Zbrodnia wśród róż - Zofia Kaczorowska.pdf

(2319 KB) Pobierz
1281834187.001.png
1281834187.002.png
Rozdział 1
Pielęgniarka oddziału wewnętrznego jednego z większych
szpitali warszawskich — Ewa Gajska, to znaczy ja — podążała
pewnego wiosennego dnia spiesznym, lecz niemiarowym kro-
kiem w stronę swojego własnego domu, klnąc pod nosem na
różne pełne złośliwości życia codziennego.
Deszcz siąpił mi prosto w twarz wcale nie majowo, ale cał-
kiem jesiennie, podmuchy zimnego wiatru rozwiewały na wszy-
stkie strony świata spięte byle jak oczywiście w pośpiechu, wło-
sy. Gdybym nawet nie zapomniała w pracy parasolki, to i tak
nie mogłabym się nią posługiwać z braku dodatkowej trzeciej
ręki, gdyż w obydwóch przeze mnie posiadanych dźwigałam,
jak zwykle wypchane do granic pojemności, siatki z prowian-
tem, służącym do zaspokojenia wilczego apetytu moich trojga
dzieci. Ponadto jakaś korpulentna pani wbiła mi w autobusie
obcas w nowe rajstopy, a na rękawie płaszcza z madery, który
niedawno nabyłam, pojawiła się ni stąd, ni zowąd okazała
tłusta plama. Wszystko to razem, łącznie z perspektywą
gotowania obiadu dla całej rodziny i usuwania bałaganu, jaki
niewątpliwie o tej porze panował w domu, wprawiało mnie w
tak zwany psi humor i obciążało moje barki balastem
nadprogramowych kilkunastu lat życia. To znaczy czułam się
tak, jakbym dobiegała przynajmniej pięćdziesiątki i była w
okresie zaawansowanego klimakterium, chociaż w
rzeczywistości kilka dni temu ukończyłam trzydzieści sześć lat.
Silne smagnięcie wiatru nieomal że podcięło mi nogi.
Nareszcie w zasięgu mojego wzroku ukazały się zabudowania
osiedla domków jednorodzinnych, z których jeden był moją
prawowitą własnością. Dawniej królowały tutaj zielone
przestrzenie, gęsto często pasły się krówki i gdakały kury na
wyboistych ścieżkach, obecnie wdarła się urbanizacja w postaci
licznych rzemieślniczych pawilonów, szkoły, przedszkola,
żłobka, stanowiących prawie zwartą zabudowę. Wszystkie
domki na ogół otaczały miniaturowe, wypielęgnowane i
ukwiecone ogródki, w naszym natomiast permanentnie
panował nieporządek, jakby gospodarowała w nim gromada
jaskiniowców, a nie młodych, rzekomo kulturalnych ludzi.
Niestety podobnie zazwyczaj prezentowało się wnętrze willi,
gdyż cechą charakterystyczną moich dzieci była absolutna
obojętność na sprawy doczesne, a przede wszystkim na
sprzątanie, odkurzanie, trzepanie i tym podobne czynności
przyczyniające się do normalnego wyglądu mieszkania. Ja zaś
przeważnie nie miałam na nic czasu. Trzeba przyznać, że
wszelkie moje wysiłki zaprowadzenia jakiegoś ładu i porządku
zwykle spełzały na niczym, a różnorakie pogróżki zastosowania
wymyślnych sankcji karnych wobec moich
niesubordynowanych potomków odbijały się od ich mózgownic
jak groch od ściany. Prawda zaś była jedna — po prostu nie
cieszyłam się u własnych dzieci należytym autorytetem. Nic w
tym dziwnego, skoro miałam trzydzieści sześć lat, moja
najstarsza córka, Patrycja — dziewiętnaście, druga z kolei,
Karolina — osiemnaście, a najmłodszy syn, Michał —
trzynaście.
No, w końcu dobrnęłam do drzwi wejściowych. Całe szczęś-
cie, bo prawa ręka zupełnie odmówiła mi posłuszeństwa i
siatka wywinęłaby za moment akrobatyczne salto. Przez wiele
lat, wchodząc do mego domu, nie mogłam oprzeć się
wspomnieniom, kiedy cegłę po cegle tej budowli wznosił mój
pracowity mąż, Krzysztof, który nie zdążył się nawet nacieszyć
efektami mozolnej pracy. Obecnie myśl ta powracała coraz
rzadziej, zacierana przez upływający czas, tempo codziennego
życia i bieg wydarzeń. Zresztą przy Patrycji, Karolinie i Michale
można było w ogóle przestać myśleć, ze zmartwienia nagle
osiwieć albo kompletnie wyłysieć, co szczęśliwie nie stanowiło
dla mnie niebezpieczeństwa, dzięki mojemu bujnemu
owłosieniu.
Potomstwo moje, poza bezustannym łapaniem od kołyski
wszystkich chorób wieku dziecięcego, odznaczało się dziwnymi
cechami i właściwościami. Na przykład posiadało umiejętność
nagłego znikania z zasięgu mojego widzenia — coś w rodzaju
zapadania się pod ziemię. Dochodziło do tego, że nie mogłam
żadnego z nich na parę minut spuścić z oka, aby potem nie
tropić bezskutecznie przez parę godzin. Szczególnie celowała w
tym Karolina, której kilkakrotnie od świtu do nocy poszukiwały
wszystkie rodziny zamieszkałe w sąsiedztwie, łącznie z Milicją
Obywatelską. Michał natomiast od najmłodszych lal łączył w
sobie zdolności Edisona, Kopernika i Sherlocka Holmesa.
Początkowo przejawiały się one w serii wynalazków polegają-
cych na komponowaniu mieszanek wybuchowych w piwnicy
domu, mających zrewolucjonizować erę atomową, w związku z
czym tylko cudem nasza chałupa parę razy nie wyleciała w po-
wietrze. Potem zainstalował na dachu „obserwatorium astrono-
miczne" zagrażające pożarem na skutek załamywania się pro-
mieni słonecznych w lustrach. Ostatnio na szczęście opanowała
go mania komputerowa. Obecnie nie istnieje dla niego nic poza
komputerami osobistymi „Spectrum" i „Atari“, przy czym
wspólnie z podobnymi sobie zapaleńcami pracuje nad światło-
wodową siecią komputerową, czyli systemem łączy, którymi
powiązane są komputery. Oczywiście są to jego wywody, a ja
nawet nie próbuję z tego zrozumieć ani jednego słowa. Lepsze
jest oczywiście to, niż jego poprzednie osiągnięcia na polu
wynalazczości.
Moje uporczywe dzwonienie do drzwi przez dłuższy czas po-
zostawało bez echa. Wreszcie na progu ukazała się Karolina i
chciała czym prędzej pobiec schodami na górę. Jest to zdecy-
dowanie najbrzydsze z moich dzieci. Piegowata, o rudych,
łatwo przetłuszczających się włosach, nieco przykrótkich
nogach, zbyt tęga jak na osiemnastoletnią dziewczynę,
najbardziej przypominała swojego ojca, a mego zmarłego przed
dwunastoma laty Krzysztofa. Trzeba przyznać, że zdawała
sobie doskonale sprawę z mankamentów swej urody, wobec
czego nosiła stale spodnie i obszerne, powiewające bluzy-
chałaty z kolekcji Grażyny Hoff. Do dziesiątego roku życia
miałam z nią duże kłopoty wychowawcze, gdyż nie chciała się
uczyć, uważając szkołę za przeżytek zwapniałych mózgów
Zgłoś jeśli naruszono regulamin