Worcell Henryk - WIECZORY POD LIPĄ.rtf

(464 KB) Pobierz

Worcell Henryk

WIECZORY POD LIPĄ

 

 

Do Buchcikowic nie jest daleko — jakieś dwadzieścia kilometrów od Wrocławia. Wszystkim kolegom pisarzom, którzy chcieliby mieć tam swój wieczór autorski, a którzy nie posiadają własnych środków lo­komocji, radzę korzystać z „ciuchci”, która wyjeżdża z Osobowic. Najlepiej wyruszyć w niedzielę o godzinie trzeciej po południu, by

o              szóstej wieczorem być w Buchcikowicach.

Ja jednak na wszelki wypadek przybyłem na stacyjkę pół godziny wcześniej. Było zupełnie pusto, okienko kasowe jeszcze zamknięte. Chwilkę stałem przed napisem: „Wejście na peron bez ważnego bi­letu surowo wzbronione”, w końcu jednak zaryzykowałem, wychy­liłem się zza drzwi i rzuciłem okiem na peronik i na ślepy tor, zamk­nięty z lewej strony solidnym parkanem, by pociąg z rozpędu nie wjechał na sąsiednie gospodarstwo.

Nadeszły trzy rozmowne pasażerki, ni to mieszczki, ni wieśniacz­ki, potem kasjerka otworzyła okienko i wyniknął poważny kłopot, bo nie miała wydać reszty z dwudziestu złotych. Tymczasem kolejarze podstawili pociąg pod same drzwi, pośpieszyłem się, by zająć miej­sce dla palących, ale w lot się zorientowałem, że skoro pociąg składa się z jednego tylko wagonu, to chyba wolno w nim palić.

Doszły jeszcze dwie pasażerki, razem było ich pięć; wszystkie zna­ły się nawzajem, tylko ja jeden byłem tu obcy, ale też niedługo, bo ' w czasie podróży wciągnęły mnie w rozmowę, wypytywały o mo­je zarobki literackie, ile mam dzieci i czy moja żona umie robić pie­rożki | mięsem. Mnie zaś poinformowały, że jeślibym chciał kupić dobre masło i świeże jajka, to najprędzej dostanę w„Delikatesach” w PDT, bo one tam zawsze kupują.

Zjawili się także dwaj kolejarze, jeden bardzo stary, pewnie już emeryt, drugi bardzo młody, pewnie praktykant; obaj wdali się w żartobliwą pogawędkę z pasażerkami, do których zwracali się po imieniu: „Oj, pani Marysiu” — „No, no, pani Jadziuniu”.

Minęło dziesięć minut od terminu wyznaczonego rozkładem jazdy.

ale nie martwiłem się, byłem pewny, że pociąg w drodze do Buch- cikowic nadrobi opóźnienie. Wreszcie ruszamy. Ujechaliśmy jakieś sto metrów, gdy nagle stary kolejarz zrywa się z ławki: „O psia- kość, zapomniałem tego czarnego zeszytu!” Ten młody, przytomny . umysłem, wyskoczył na platformę, krzyknął do maszynisty: „Staszek, zatrzymaj na chwilę!” i nie czekając, aż pociąg stanie, wyskoczył

i              pobiegł na stacyjkę po ten zeszyt.

Potem już jechaliśmy bez przeszkód, tylko gdzieś przed Widawą jakiś złośliwy chłop na szosie równoległej do toru tak popędzał konia batem, że przez pewien czas jechaliśmy razem z jego furmanką, po­tem jednak zdecydowanie wyprzedziliśmy go i dopiero na przystanku w Widawie nas dopędził.

W wagonie panował nastrój klubowo-kawiarniany, dwie panie paliły papierosy, stary kolejarz opowiadał coś o wojnie rosyjsko-ja­pońskiej. Wreszcie dwie pasażerki wysiadły na jakiejś stacyjce, na­stępne dwie razem ze mną w Buchcikowicach, ta piąta też chciała wysiąść, ale na usilne prośby kolejarzy zgodziła się jechać dalej — wiadomo, przepisy PKP nie zezwalają na ruch dalekobieżnego po­ciągu bez pasażerów.

Moje towarzyszki podprowadziły mnie do wsi, wreszcie dotarłem do świetlicy gromadzkiej, wypełnionej po brzegi publicznością. Przy­witał mnie młody kierownik świetlicy, przedstawił mi bibliotekarkę

i              parę osób ze swego grona.

              Czy u was zawsze tak dużo publiczności na wieczorach au­torskich? — zapytałem go.

              O nie, proszę pana, dawniej frekwencja była słaba. Na wieczo­rach Putramenta, Przybosia, Sandauera mieślimy tylko kilkanaście osób. Poprawiło się od czasu, gdy był u nas pan Ostańkowicz1.

              Pa-anie — dodał ktoś z otoczenia — ten pan takie kawały opo­wiadał, żeśmy pękali ze śmiechu.

Z niepokojem rozejrzałem się po sali. Publiczność, zwłaszcza panie w karakułowych futerkach, zajmowała miejsca, cisnąc się do przodu, jakiś chłopak z magnetofonem w ręku rozpychał się w pierwszej ławce: „Maryśka, posuń się!” — Widziałem oczy wlepione we mnie, twarze życzliwie uśmiechnięte, już gotowe do pękania. W wejściu jeszcze tłoczyli się ludzie, gdy nagle wśród nich ujrzałem twarz dobrze mi skądś znaną. Zahorczuk! A właściwie nie Zahorczuk tylko Hryńczuk2, bo „Zahorczuk” to nazwisko zmyślone dla bohatera jed­nego z moich opowiadań. A tu wlazł prawdziwy Hryńczuk, mój dawny sąsiad ze Skrzynki, z tego okresu kiedy jeszcze prowadziłem gospodarstwo rolne i nieraz w polu wymienialiśmy sąsiedzkie po­zdrowienia: „Dzień dobry, serwus, jak się masz!” Później obaj wye­migrowaliśmy stamtąd, on do sąsiedniego powiatu, ja do Wrocławia, ale pamiętałem o nim i „pożyczyłem” go sobie jako wdzięczną postać do opowiadania pod tytułem Nie ma Zahorczuków w Zdarzycach. Ale

skąd on się tu wziął, sto dwadzieścia kilometrów od Skrzynki? Jakiż ten świat mały — „ciuchcią” możesz wszędzie dojechać! Pewnie ma tu krewnych albo przyjaciół, którzy go serdecznie ugościli, to wi­dać po jego zaczerwienionej twarzy i oczach wyrażających nadmier­ne zainteresowanie moją osobą. Mam nadzieję, że nie czytał tego opowiadania o Zahorczukach, bo o ile pamiętam, on w ogóle nic nie czyta. A jeżeli czytał? Wtedy może tu być ciekawa dyskusja, mogę na przykład usłyszeć pytanie: „A czemuż to pan samego siebie nie opisał w książce, to byłby bardzo ciekawy temat”.

Już się szykowałem, by podejść do młodego kierownika świetlicy

i              powiedzieć: „Proszę pana, umówiliśmy się, że honorarium otrzy­mam za spotkanie autora z czytelnikami, tak?” Na pewno odpowie­działby, że tak. A wtedy ja:. „W porządku, ale nie zgadzam się za tę marną kwotę na spotkanie autora z bohaterem książki, ja tego nie brałem w rachubę”.

Ale nie było czasu na tę rozmowę, bo kierownik już uciszył salę

i              stanął przy mnie.

              Proszę państwa, dziś mamy zaszczyt gościć znanego literata, pana Worcla, tak sławnego, że już we Wrocławiu ochrzczono jego nazwiskiem ulicę niedaleko dworca kolejowego3. Pan Worcel na pew­no opowie nam wesołe historyjki, prosimy bardzo! — Ukłonił się

i              odszedł na bok.

W pierwszej chwili chciałem sprostować jego pomyłkę, przyznać się, że ta ulica we Wrocławiu nie należy do mnie, tylko do mojego dalekiego krewniaka, ale zmilczałem ze względu na obecność „Zahor- czuka” czy raczej Hryńczuka. Zauważyłem, że zrobił wielkie oczy, niechże wie o tej ulicy, niech wie, z jakim teraz Worcellem ma do czynienia, może to go powstrzyma od zadawania niepotrzebnych py­tań. Zresztą publiczność na wieczorach autorskich ostatnio bywa roz­puszczona, wiadomo, że tam, gdzie byli koledzy Lutogniewski, Ostań- kowicz, Giżycki4, ludzie przyzwyczaili się do zadawania pytań, są po prostu wścibscy jak te pasażerki, które mnie indagowały o pieroż­ki z mięsem. A. „Zahorczuk” czy raczej Hryńczuk może nie tylko

o              pierożki zapytać, różnie tam w Skrzynce bywało, przecież człowiek nie może żyć świątobliwie tylko dlatego, że kiedyś w przyszłości na­pisze tych parę książek.

Z miejsca wziąłem górny ton. O roli pisarza w Polsce Ludowej.

O              jego ofiarnej pracy za trzy tysiące złotych od arkusza wydawnicze­go. I tak dalej, i tak dalej. Równocześnie obserwowałem najpierw wyraz rozczarowania na twarzach słuchaczy, potem lekkie zaintere­sowanie, a już wyraźną sympatię, gdy zacząłem ujawniać wszelkie możliwości pisarskiego zarobkowania. Stawałem się coraz bardziej elokwentny, nabierałem rozpędu wymieniając kwoty, jakie zainka- sował Kurowski za Olimpijczyka, Cabaj za Trzebienie lasu, Kubi- kowski za podwójną, bo i filmową Katastrofę.

Na sali cisza, kompletne zasłuchanie, tylko gdzieś z boku żywioło­we oklaski w momencie, gdy wymieniam kwotę, jaką otrzymał poeta Koszutski za Dorzecza dosłowności5. później dowiedziałem się, że ten klaskający to tutejszy poeta, który wysłał zbiór swoich wierszy do „Życia Literackiego” z prośbą, by te wiersze publikowano stop­niowo, w pewnych odstępach czasu, i z zapewnieniem, że zaprenu­meruje ten tygodnik, skoro tylko dostanie wiadomość, kiedy ukaże się jego pierwszy wiersz. Ale to było później, a tymczasem, gdy jesz­cze przemawiałem, zdołałem zauważyć, że i Hryńczuk patrzy na mnie inaczej, jakoś życzliwiej, coraz bardziej potakująco. Ktoś nie wytrzymał, zadał mi wtrętne pytanie:

              A samochód może poeta sobie kupić?

              Oczywiście, że może! Przy wielkiej pracowitości i pewnych ubocznych talentach może się dorobić samochodu. Tylko że zazwy­czaj poeci nie mają tych ubocznych talentów, u nas ani Karpowicz, ani Kowalczyk, ani nawet Urszula Kozioł.

Widzę, że tej publiczności nie trzeba zachęcać do zadawania py­tań, już oto jakaś babina podnosi rękę:

              Panie, a jak tam w mieście, czy pan literat może sobie świnką uchować?

Pytanie nieco zaskakujące, taka już dola pisarza, że musi odpo­wiadać na wszelkie pytania, nawet takie, na które profesor Steinhaus nie umiałby odpowiedzieć.

              Oczywiście, że może! Musi tylko wybudować sobie chlewik na placu Grunwaldzkim, a właściwie nie chlewik, tylko bunkier, taki so­lidny betonowy bunkier ze skomplikowanym systemem zamków i kłódek, bo u nas warunki hodowlane są nieco odmienne niż na wsi.

Mówiąc to nie spuszczałem oczu z Hryńczuka, który już zdradza! chęć zabrania głosu. Rzecz jasna, wolałem zawczasu wiedzieć, czy on czytał moją książkę, a przynajmniej to jedno opowiadanie o Za- horczukach.

              Proszę państwa, bardzo bym chciał wiedzieć, czy ktoś z was czytał może moją książkę pod tytułem Parafianie?

Tylko jeden Hryńczuk podniósł rękę, reszta publiczności rozglą­dała się po sali szukając takiego, który by coś wiedział o tych Para­fianach.

              Oczywiście, oczywiście — pospieszyłem im z pomoęą — wies interesuje się, że tak powiem, problematyką światową, ogólnokrajo­wą, taką jak niedawny Sobór, jak Tysiąclecie Polski, a moja książka mówi tylko o zwykłych wiejskich sprawach, których macie dosyć na co dzień. Oczywiście. Słucham... — zwróciłem się teraz wyłącznie do Hryńczuka.

              A jażem czytał o tych Zahorczukach. Pan tam mnie opisał, tyle ino, że fałszywie. Tam się jedno z drugim nie zgadza.

W pełni doceniłem ten fakt, że mówił do mnie „pan”, a nie „ty”, jak niegdyś w Skrzynce i nie tylko przy robocie w polu. Jednak ta wiadomość o mojej ulicy we Wrocławiu robi wrażenie, zmusza Hryń- czuka do mówienia wyłącznie o mojej twórczości literackiej.

              Dobrze, panie Hryńczuk — odpowiedziałem w sposób jak naj­łagodniejszy — ale przecież tam jest mowa o Zahorczuku. Cały czas

o              Zahorczuku.

              No tak, ale wszyscy we wsi wiedzą, że to mnie pan opisał. Wszyscy mówią, że ten Zahorczuk to ja. I mówią, że mnie pan ob- smarował, bo tam jest napisane, że ja po pijanemu z kilofem na ko­goś wyskoczył, a to przecie nieprawda.

              Nie, bo to nie pan z tym kilofem wyskoczył, tylko Zahorczuk.

              E, jaki tam Zahorczuk, kiedy to przecie ja.

              Ale przecież pan nie wyskakiwał z kilofem!

              No. właśnie, nie wyskakiwałem, a pan napisał, że wyskakiwa­łem. I moją żonę też pan obsmarował. Pisał pan, że ona kupiła sobie drogi kożuszek i złote zegarki, a gospodarkę zaniedbywała, a to przecie nieprawda.

              Ależ ja pisałem, że to Zahorczukowa, Katarzyna Zahorczukowa kupowała, a nie pana żona, Rozalia Hryńczukowa.

              No tak, ale wszyscy we wsi od razu wiedzieli, że to moja żona. I mówią, że ją pan obsmarował, bo tam jest napisane, że ku­powała złote zegarki, a o gospodarkę nie dbała, a to przecie nie­prawda, bo ona złotych zegarków nie kupowała.

              No, bo to nie ona kupowała, tylko Zahorczukowa!

              E, jaka tam Zahorczukowa, kiedy to moja żona.

              Ale ona przecież nie kupowała!

              No właśnie, nie kupowała, a pan napisał, że kupowała. I mo­ją córkę też pan opisał, że nic nie robi, ino wiecznie stoi za do­mem i duma.

              Ale ja pisałem, że to Genia, a nie wasza córka, Hania.

              No tak, ale wszyscy we wsi poznali, że to Hania. Jest napi­sane, że ona tylko stoi zadumana, a to przecie nieprawda.

              No, bo to nie ona stoi, tylko Genia Zahorczukówna.

■ — E, jaka tam Genia, kiedy to moja córka.

Zrozumiałem, że tu „biez wódki nie razbieriosz”, byłem przygo­towany na spotkanie z czytelnikami (których, co prawda, tu nie znalazłem), ale nie na spotkanie z prototypami moich książkowych bohaterów. Można by się w tym doszukać jakiegoś szwindlu ze strony organizatorów tego wieczoru, miałbym prawo domagać się od nich wyższego wynagrodzenia, w każdym razie poruszę tę spra­wę w zarządzie Związku Literatów Polskich, niech ustawowo pod­wyższą pisarzom honorarium za spotkania z bohaterami ich książek.

              Panie Hryńczuk — próbowałem zakończyć dyskusję w spo­sób możliwie ugodowy — ja rozumiem, o co panu chodzi. Oczywiś­

cie, jest pewne podobieństwo między Zahorczukiem a panem, ale

o              tym mogą wiedzieć tylko ci, co pana znają; to znaczy ludzie ze Skrzynki. Natomiast poza Skrzynką nikt tego podobieństwa nie do­strzeże, chociażby dlatego, że, chwała Bogu!, nikt moich Parafian nie czytał. Bardzo dziękuję za ten interesujący głos w dyskusji, jest on dla mnie cennym ostrzeżeniem, bym w przyszłości tworzył tylko fikcyjne postacie. Właściwie to ja już w swojej następnej książce pod tytułem Najtrudniejszy język świata wykazałem sporo ostroż­ności i przewidywania, gdyż bohaterami tej książki uczyniłem Niemców, czyli ludzi, których — jestem tego pewny — nigdy w ży­ciu nie spotkam. Prawdę mówiąc, to właśnie ta pewność, ta gwa­rancja, że się z nimi nigdy, na żadnym wieczorze autorskim nie spotkam, była istotnym natchnieniem przy pisaniu tej książki.

DWA WIECZORY POD LIPĄ

Było to za dawnych dobrych czasów, kiedy wolno nam było na wie­czorach autorskich czytać własne teksty. Wtedy jeszcze budowa­liśmy powieści grube i w tempie przyśpieszonym, co było możliwe dzięki współpracy z planistami „Miastoprojektu”. Dopiero kilka lat później, mniej więcej wtedy, gdy zaczęto budować domki jedno­rodzinne, przerzuciliśmy się na system produkcji chałupniczej i na rynku księgarskim pojawiło się dużo mikropowieści.

Mieszkałem wtedy na wsi i jakoś w połowie września, gdy za­częły się wykopki, dostałem ważny list z Wrocławia.

„Szanowny Panie,

Wrocławskie Towarzystwo Krzewienia ^Kultury organizuje je­sienny cykl wieczorów autorskich na dolnośląskiej wsi z udziałem wybitnych pisarzy.

Zwracamy się 1 uprzejmym zapytaniem, czy zechciałby Pan wziąć udział w naszej akcji, której rozpoczęcie przewidujemy w pierwszej dekadzie października.

O              terminach oraz wszelkich szczegółach związanych z wieczorami powiadomimy Pana po otrzymaniu pozytywnej — jak się spodzie­wamy — odpowiedzi”.

Bardzo ładnie. Czytając ten list podkreśliłem w duchu zwrot „z udziałem wybitnych pisarzy” i nic nie mówiąc, podałem list żonie. Widocznie nie zauważyła mojego podkreślenia, bo najzwy­czajniej w świecie zapytała:

              A właściwie, ile oni płacą za taki wieczór?

              Nie wiem — odpowiedziałem — ale' skoro zapraszają wybit­nych pisarzy, to chyba...

Ważne jest, że te wieczory zaczną się w październiku, czyli po wykopkach, które dla literatów (nie wszystkich, oczywiście, nie wszystkich) stanowią najlepszy sezon zarobkowy. Robota jest pilna, gospodarz chce w jednym dniu wykopać swoje ziemniaki i płaci Ąa dniówkę sto kilogramów ziemniaków wartości stu pięćdziesięciu

złotych. Co prawda, praca jest mordercza, nie można nadążyć ze zbieraniem kartofli za maszyną i dźwiganiem pełnych koszy do wo­zów. Znam się na tej robocie, toteż nikomu nie radzę, by liczył choćby na minutę odpoczynku, by spoglądał na zegarek lub na­słuchiwał dzwonu z wieży kościelnej; niech wierzy tylko w sło­neczko, które z całą pewnością zajdzie i wkrótce zrobi się ciemno, i już nie będzie można zbierać ziemniaczków, gospodarz musi ludzi odesłać na kolację, a te rządki, które jeszcze pozostały, wykopie jutro sam.

Z miejsca odpisałem, że przyjmuję zaproszenie i przyjadę do Wrocławia w wyznaczonym mi terminie. W owym czasie, gdy jesz­cze siedziałem na wsi, bardzo rzadko trafiały mi się wieczory autor­skie. Jeżeli sobie ktoś przypominał o mnie, to tylko z racji prze­brzmiałych Zaklętych rewirów, bo moje późniejsze książki, Para­fianie i Najtrudniejszy język świata, istniały wówczas w stanie embrionalnym, czyli takim, którego nawet moja żona nie dostrze­gała.

Dobre to były czasy, bo — jak wspomniałem — na wieczorach autorskich wolno nam było czytać własne teksty, a z tym czyta­niem nie miałem kłopotu, bo mało kto pamiętał o moich przed­wojennych wyczynach, więc zawsze mogłem wybrać coś z Zaklę­tych rewirów. Dyskusja też kręciła się koło tej książki, a częściej koło kelnerów, niekiedy zwracano mi uwagę, że niewłaściwie do­brałem tytuł, bo dopiero teraz, po wojnie, te rewiry w restaura­cjach naprawdę są zaklęte.

Pamiętam tę wyprawę do Wrocławia, jazdę pociągiem w prze­cudny październikowy dzień. Oczywiście jechałem gorsizą klasą, bo wtedy jeszcze nie znałem ostrzeżenia Gorkiego: „Pisarzowi nie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin