MGIEŁKA_Józef Hen.rtf

(289 KB) Pobierz

 

HEN JÓZEF

MGIEŁKA

 

Zbędzie z tego film, panie re­żyserze, będzie, jak Boga kocham, będzie, będzie, niech skonam. Bomba, panie reżyserze! A zresztą, po co panu bomba? Pan potrafi z niczego zrobić coś, wierzę w pański talent, pan ma oko, ja panu opo­wiem co i gdzie, a co się tyczy tego: jak?, to już mnie

0              to głowa nic a nic nie boli, to już ja wierzę w pana. Pięć patyków - i ma pan historyjkę na film, odstę­puję po cenie kosztu, niech skonam. Pan się śmieje z tej ceny kosztu, pan myśli, że ja w tę historię nie zainwestowałem. Człowiek sobie żyje, a fabuły z je­go życia emanują jak strumień tych tam cząsteczek, tak? Wiadomo dobrze, że jest całkiem inaczej, sam bieg życia jest dostatecznie kosztowny, by żądać od anonimowych firm odszkodowania, nie idzie o sa­mą forsę, rzecz prosta, ale o nerwy, ścięgna, mięśnie

1              naskórek, o wszystko, co zżera z ludzi czas. Gdyby mnie na to było stać, odstąpiłbym dramat głęboko przeżyty za darmo, proszę mi wierzyć, ale widzi pan, tak się złożyło, że jestem spłukany. Przyznaję, nie wiedzie mi się ostatnio, pech, panie reżyserze, uczciwość nie popłaca, drugi by wykorzystał znajo­mości, stosuneczki, ostatecznie dobre kilka lat prze-

bankietowałem, i nie samotnie, proszę mi wierzyć, ale ja nie potrafię się nagiąć 9 wstręt, niezależność, duma Europejczyka, najważniejsze nie dać się, za­chować europejskość, keep smiling - przepraszam, że się wywnętrzam, zaraz przejdę do rzeczy. Dwie wódki, panie Orłowski, ale z lodu, powiedz pan tej pani w bufecie, że to dla mnie. Wódki moje, pa­nie reżyserze! Nawiasem i całkiem niezależnie: czy mógłby pan coś do końca tygodnia - niewiele - dwie stówy? Dziękuję. A kino dla pana mam! Mu­rowane! Dwa słowa: on, ona - i ten trzeci. Mnóstwo innych postaci w tak zwanym tle. Ze mną włącznie. To ma być wódka z lodu? Ech, panie Orłowski, panie Orłowski, schodzicie powoli na psy, pańskie zdrowie, panie reżyserze, za pomyślność naszego filmu. Tytuł: Happy end. Czy zły tytuł? Paradoksalny, mylący, bo wszystko się rozleciało w diabły, ale to może jest interesujące, co się kończy rezygnacją i rozkładem. Nie wiem, czy pan się domyśla, że mistrzem mojej młodości był Schopenhauer, oczywi­ście bez wpływu na życie erotyczne, a w ogóle musi pan założyć, że ja nie jestem taki idiota, na jakiego wyglądam, niczego nie żałuję, panie reżyserze, ni­czego, nawet tego, że jestem spłukany. Tak się złoży­ło bowiem, że ja mogę być spłukany, mam takie cholerne prawo, ponieważ ja, miły panie reżyserze, nie podjąłem wobec was żadnych zobowiązań, na­wet wobec samego siebie. I śmieję się z tych, którzy kiwają nade mną głowami i mówią o „powolnej de­grengoladzie", i tak dalej. Żadnej degrengolady! Nic z tych rzeczy. Ja nie spadłem z pieca na łeb. Ja nigdy nie starałem się być na górze. Życie bez ideałów, życie pogańskie. I dlatego żadnych frustracji. Never.

j rf;V>“-: - v              - ■,|1<►»•) * ■

SferSifcLii iJ .iii...*. V. . ■ W',^- ■ •.. , -;-■;

Widzę, że mistrz spojrzał na mnie z zainteresowa­niem. Mistrz dostrzegł we mnie postać! Dobrze,

o              tym pogadamy kiedy indziej. Jestem gotów sprze­dać mistrzowi swoje życie. Na razie poproszę

o              ćwiartkę i karpia po żydowsku. Panie reżyserze, nie bujajmy się, pan jesteś ktoś, a ja jestem zero, a mimo to, panie reżyserze, chwilami wydaje mi się, że pan mi jakby trochę zazdrości. Może źle się wyraziłem, ale... nie, dobrze! Tak, pan mi czegoś zazdrości! Nie, nie tego życia nietwórczego, pozba­wionego podniety z ulepiania narodowej wyobraź­ni, pan by bez tego nie mógł istnieć, sama willa panu nie wystarczy, w tym miejscu mojej biografii pan mi nawet współczuje, pan się nawet dziwi, dlaczego ja, jako notoryczny nikt, nie poddaję się na przykład rozpaczy, dlaczego nie zacisnę mocniej węzła krawa­ta, żeby mi gały wyszły na wierzch i żeby się zrobiło ciemno, sztywno i obojętnie. Pan, panie reżyserze, zazdrości mi czego innego: mojej równowagi. Tego, że najpierw ja się tu przed panem wygadam, a po­tem, jak przyjdę do swojej kawalerki, padnę na tapczan i zasnę twardo, bez tych środków nasen­nych, podczas gdy pana nocami sen odchodzi, gada pan i gada do siebie, wymyśla niezwykłe ustawie­nia, wykłóca się pan z recenzentami, aktorami, mini­strem, czynnikiem społecznym, żoną, a najwięcej ze sobą, tak, bo to jest pana najtrwalszy i najbardziej nieubłagany przeciwnik, pan sam, to jest ten naj­ostrzejszy krytyk, budziciel zwątpienia, ten, który pana przejrzał i od czasu do czasu unicestwia pana. Zazdrości mi pan tego, że ja żyję w zgodzie sam ze sobą. Czego się pan tak na mnie gapi? Że pana odgadłem? Myślał pan, że ma pan do czynienia

z ostatnim złamańcem, który korzysta z okazji, żeby pana nabrać na dwie stówy plus ćwiartka, czcigod­na ćwiartka jest pana, a tamte dwie wódki moje - więc za kogo mnie pan brał? Czyżbym się ośmielił zawracać panu głowę, gdybym nie miał nic do powiedzenia panu, który... Pan się czegoś boi, panie reżyserze, pan się boi historyjki, którą mam opowie­dzieć. Czy mogę zaproponować coś ordynarnego? Chlapnij pan drugi kieliszek wódki, panie reżyserze. Czasem, czasem — bardzo rzadko, ale jednak — cza­sem pomaga. No, widzi pan... Jeden kłopot, panie reżyserze, jeden autentyczny kłopot. Ja wiem, że pan by chciał, żeby ona - ta bohaterka - to była kobieta dojrzała, lat trzydzieści pięć, siedem 1 nawet czter­dzieści. Że tylko taka kobieta naprawdę coś tam może odczuwać, i tutaj serwuje pan całą głębię psy­chologii i coś tam jeszcze. Niestety, panie reżyserze. Za takie psie pieniądze - nic z tego. Never. Ja za krajową walutę po prostu nie mam obowiązku znać się na dojrzałych kobietach. Trudno, skarbie. Smar­kule, koty - to jest poletko niżej podpisanego. Pań to ja się boję, panie zanadto wiedzą, czego chcą. Jeśli sprawa dotyczy ich zmysłów - a przepraszam, niech pan spojrzy na mnie, z moją łysinką, brzusz­kiem, niesportową figurą - czego one właściwie mo­gą ode mnie chcieć, te przemyślne panie, jeśli nie pewnych szczegółów anatomicznych, które, jak wie­dzą z doświadczenia, nie przedstawiają się mniej sprawnie u mężczyzny brzydkiego niż u pięknego - mało tego, one wiedzą, przysięgam, że ci urodziwi może i działają podniecająco, ale są tak rozleniwieni, że 1 myślę, że rozumiemy się bez komentarzy, a ja nie chciałbym, żeby się cała rozmowa skończyła na

¿¿»»»•'»♦i: '• {;■]

BkSftisS^fewSWBg

.-— rtT^iM^^łyŁ^jŁ.SŁi.^ llWWltli ii lii*:

WBP*' iHPf^Eu

sprawach, ku którym nieuchronnie się stacza i jed­nym słowem, zapewniam pana, że w roli rozpło- dowca czuję się nieswojo, że sama sytuacja mnie poniekąd obraża. W ogóle zaś nadmiar wiedzy ko­biet o miłości i mężczyznach trochę nas niepokoi, czy nie tak? Nasze pokolenie, mam na myśli przed­wojennych gimnazistów, wciąż nie może się wyzwo­lić z marzeń o kobiecie naiwnej i czystej. Nie może­my się pogodzić z trywialnością płd, którą chcieli­śmy widzieć zawsze jako słabszą i piękniejszą. Wdąż nosimy w sobie obraz anioła. Nie możemy się pogodzić z tym, że to stworzenie, naiwne i śliczne (bo obowiązkiem kobiety jest być śliczną), oddaje nam się dlatego, że jest, jakie jest, to znaczy zmysło­we i histeryczne, a wszystkie te rozkoszne wes­tchnienia i poszeptywania przeznaczone są nie dla pana ani dla mnie, ale dla mężczyzny jako takiego, duże „M" byłoby tu całkiem na miejscu. Pan znowu przybladł, panie reżyserze, a wobec tego, że nie jest pan pierwszą naiwną, i wobec tego, że nie mówię żadnych rewelacji, sądzę, że pan też woli nosić w sobie obraz anioła - wbrew oczywistośd, wbrew własnemu łajdactwu i wbrew faktom, które podaje psychologia i biologia, i dodatki seksuologiczne do gazet. Ale ja chciałem panu tylko wyjaśnić, dlaczego ja właśdwie nie lubię kobiet. Co innego dziewczę­ta - tak, dziewczęta to całkiem co innego. Jak pan myśli, co w mojej łysince widzą dziewczęta? Proszę się przez chwilę zastanowić. Nie jestem przedeż ani słynnym reżyserem jak pan (przez co ma pan całko- wide spaczone spojrzenie na rzeczywistość erotycz­ną Polski Ludowej), ani nie posiadam auta, stanowi­ska, chaty za miastem, nic. Ale za to mam owe

niepociągające warunki zewnętrzne, które w pew­nych okolicznościach stanowić mogą walor, garnitur z angielskiej wełny, koszulę, krawat, spinki. Jednym słowem - dorosłość. To właśnie we mnie one widzą: klan mężczyzn dojrzałych, którzy, jak się dziew­czętom wydaje, rządzą tym światem. A one tkwią wciąż jeszcze jedną nogą w dzieciństwie i o niczym tak nie marzą jak o tym, żeby się z tego dzieciństwa wyrwać. I niczego się tak nie boją jak owego doro­słego życia. Bo czują się u jego progu bardzo nie­pewnie. Jak ktoś, kto ma pierwszy raz w życiu sko­czyć z wieży do wody. Próbował pan kiedyś? Nie­pewne siebie są nawet te najbardziej ponętne. Nie każda jest taka głupia, żeby sobie tworzyć na własny temat nie wiem jakie mity. I dlatego przyjaźń z ta­kim facetem jak ja - podkreślam słowo „przyjaźń" - pochlebia młodej dziewczynie, nobilituje ją niejako. To, że facet niemal przejrzały raczył na niej, na smarkuli, zatrzymać wzrok, uznać, że jest interesu­jąca, rozbija kompleksy. Jeśli wziął ją do siebie, to znaczy, że jest warta groźnego świata zwycięzców. W moim pokoju one odzyskują zaufanie do siebie. Zręcznie wstawione pańskie nazwisko, drogi reżyse­rze (a przyznam się, że chętnie się pana osobą przy okazji posługuję), działa bardzo podniecająco. O roli snobizmu w miłości pan chyba słyszał? Więc o tym będzie ten film. Jeśli spojrzymy na całą historię od tej strony, okaże się, że motywy psychologiczne w po­stępowaniu młodych dziewcząt są bardziej skompli­kowane niż u tej mądrej pani, której przeżycia pan wolałby przedstawić na ekranie. Dziewczęta są głu­pie, zgoda - w zasadzie, rzecz prosta. Powierzchow­ne. Nieświadome pobudek, które nimi kierują. Ale

to, to jest przecież najciekawsze - podświadomość - czy nie tak? - a jak ją pokazać w kinie, to ja nie wiem, to już pańska sprawa, od tego pan jest as, ja mam do opowiedzenia historyjkę, i cześć pracy. Chociaż nie. Muszę panu przekazać całą obudowę psychologiczną, bo gołe fakty mogą okazać się nie wystarczające... Musi pan wiedzieć, o co gra się toczyła. Historia jest balzakowska, a dzieje się w sto­łecznym mieście Warszawie. Tylko że ja nie jestem Rastignakiem, proszę zapamiętać, mam gdzieś karie­rę - proszę mi wybaczyć, że poświęcę jeszcze pięć minut sprawie: dziewczęta i ja. Bo mimo wszystko ja trochę problem uprościłem, to żeby szybciej do­trzeć do sedna, a pańskie zadanie, panie reżyse­rze, będzie odwrotne, pan musi wszystko z powro­tem naplątać, i to tak, żeby recenzenci zgłupieli do reszty. Bo widzę w pańskim spojrzeniu logiczne py­tanie: kochany narratorze, czy przypadkiem nie cza­rujesz? Czy nasze dziewczęta rzeczywiście wolą osobników postury nikczemnej? Czy przypadkiem nie wolą chłopców urodziwych, świetnie zbudowa­nych i z wszelkimi innymi walorami, wśród których funty szterlingi, mimo dewaluacji, wciąż jeszcze od­grywają niemałą rolę? Naturalnie, że wolą! Ale star­czy dla wszystkich, panie reżyserze, starczy dla tamtych i starczy dla mnie. Kiedy indziej sporządzę panu „mały katechizm uwodziciela", oczywiście za większe pieniądze. Teraz wyliczę panu z niego tylko kilka punktów, ważnych dla naszej historii i dla jej bohaterów. A więc - primo: ja poświęcam dziewczy­nom dużo czasu. Właściwie niczym innym się nie zajmuję, chyba że ze względów ode mnie niezależ­nych nie ma mnie dla świata. Normalnie rzecz bio-

rąc, nie mam innych zobowiązań, nie odwołuje mnie praca, studia, redakcja, zebrania, stołówka, nie wspominając już o takich koszmarach jak kochająca żona, inteligentne dzieci i wnuki. Jestem zawsze do dyspozycji. Jeśli więc nuda 1 pędzą do mnie. Jeśli pustka - do mnie. I dziewczęta to czują: że traktuję je poważnie. Ja - takie smarkule! Jedna mi kiedyś powiedziała: „Z tobą dziewczyna może pogadać

o              wszystkim. Spójrz, jakie mam piękne botki! Krajo­we!". A ja się nie roześmiałem, tylko pocałowałem ją w kark. I kiedy pocałowałem ją w kark, tak tam ładnie pachniało w tym miejscu między fryzurą a kołnierzykiem, taki miły wargom był ten kawałek babskiej skóry, że pomyślałem sobie, że warto. War­to udawać, że mnie te botki interesują i że w ogóle jest to szalenie poważny problem. To by był punkt drugi: poważne traktowanie dziewcząt, a punkt trze­ci sprowadza się do rzeczy bardzo prozaicznej: za­opatrzenia lodówki. Z tym mam, między nami, naj­więcej kłopotów, zarówno ze względu na znane pa­nu trudności obiektywne, jak i na trudności subiek­tywne: dość częsty brak gotowizny. Ale prawdziwy mężczyzna drobiazgom się nie poddaje! Alkohol i zakąska muszą w domu być! I powiem panu coś rewelacyjnego — jak na ten kraj oczywiście: przede wszystkim zakąska, a dopiero potem alkohol! Tak! Bo one bywają głodne. Bo one bywają samotne. Bo one bywają wściekłe. Telefonują wśród nocy, duszą łzy. „Ty co porabiasz?" - pyta taka. Odpowiadam, powiedzmy: „Myślę o tobie". Banał, zgoda, pan za­sunie tu inny dialog, bardziej atakujący, na przykład: „Siedzę na szafie i łowię rekiny. A ty co?". Wysłu­chuję krótkiego monologu i mówię: „Wpadnij do

^^¿MfwBwiSi^’ t*- %-^fi’* * *"y* '* i ¡fS^ 'y;’’ *' * ',• ¡■Mk»              jd&,|^ffl!Swi!iSfflfi®

;;v;::>^;.;.^>              -i ;r?

ijyyaJb^-%f i*# #f * *V> ^ - •+ *-; -

MSxS4V

ą5#fc|<*k1HF(|«Bł

9              ^ Jfc • W \ ^

5?$ *r»W *#

mnie, zrobisz mi kolację". To tylko przykładowo, można to inaczej zaaranżować. Czasem proponują wprost: „Znajdzie się u ciebie coś do zjedzenia?". Przychodzą same lub w towarzystwie. Mogą wypo­cząć, poczytać, podrzemać, wykąpać się. Nie zawsze muszą się wypłacać. Wedle ochoty. Najczęściej się rozkrochmalają. Przez wdzięczność. Wiedzą, że je­stem na ich skinienie. Przychodzą do mnie i rządzą się. Smarkulom to strasznie imponuje: robić szmatę z poważnego faceta. Mieszkam, wie pan, na trzecim piętrze, dom bez windy. Była taka, która robiła sobie zabawę z tego, że posyłała mnie wdąż na dół, do różnych sklepów. Zapomniałeś tego, zapomniałeś tamtego. Leć. Podaj do łóżka. Naturalnie, grała rolę. Grała rozkapryszoną panienkę, która lubi się wyle­giwać i której usługuje stary wyga, znany dziwkarz (bo aura zepsucia wokół mojej osoby przyczynia się do następnych sukcesów, proszę to zapamiętać, pa­nie reżyserze, to jest punkt czwarty, ta aura zepsu­cia; mężczyzna, który miał dwieście kobiet, musi być znawcą, i taka idiotuńcia marzy właśnie o tym, żeby być dwieście pierwszą, bo to znaczy, że spec ją dostrzegł i może nawet dal wysoką notę, a one, jak się już rzekło, są tak niepewne siebie), usługuje więc wyga, znajomy reżyserów, dziennikarzy i jednego dygnitarza. A co w domu? Ojciec rencista, ustęp w podwórzu, blaszana miska zamiast wanny. Try­wialność. Rozumiałem tę jej grę, rozumiałem potrze­bę rekompensaty i wykonywałem wszystko bez oporu. Kobiety, dziewczęta także, mają mitomańską wyobraźnię, czerpią z niej podnietę do wyczynów seksualnych, mądry mężczyzna musi się dostoso­wać, więcej, powinien odszukać w partnerce właści­

M,

wy jej rodzaj mitomanii, pójść jego tropem i wydo­być na jaw, bo często jest to mit przez nią samą nie uświadomiony, przygnieciony balastem oporów i lę­ków, głupotą jest więc się gorszyć, a już na pew­no niezręcznością - tłumić. Bo może przyjść ktoś inny, ktoś brutalny i bezwzględny, i on wszystko, co ukryte, odkryje (może dlatego mu się to udało, że nie kochał, a więc był bezlitosny w introspekcji), i jego, łajdaka, będzie się całować po dłoniach, pal­cach, piersiach, za nim będzie się włóczyć suczym swędem. Panie reżyserze, pan posmutniał. Cóż ja panu powiem? Może całkiem niepotrzebnie pan po­smutniał... Dobrze jest z tego wszystkiego zdawać sobie sprawę, ale rzadko się zdarza, by tę wiedzę udało się dopasować do własnych problemów. Bo rozum kobiet, ich inteligencja, sumienie, interes własny wreszcie - sprawiają, że nasze życie miłosne nie poddaje się schematom. Na szczęście. Nasza wiedza może tylko korygować w pewnym stopniu nasze własne poczynania, które i tak pchają nas w kierunku nieprzewidzianym. Jeśli to może pana, panie reżyserze, pocieszyć w pańskiej rozterce... A może jednak parę kropelek? Tylko mi się mi­strzu, nie zalej, bo ja do ściany gadać nie chcę. Cielęcina i chrzan, panie Orłowski, tak, panie reży­serze, od tamtego czasu jadam cielęcinę i chrzan, bo ona to lubiła, i chociaż to nie była moja dziewczyna, tylko jego - mówię o bohaterce, nie o tej, co mnie na dół posyłała - chociaż to nie była moja dziew­czyna, jednak... człowiek jest głupi jak but, stwier­dzone. Ja panu teraz opowiem wszystko po porząd­ku, a pan może to sobie potem wszystko poszarpać i poprzestawiać, jak na nowoczesnego artystę przy-

WIBBGm

H MHHMBKlragM

H

stało. Ustalmy pewne dane. Najpierw ja - Narrator, uczestnik akcji. Nieudacznik, ale z własnej woli. Zresztą o mnie pan już wie wszystko. Może mnie pan obsadzić najprzystojniejszym aktorem w Polsce, od tego jest pan artystą. Jak mnie nazwać? Zobaczy­my, nieważne. Gorzej z nią. Ma pan dla niej jakieś nie zgrane imię? Najlepiej jakiś skrót. Na przykład - Finka. Podoba się panu? Nie ma tragedii, umowę potem pan zmieni. Finka. Lat dwadzieścia. Pan się skrzywił, panie reżyserze. Może ma pan rację. Bo ona ma też jakby więcej. Przyjmijmy, krakowskim targiem - dwadzieścia pięć. Teraz on. Ile on ma lat, panie reżyserze? Daj podumać. Czterdzieści jak ob­szył, ani grosza mniej, byliśmy przecież w jednej klasie, a on nawet o rok starszy ode mnie, bo przed­tem jedną klasę powtarzał. Tak, to ja w tamtych czasach błyszczałem w szkole, ja z moją wyobraźnią i inteligencją, i z biblioteczką mojego ojca - nauczy­ciela polskiego w małym miasteczku - podczas gdy on, nieśmiały chłopek, nie nadążał. Potem przyszła wojna, przerwaliśmy naukę, ja trochę konspirowa- łem, on gdzieś znikł, uczył się, jak się okazało, na kompletach, potem wyrwał nagle do Batalionów Chłopskich, tam go poniosło, a ja robiłem powsta­nie. To wszystko ma niewiele wspólnego z samą akcją filmu, ale trzeba, żeby pan wiedział. Bo jeśli chodzi o mnie i o nią, o Finkę, to niech nas diabli, rób pan sobie z nami, co chcesz, ale jeśli chodzi

o              niego, to chciałbym, żeby wszystko było kropka w kropkę zgodne z rzeczywistością, dopiero wtedy będzie się trzymało kupy. Pan przecież wie, o kogo chodzi, o naszego wspólnego znajomego, znakomi­tego filozofa C., który do niedawna łączył jeszcze

: '**'■;* 4;%;; > «i/» v. ■

ły-

1*» ii* »ł*!-*1«* iMi

wykłady z niezłą posadą w pewnym ważnym gma­chu. Ach, nie spodziewał się pan! Pozostańmy więc przy kryptonimie. Proponuję nazwać go „Milton". Tak mówiliśmy o nim w pewnym trudnym okresie i zaraz panu wyjaśnię dlaczego. Czy interesował się pan kiedyś Miltonem? Szkoda, pouczające. Wystar­czy uprzytomnić sobie, że młody Milton zaczął od sonetu na cześć Szekspira - „Szekspirze, wielki du­chu!" - co zresztą przesądza sprawę autorstwa trzy­dziestu sześciu sztuk, bo sonet ten powstał w kilka zaledwie lat po śmierci mistrza i gdyby istniały wówczas jakieś wątpliwości, mówiono by o nich sobie na ucho i Milton nie wygłupiłby się sonetem - to ten Milton zaczął od hołdu na cześć aktora i dra­maturga, a potem, jako sekretarz Cromwella, popie­rał reżym, który teatru zabronił jako wymysłu sza­tańskiego. To jest kino, co? Pomyślimy o nim, mi­strzu, ale kiedy indziej, bo nasz krajowy Milton tyz pikny. Miał osiemnaście lat, kiedy wojna się skoń­czyła, i objawiał nieoczekiwaną - dla mnie nieocze­kiwaną - dojrzałość i wiedzę. Studiowaliśmy obaj filozofię, on z uporem i z coraz większym zaanga­żowaniem, po chłopsku, ja po trzech latach studia rzuciłem, zająłem się trochę dziennikars...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin