kolory kontrastowały z nagim, zimowym krajobrazem i przenikliwym chłodem, stanęły tu zaledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej i za dwadzieścia cztery godziny miały zniknąć.

              Mimo karnawałowego nastroju, jakiego przydawały placówce, w ich wnętrzu rozgrywały się sceny jak z koszmaru, najmroczniejszej katastrofy, jaką można sobie wyobrazić: aktu terroryzmu jądrowego.

              W największym z namiotów na noszach leżały odkryte zwłoki mężczyzny. Pomarszczona skóra poszarzała i pokryła się pleśnią po trzech tygodniach spędzonych w chłodni prosektorium Centrum Medycznego Uniwersytetu Tennessee, widocznego tuż za drewnianym płotem i nagimi drzewami Trupiej Farmy. Czternaście innych ciał – specjalnie do tego celu wybranych i przechowywanych przez ostatni miesiąc – leżało w przyczepie ciągnika zaparkowanego tuż za ogrodzeniem. Piętnaście ciał zastępowało setki lub tysiące, a nawet – nie daj Boże – dziesiątki tysięcy ofiar, z jakimi mielibyśmy do czynienia, jeśli nuklearnym terrorystom udałoby się zaatakować jakieś amerykańskie miasto.

              Przy noszach stało pięć osób. Nie można było rozpoznać ich twarzy, a nawet płci – mieli na sobie gogle, maski i workowate kombinezony ochronne, których białe rękawy i nogawki zostały przyklejone taśmą do czarnych gumowych rękawic i butów. Jeden z ludzi w białym kombinezonie trzymał w jednej ręce pudełkowaty jasnobeżowy instrument, a w drugiej podłączony do niego metalowy czujnik. Kiedy przesuwał go kilka centymetrów nad głową, klatką piersiową i brzuchem nagiego mężczyzny, a następnie jego ramionami, pudełko wydawało z siebie miarowe tykanie. Gdy zbliżył go jednak do lewego kolana, tykanie stało się szybsze, by następnie zmienić się w jednostajny sygnał. Spędziwszy dzieciństwo, drżąc ze strachu przed zimną wojną i pilnie ćwicząc nurkowanie pod ławkę szkolną w czasie zajęć z obrony cywilnej (jak gdyby drewniana ławka mogła ochronić mnie przed sowiecką bombą wodorową), od razu rozpoznałem natarczywe tykanie licznika Geigera.

              Kiedy człowiek z czujnikiem odsunął się, pozostałe cztery osoby pochyliły się, by zająć się kolanem. Jedna robiła zdjęcia, a dwie rozpyliły na ciele mydlaną ciecz i zaczęły szorować skórę. Jedna z osób podniosła mały pomarańczowy dysk wielkości ćwierćdolarówki i podała szefowi zespołu. Mały okruch radioaktywnego strontu – wystarczający do uruchomienia licznika Geigera, ale niestwarzający zagrożenia – symulował skażenie ciała. Kiedy szorowanie się zakończyło, uczestnik szkolenia obsługujący licznik sprawdził kolano jeszcze raz. Tym razem urządzenie tykało leniwie, sygnalizując jedynie naturalne tło promieniowania. Na znak szefa zespołu ciało zostało wywiezione z namiotu na wózku i wróciło do przyczepy – do pozostałych czternastu ciał, które już przeszły podobne zabiegi i procedury odkażania.

              Jeden po drugim odziani w kombinezony członkowie zespołu opłukali się pod czymś, co musiało być najzimniejszym prysznicem świata: natryskiem z wody z dodatkiem mydła i alkoholu, który w ostatniej chwili „wzbogacił” wodę ze względu na panującą tego dnia minusową temperaturę. Skażenie zespołu, podobnie jak zwłok, było symulowane, ale ćwiczenia musiały być jak najbardziej realistyczne, mimo że dotkliwe zimno stanowiło dodatkowe wyzwanie. Gogle i maski zostały zdjęte dopiero po kąpieli. Z jednego z białych kombinezonów wyłoniła się moja ruda, piegowata doktorantka, Miranda Lovelady, a wkrótce ukazał się Art Bohanan, ekspert daktyloskopii z Knoxville. Szefem zespołu był Hank Strickland, fizyk medyczny specjalizujący się w ochronie radiologicznej. Hank pracował w ośrodku REAC/TS[1] zajmującym się szkoleniem i koordynacją zespołów medycznych wysyłanych do ofiar wypadków radiologicznych na całym świecie.

              Hank, podobnie jak Miranda i Art, był tu dzisiaj jako wolontariusz jednego z powstałych na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku zespołów zrzeszonych w organizacji DMORT[2], której celem była identyfikacja ciał ofiar wypadków masowych, takich jak katastrofy lotnicze czy huragany. Zespoły DMORT podlegały amerykańskiej publicznej służbie zdrowia, ale ich członkami byli ochotnicy ze specjalnymi, często nawet makabrycznie się kojarzącymi, umiejętnościami – ich szeregi zasilali właściciele zakładów pogrzebowych, stomatolodzy ze specjalizacją w medycynie sądowej, antropologowie medycyny sądowej, policjanci i strażacy przywykli do pracy ze zwłokami. Wolontariusze DMORT, w tym kilku moich studentów, bohatersko służyli w Strefie Zero po zamachu na World Trade Center. Spędzili też dwa miesiące, poszukując zwłok i identyfikując ciała ofiar huraganu Katrina, który zdewastował Nowy Orlean oraz wybrzeże Zatoki Meksykańskiej w 2005 roku.

              Po przejściu Katriny Art przez sześć tygodni pracował w Luizjanie, zdejmując odciski palców i dłoni z rozdętych, gnijących zwłok. Jedne z nich były zwłokami człowieka uwięzionego na strychu. Ponad sto dni po utonięciu na poddaszu – co za ironia losu – mężczyzna został zidentyfikowany przez Arta i jego kolegę.

              Członkowie zespołów DMORT byli przywykli do śmierci i widoku rozkładających się ciał. Jednak dzisiejsze ćwiczenia wpisywały się w nowy ponury element misji organizacji, zrewidowanej po koszmarze, jaki rozegrał się 11 września 2001 roku. Sekcja szybkiego reagowania na skutki ataku z użyciem broni masowego rażenia uformowała się tuż po tych wydarzeniach, jako konsekwencja przerażającej konstatacji, że terroryści, którzy zamienili cywilne samoloty w latające bomby, mogą równie dobrze zdobyć się na akty terroryzmu chemicznego, biologicznego lub jądrowego. Ze względu na skażenia spowodowane tego typu atakami personel zajmujący się odnajdywaniem i identyfikacją ofiar musiałby się zmierzyć ze specyficznymi wyzwaniami. Ćwiczenia zespołu na Trupiej Farmie były pierwszym krokiem ku stworzeniu i przetestowaniu procedur DMORT na wypadek potrzeby identyfikacji zwłok skażonych promieniowaniem. Takie skażenie mogłoby na przykład nastąpić, gdyby radioaktywne „brudne bomby” eksplodowały w Zatoce Nowojorskiej.

              Chociaż smuciło mnie, że trzeba było stworzyć procedury na wypadek katastrofy jądrowej, to byłem dumny z tego, że mój ośrodek badawczy mógł się temu celowi przysłużyć.

              Trupia Farma była jedynym miejscem na świecie, gdzie zespoły szybkiego reagowania, takie jak DMORT, mogły przy użyciu dużej liczby zwłok realistycznie symulować masowe katastrofy.

              Chociaż piętnaście ciał to ułamek liczby ofiar, które zginęłyby w wyniku rzeczywistej eksplozji brudnej bomby w Nowym Jorku – w najczarniejszym scenariuszu szacuje się tę liczbę na pięćdziesiąt tysięcy – piętnaście to był dobry początek. Nigdzie indziej DMORT nie mógł liczyć na zbliżoną liczbę zwłok.

              Miranda i Art wyszli spod prysznica odkażającego, tupiąc nogami i zacierając ręce; ich oddechy skraplały się w mroźnym powietrzu.

              – Słodki Jezu, zmarzłam na kość – powiedziała Miranda.

              Mimo że nie zostałem spryskany zimną wodą, też byłem zziębnięty. Pół roku wcześniej przeszedłem operację wstawienia sztucznego stawu biodrowego po tym, jak pocisk zmiażdżył część mojej lewej kości udowej, i teraz zimny implant tytanowy powodował ból w biodrze.

              Miranda zaczęła szczękać zębami.

              – Co za geniusz wpadł na to – spytała – żeby przeprowadzić ćwiczenia w najzimniejszy dzień roku?

              – Nie jest to może tak przyjemne, jak czytanie przy kominku – przyznał Art – ale dopóki nie jesteśmy w stanie przekonać terrorystów, żeby atakowali tylko latem, musimy to uznać za sprzyjające okoliczności.

              – Wiem, wiem – mruknęła dziewczyna. – Po prostu jest mi straszliwie zimno. Po tym prysznicu już nigdy nie będę mieć nieczystych myśli.

              – Nie wiedziałem, że miewałaś je wcześniej – uśmiechnął się Art. – Nie wiedziałem, że studenci mają czas na takie rzeczy.

              – Tylko w czasie ferii wiosennych – wtrąciłem.

              – Ferii wiosennych? Jakich ferii? – spytała Miranda, udając zdziwienie i oburzenie. – Najbliższe pół roku mam zamiar spędzić w gorącej kąpieli.

              Właśnie wtedy zadzwonił mój telefon komórkowy. Zdjąłem z trudem grubą rękawicę, wyciągnąłem aparat z kieszeni i otworzyłem klapkę zgrabiałymi od mrozu palcami. To była Peggy, sekretarka Wydziału Antropologii.

              – Cześć, Peggy – przywitałem ją. – Mam nadzieję, że dzwonisz, by powiadomić mnie o nadciągającej fali upałów, które nawiedzą nas w ciągu najbliższych pięciu minut.

              – Nie – odparła. – Dzwonię, żeby powiadomić cię, że mam na linii rozemocjonowanego porucznika policji z Oak Ridge.

              Miasto Oak Ridge, położone około czterdziestu pięciu kilometrów na zachód od Knoxville, było prężnym, nowoczesnym ośrodkiem przemysłu badawczego i wytwórczego, znanym jednak głównie z roli, jaką odegrało w prowadzonym tam w czasie drugiej wojny światowej Projekcie Manhattan, którego celem było stworzenie bomby atomowej.

              – Czy porucznik wyjaśnił, dlaczego jest rozemocjonowany?

              – Znaleźli zwłoki i chcą, żebyś rzucił na nie okiem – wyjaśniła. – Widocznie w Oak Ridge nieczęsto mają do czynienia z takimi atrakcjami.

              – Radioaktywność chroni jego obywateli – powiedziałem. – Zabójcy boją się ludzi, którzy świecą w ciemności.

              To był wyświechtany żart, który mieszkańcy Knoxville opowiadali o sąsiadach z Oak Ridge. Czasami w przypływie obywatelskiej dumy mieszkańcy tego ostatniego sami z siebie w ten sposób żartowali, tym samym zapobiegając dowcipkowaniu obcych.

              – Uważaj na siebie – ostrzegła. – Przerażają mnie te wszystkie ogrodzenia, wieże strażnicze, reaktory jądrowe i fabryki bomb.

              Połączyła mnie z porucznikiem Dewarem.

              – Tak naprawdę to nie chcesz wziąć tej kąpieli, prawda? – spytałem Mirandę, kiedy się rozłączyłem.

              – Nie, oczywiście, że nie – odparła. – Tak naprawdę marzę o tym, żeby zamienić się w sopel lodu.

              – Świetnie się składa – powiedziałem. – Bo mam dla ciebie w sam raz robótkę.

              ROZDZIAŁ 2

             

              Pięć minut po telefonie z Oak Ridge Miranda i ja opuściliśmy Trupią Farmę, klucząc w labiryncie asfaltowych uliczek Centrum Medycznego, a następnie przekroczyliśmy rzekę Tennessee. Daleko pod mostem, między brzegami skutymi lodem wiła się wstęga chłodnej zieleni.

              Coś przyszło mi do głowy i zamiast zostać na drodze prowadzącej do autostrady międzystanowej numer czterdzieści, skręciłem w Kingston Pike i udałem się krętymi uliczkami do Sequoyah Hills, gdzie mieszkałem.

              – Myślałam, że spieszno nam do zwłok w Oak Ridge – zdziwiła się Miranda.

              – Zgadza się – odparłem. – Ale pomyślałem o czymś, co może nam się przydać, więc teraz w pierwszej kolejności spieszno nam do mojego domu.

              – Mam nadzieję, że to coś nazywa się „obiad” – rzuciła dziewczyna. – Jestem tak głodna, że mogłabym odgryźć sobie ramię.

              – Moja lodówka świeci pustkami – odrzekłem – więc możesz już rozpocząć żucie. Nie zjedz aby obu ramion, bo ktoś musi zrobić notatki.

              – Twoja troska jest głęboko wzruszająca.

              – Wiem – przyznałem. – Czasem sam siebie wzruszam do łez. Ale jeśli wolisz coś wegetariańskiego, w schowku powinien być snickers.

              Najwyraźniej wolała, bo otworzyła schowek i zaczęła grzebać pod stertą dokumentów.

              – Lepiej, żebyś tu nie trzymał pułapki na myszy. Au! – Podskoczyła, przez co też się wzdrygnąłem.

              Śmiała się, kiedy wyciągała baton.

              – Tak łatwo cię nabrać – stwierdziła. – Bułka z masłem.

              – Wiedziałem, że udajesz – powiedziałem. – Ale wiem też, że dąsałabyś się, gdybym nie zareagował.

              Rozdarła jeden koniec opakowania batona gigantycznych rozmiarów i ugryzła.

              – Au! – krzyknęła, tym razem szczerze. – To jest twarde jak skała. – Przyjrzała się słabemu odbiciu zębów w zamrożonej czekoladzie. – Masz szczęście, że nie złamałam zęba.

              Pozwałabym uniwersytet o odszkodowanie.

              – Za brakujący ząb? W Tennessee? Stałabyś się pośmiewiskiem całego stanu.

              Na jej twarzy pojawił się szeroki, sarkastyczny uśmiech – Miranda miała jeden z najładniejszych uśmiechów, jakie kiedykolwiek widziałem – po czym zaczęła obgryzać snickersa prawymi zębami trzonowymi, ogromny baton zaciskając w pięści.

              – Zostań w samochodzie i popracuj nad tym – poleciłem. – Zaraz wracam.

              To, czego szukałem, czyli podłużną walizeczkę z jasnopomarańczowego plastiku, znalazłem w garażu i zapakowałem do skrzyni pikapa. Kiedy wsiadłem do samochodu, brwi Mirandy wystrzeliły pytająco. Uśmiechnąłem się, wycofałem z podjazdu i skierowałem w kierunku Oak Ridge. Szczęka Mirandy ciężko pracowała, najwyraźniej mojej studentce udało się odgryźć duży kawał batona. Wreszcie wymamrotała:

              – Y o je o o mysie?

              – Słucham? Nie zrozumiałem ani słowa z tego bełkotu.

              – Y o je o o mysie?

              – Problem nie leży w tym – wyjaśniłem – że jestem głuchy. Problem w tym, że mówisz z pełnymi ustami.

              Przewróciła oczami, ale przełknęła ślinę i widziałem, jak przesuwa językiem wzdłuż zębów, żeby zlizać czekoladę, karmel i orzeszki ziemne. Przełknęła ponownie.

              – Czy to jest to, co myślę?

              – Czy co jest tym, co myślisz?

              Uderzyła mnie mocno w ramię.

              – Au – krzyknąłem. – Pytasz o to, co zapakowałem? Tak, jeśli myślisz, że to piła łańcuchowa, model 290 firmy Stihl.

              Podobała mi się nazwa Stihl – domyślałem się, że pochodziła z niemieckiego – a zwłaszcza to, że brzmiała podobnie do słowa „stal”. Męska nazwa dla męskiego elektronarzędzia.

              – Po co, do diaska, ciągniesz ze sobą piłę łańcuchową? Planujesz rozczłonkować ciało, żeby sprawa nabrała kolorów?

              – Byłem skautem – oświadczyłem. – Pamiętaj, że najważniejsza zasada skautingu brzmi: skaut jest zawsze przygotowany.

              – A także zdrowy na umyśle – dodała. – Nie widzę postępów w tym zakresie.

              – Patrz i ucz się, młokosie – powiedziałem. – Patrz i się ucz!

              Dziesięć kilometrów, jakie mieliśmy do Oak Ridge, przejechaliśmy w ciszy.

              We względnej ciszy przerywanej dźwiękami wydawanymi przez zęby Mirandy rozprawiające się z resztą batona.

              Kiedy wjeżdżaliśmy na ostatnie wzgórze przed zjazdem na czteropasmówkę do Oak Ridge, Miranda wskazała na pasmo Cumberlands, rozciągające się dwadzieścia kilometrów na północ. Wysoko na szczycie Buffalo Mountain na tle błękitnego nieba widoczna była serpentynowata linia białych turbin wiatrowych. Wirniki z trzema łopatkami wyglądały jak śmigła największego na świecie samolotu i błyskały, kiedy od ich koniuszków odbijały się promienie słońca. Sądząc po tym, jak bardzo turbiny górowały nad pobliskimi drzewami, musiały mierzyć ponad sto metrów.

              – Rany, to jak obrazek z „Młodego Energetyka” – rzuciła Miranda. – Mikrokosmos produkcji kilowata.

              Miała rację. Grzbiety wokół farmy wiatrowej były poorane prostopadłymi półkami kopalni odkrywkowych. Na wschodzie na wysokość ponad dwustu metrów wznosił się komin elektrowni Run Steam Plant Bull. Obok elektrowni rzeka Clinch, nadal drżąca po przejściu przez turbiny wodne tamy w Morris, wyznaczała granice miasta szmaragdowozieloną wijącą się wstęgą. A dalej samo Oak Ridge, „Atomowe Miasto”, miejsce narodzin bomby, kolebka energii jądrowej.

              – Zastanawiam się, czy mądrale z Oak Ridge wymyślą kiedyś, jak kontrolować syntezę termojądrową – powiedziała Miranda. – Moc gwiazd. Rok jazdy samochodem na łyżeczce wody, zgadza się?

              – Zgadza się – przytaknąłem. – Myślę, że jest to na ich liście priorytetów zaraz po teleportacji i przemianie ołowiu w złoto.

              – Już tego dokonano – oświadczyła.

              – Co? Teleportacji?

              – Nie – jęknęła. – Przemiany ołowiu w złoto.

              – Co takiego?

              – Tak – potwierdziła. – Małe ilości, nanogramy czy coś. Mogliby to robić nawet tutaj, w Oak Ridge, w jednym z akceleratorów cząstek lub reaktorów badawczych. Wystarczy rozbić mnóstwo protonów, neutronów, kwarków czy czego tam o atomy ołowiu i presto, mamy atomy złota. Aha, i mnóstwo śmiertelnego skażenia radioaktywnego.

              – Cholera – wyrwało mi się – nic za darmo! A przy okazji, jesteś mi winna snickersa.

              Przejechaliśmy przez tory i kluczyliśmy przez chwilę pośród centrów handlowych, następnie skręciliśmy na wschód w główną arterię miasta, Oak Ridge Turnpike, i minęliśmy kolejne galerie handlowe. Oak Ridge było miastem bez centrum, co obecnie zdarza się coraz częściej – wystarczy spojrzeć na niektóre dzielnice sypialne Knoxville. Ale Oak Ridge miało ku temu dobry pretekst. Zostało zbudowane podczas drugiej wojny światowej przez armię USA praktycznie z dnia na dzień. Choć sześć dekad przyniosło wiele zmian, miało ono nadal tymczasowy, prowizoryczny charakter. Główną dzielnicę biznesową Oak Ridge, położoną w ciągnącej się z południowego zachodu na północny wschód dolinie, stanowiła jedna ulica o długości ośmiu kilometrów.

              Rozsiane wśród nowoczesnych banków, ośrodków badań medycznych i firm inżynieryjnych drewniane budowle z zapadających się desek zdradzały swoją wojskową proweniencję. Ich cicha degradacja kontrastowała z newralgiczną rolą, jaką odegrały w desperackiej wojennej grze. To tutaj w ścisłej tajemnicy – tak ścisłej, że miasta nie było na mapach aż do 1945 roku – osiemdziesiąt tysięcy robotników i naukowców przez dwa lata dzień i noc pracowało, aby wyprodukować materiał potrzebny do stworzenia pierwszej bomby atomowej. Straszliwe, budzące grozę chmury, które uniosły się nad Hiroszimą i Nagasaki, powstały, w dużej mierze, tu, w tym sennym miasteczku we wschodnim Tennessee.

              Kierując się wskazówkami z GPS, skręciliśmy z głównej ulicy w lewo i wspięliśmy się lekko wijącą się drogą na wzgórze, mijając kolejne budynki pochodzące z czasów wojny.

              Na jego trawiastym szczycie stała biała kaplica z wieżyczką, która wyglądała, jakby ją przetransportowano prosto z Nowej Anglii. Poniżej biały budynek hotelu z tego samego okresu co kościół, ale nie w tym samym idealnym stanie, straszył oknami zabitymi deskami i łuszczącą się białą farbą. Wypłowiały napis nad szeroką werandą oznajmiał, że hotel ten to Alexander Inn, a widok czterech wozów policyjnych z Oak Ridge, z silnikami pozostawionymi na jałowym biegu i wypluwającymi z siebie spaliny, potwierdził, że trafiliśmy we właściwe miejsce.

              Zaparkowałem obok wozów policji i wysiedliśmy. To był słoneczny, ale bardzo mroźny dzień. Słupek rtęci wskazywał minus sześć stopni Celsjusza, ale silny wiatr sprawiał, że temperatura odczuwalna wynosiła minus dwadzieścia. Co gorsza, był to najcieplejszy dzień od tygodnia, a temperatura w nocy spadała poniżej minus dziesięciu. Gdy wiatr wgryzł się w moje policzki, skrzywiłem się i pomyślałem: Gdzie to globalne ocieplenie?

              Za wysokim płotem okalającym hotelowy basen kulił się z zimna policjant. Kiedy Miranda i ja zbliżyliśmy się do bramy, drzwi samochodów policyjnych otwarły się i wyszło z nich, bardzo niechętnie, dwóch umundurowanych funkcjonariuszy i dwóch stróżów prawa w cywilu. Jednym z tych ostatnich był porucznik Dewar, szef wydziału zabójstw, a drugim detektyw Emert, który miał prowadzić tę sprawę.

              Podaliśmy sobie ręce, nie zdejmując rękawiczek, a następnie Dewar i Emert poprowadzili nas przez bramę na teren basenu. Choć hotel pochodził z 1940 roku, sam basen – niewielki, w kształcie nerki – wyglądał jak dodatek z lat sześćdziesiątych. Co więcej, wydawało się, że od lat sześćdziesiątych nie był czyszczony. Był prawie pełen, a mroźna aura sprawiła, że zielonkawoczarna woda stała się zielonkawoczarnym lodem.

              W pobliżu głębokiego końca basenu w brudnym lodzie zakute były leżące twarzą w dół ludzkie zwłoki z rozłożonymi szeroko ramionami i nogami. Mimo że kształt ciała ukryty za grubymi warstwami zimowej odzieży nie zdradzał płci ofiary, głowa była goła i łysa, więc założyłem, że to zwłoki mężczyzny.

              – O rany – wyrwało się Mirandzie. – Widziałam wiele ciał na lodzie, ale ani jednego w lodzie. Jak... – Przerwała i zobaczyłem uśmiech w kącikach jej ust. – Mistrzu – zwróciła się do mnie – młokos zaczyna się uczyć!

              Przeprosiła i poszła do samochodu. Wróciła z pomarańczową walizeczką.

              Policjanci wyglądali na tak samo zaskoczonych widokiem piły łańcuchowej, jak wcześniej Miranda, ale stopniowo w ich oczach zaczął się pojawiać błysk zrozumienia.

              – Nazywają mnie „Człowiekiem ze Stihli” – oznajmiłem, szczerząc się.

              Odpaliłem silnik piły, z powodu mrozu musiałem pociągnąć za linkę rozrusznika kilka razy, i ostrożnie wszedłem na lód. Obejrzałem się za siebie i ujrzałem sześciu policjantów nerwowo spoglądających to na mnie, to na piłę, to na lód. Za to twarz Mirandy wyrażała czyste rozbawienie.

              Przycisnąłem nieco przepustnicę i zbliżyłem końcówkę piły do lodu w pobliżu jednego z rozłożonych ramion. W jednej chwili moja twarz i okulary pokryły się warstwą zestruganego lodu. Plując, wyłączyłem silnik i odłożyłem piłę, otarłem policzki i szkła. Przy drugiej próbie, kiedy warczące zęby piły zbliża...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin