Worcell Henryk - ZAKLĘTE REWIRY.rtf

(2035 KB) Pobierz

Henryk Worcell

ZAKLĘTE REWIRY

 

OD AUTORA

Kraków, rok 1931. Pracuję jako kelner w kawiarni „Grand Hotel”, poda­ję czarne kawy ówczesnym wielkościom. Podziwiam wytwomość państwa Ja- chimeckich, potężny nos Zygmunta Nowakowskiego, chłopską gębę Jaracza, rubaszność Sichulskiego, wieczyste rozwichrzenie Dunikowskiego. I słucham, słucham, o czym oni mówią. Podziwiam, zazdroszczę, czuję się upokorzony

              czemuż to ja tak nie potrafię?

Przerzucam się na lekturę grubszego kalibru. Czego ja wtenczas nie łyka­łem! Całą bibliotekę laureatów Nobla i całego Maxa Branda. Nietzsche, Kant, Schopenhauer, a równocześnie bzdury o wiedzy tajemnej jogów i o te­lepatii. Z pewnym pdwodzeniem wypróbowywałem siłę mego wzroku na goś­ciach kawiarnianych, szczególnie na kobietach. W tym też okresie pisałem pamiętnik. O swej idealnej miłości i urokach przyrody. Być może, te zajęcia intelektualne uchroniły mnie od pijaństwa, może i rozpusty.

Wreszcie przygodna rozmowa z gościem, który się zainteresował moim oczytaniem i pamiętnikiem. Stwierdził zadatki talentu i zachęcił do pisania powieści o kelnerach. To był powieściopisarz Michał Choromański. Po wy­mianie kilku listów straciłem jednak z nim kontakt. Ale zacząłem pisać po­wieść o kelnerach. Nie pamiętam, czy pozostało coś z tych pierwszych roz­działów. Po służbie wojskowej w 1933 roku zacząłem od nowa. Dramat: ro­snę wewnętrznie, widzę, że mogę i powinienem pisać lepiej, więc w 1934 jesz­cze raz od nowa. Piszę po godzinach pracy w kawiarni „Centralnej”, w „Es- planadzie” i znanej szulemi w Rynku. Znajomi goście obserwują mnie, jedni z podziwem, inni ze zgorszeniem, są tacy, którzy mnie wypraszają, bo zajmu­ję ich uprzywilejowane miejsca przy stole.

Wreszcie powieść gotowa. Zresztą, nie jestem pewny, czy to jest powieść, bo wydaje mi się, że w prawdziwej powieści wszystko powinno być fikcją, zmyśleniem, a tu przecież każda postać żywcem wzięta z restauracji i ka­wiarni „Grand”. Toteż wcale się nie kwapię z pokazywaniem maszynopisu kolegom, a zwłaszcza ówczesnym właścicielom „Grand Hotelu” — Bisan- zom, bo wiem, że nie byliby zachwyceni talentem swego pracownika.

Szukam listownie Choromańskiego, ale ten się nie odzywa. Spotykam na Sławkowskiej Zygmunta Nowakowskiego, a że jest mi życzliwy (zawsze mi dawał 50 groszy napiwku), opowiadam, że napisałem powieść pt. Zaklęte re­wiry Hotelu Pacyfik, że szukam wydawcy. Wcale się nie dziwię, że Nowako­wski się przestraszył — poklepał mnie po ramieniu i zbył: „A, taki pamięt­nik? Gratuluję, gratuluję, do widzenia” (potem miał wyrzuty sumienia, wy­nagrodził mnie pisząc entuzjastyczną recenzję o Rewirach).

Nie wiem, jak długo szukałbym kogoś, kto by się zainteresował moim nie­chlujnym maszynopisem, gdyby nie Choromański, który znów się zjawił w Krakowie. Przejrzał powieść, skrócił tytuł, zabrał do Warszawy. W kilka dni później list od Gebethnera, propozycja zawarcia umowy.

Miał rację Choromański radząc mi, bym uciekł z Krakowa przed ukaza­

niem się Rewirów. Uniknąłem: 1) zawrotu głowy od kadzidła i alkoholu, 2) wściekłych ataków ze strony sporej liczby kelnerów, którzy nie mogli mi da­rować, żem „skalał własne gniazdo”. Dziś ci sami ludzie patrzą inaczej na tę powieść. Gdy ubiegłego lata łaziłem niemal po wszystkich lokalach krakow­skich w poszukiwaniu paru egzemplarzy Zaklętych rewirów dla Wydawni­ctwa Literackiego, które podjęło się wznowić tę powieść — spotykałem się z niekłamaną życzliwością ze strony kelnerów. Niemal wszyscy oni twierdzą, że goście po przeczytaniu Rewirów zmieniają swój stosunek do kelnera, za­czynają dostrzegać w nim człowieka, który zbliża się do gościa nie tylko z tacą, ale i swą czujną, jakże nieraz obolałą psychiką.

Gdy teraz, czyli dwadzieścia lat po pierwszym wydaniu, czytam Rewiry ponownie, doznaję uczuć sprzecznych, trochę niesamowitych. Lektura mnie wciąga, ale zarazem mam ochotę powiedzieć: „Nie, to' przecież nie ja pisa­łem”. I zastanawiam się, jak wyglądałaby ta powieść, gdybym ją teraz napi­sał. Na pewno inaczej. Byłoby w mej więcej problematyki psychologicznej i społecznej, więcej komentarzy odautorskich, lecz mniej żywiołowości i tego ruchu, który wprawdzie spłyca Rewiry, lecz zarazem nadaje im swoistą barwę.

Sądzę, że gadatliwość, tak nieprzystojną wiekowi dojrzałemu, można wy­baczyć młodemu Romanowi Boryczce.

H.W.

listopad 1956

              Roman Boryczko!

              Jestem!

Wstał z krzesła, złożył zeszyty i ruszył ku drzwiom kancelarii. Z twarzy jego można było wnioskować, że jest pewny siebie. Koledzy odprowadzili go wzrokiem do drzwi, Fryc Jockman krzyknął żartobliwie:

              Romek, trzymaj się!

Boryczko lękał się tylko jednej rzeczy — filetów. Jest ich tak dużo i taka rozmaitość, że nigdy nie mógł ich zapamiętać. Są bowiem filety okrągłe i po­dłużne, małe i wielkie, grube i cienkie, na grzankach i bez grzanek, z omleci- kiem i bez omlecika, cielęce i wołowe, baranie i wieprzowe — doprawdy, sam szef kuchni, Balcer, na pewno nie pamięta. Podobnie rzecz się ma z kotleta­mi, ale te jakoś utrwalił sobie w pamięci. Przedwczoraj siedział w barze „Pod Winogronami” i skwapliwie notował to, co mu pijany Balcer mówił. A gdy wyszli stamtąd, gdy już się żegnali na rogu ulicy, szef chwiejąc się poufale klepał go po ramieniu:

              Romciu, nie martw się nic, ja też będę w komisji egzaminacyjnej.

Wprawdzie było to pocieszające, ale szef Balcer to jeszcze nie cała komi­sja, ktoś straszył, że będzie tam niejaki Porański, kelner z „Regaliom”, a to jest podobno człowiek bardzo wymagający — będzie zadawał trudne pytania.

Wszedłszy do kancelarii Roman zbaraniał na swój sposób. „Ach, więc nie jest tak groźnie, jak zapowiadano”. Wokoło stołu nakrytego zielonym su­knem siedziało kilkunastu panów, znanych mu osobiście z widzenia: łysi i bliźniaczo do siebie podobni Ugor i Warga, pan Synaj mile uśmiechający się dbeczkami na aksamitnych policzkach, malutki oliwkowy „Samczyk”- -Grela, paru kelnerów z „Regaliom”, „Białej Sali”, „Vesperii” i „Grandu”, wreszcie szef Balcer i jeszcze kilku panów, prawdopodobnie kucharzy.

Twarz Romana zabarwił poufny uśmiech, ale i znikł natychmiast, jakby zimną wodą zbryzgany.

Tam oto, przy samym końcu stołu, siedział Fornalski. Czerwona, poro­wata twarz tego kelnera wyraźnie odbijała od czarnego tła marynarki, wielkie łapy spoczywały na zielonym suknie stołu i bawiły się świstkiem papiem, oczy łypnęły raz białkami w kierunku pikola, po czym obojętnie wpatrzyły się w ścianę.

W dole, za oknem, ciężarowe wozy hurgotały po bmku, kopyta końskie tratowały rozgrzane słońcem kamienie — Roman czuł drżenie pod stopami. Wreszcie wozy oddaliły się w stronę Rynku, dudnienie ustało — przez otwar­te okna kancelarii dosłyszano daleki brzęk gitary i śpiew ulicznych muzykan­tów.

              Gdzie pan ukończył praktykę? — ceremonialnie zapytał sekretarz.

              W „Pacyfiku”.

              Podanie, świadectwo i dyplom złożył pan w zarządzie?

              Złożyłem — odparł Boryczko dziwiąc się zarazem, że sekretarz nie pa­mięta, iż niedawno sam te papiery odbierał.

              No to, panowie... proszę...

Zaczęło się egzaminowanie. Każdy z członków komisji zadawał jedno py­tanie. Były nadspodziewanie łatwe, niektóre tak śmiesznie łatwe, że Roman chwilami poważnie zastanawiał się, czy nie kryją w sobie jakiegoś podstępu. Tak było, gdy go pan Synaj zapytał, jakie sztuki mięsa zna.

              O jakie sztuki panu chodzi?

              Na przykład: sztuka chuda, kościowa...

              Aa, tak, to wiem: sztuka chuda, tłusta, kościowa od kości, przerasta­ła, ogonowa, szpondrowa... —: urwał nagle i spojrzał w stronę okna; tam, za plecami Ugora, siedział jakiś pan, na którego dotychczas nie zwrócił uwagi. Twarz jego, piękna mimo nieregularnych rysów i obrzmień, uśmiechała się ironicznie, a w tej chwili wykonała szereg wstrząsów, jakby dla odpędzenia much z czoła. Warga i Synaj niemal równocześnie i jakby ukradkiem spoj­rzeli ku oknu — nie wiadomo, co ich do tego zmusiło: zdziwienie wyrażające się w twarzy pikola czy żałosne zawodzenie harmonii i coraz wyraźniejszy śpiew ulicznych muzykantów. Fornalski, który dotychczas patrzył nierucho­mo w ścianę, zaciekawiony nagłą ciszą, łypnął białkami oczu w stronę sekre­tarza. Synaj poprawił się na krześle, policzki jego wygładziły się, miłe dołecz- ki znikły.

              No, no, dalej — poddał.

              Sztuka szpondrowa, ogonowa, żebrowa, od szpiku, gładka, z pieca, pod beszamelem i... to już wszystko.

              No tak, dobrze — potwierdził Synaj — to są podstawowe rzeczy,

o              tym kelner powinien wiedzieć — i znów ukradkiem rzucił spojrzenie ku oknu; nie wiadomo, co było tego przyczyną: wyraźny śpiew ulicznych muzy­kantów czy gwałtowne wstrząsy twarzy pana siedzącego za plecami Ugora.

              No proszę, panowie, dalej — zachęcał sekretarz.

Więc kolejno pytano pikola o różnicę między consommé a rosołem z kury, gulaszem segiedyńskim a zwyczajnym, co to są jajka po chińsku, jaką tempe­raturę powinno mieć wino czerwone, jakie kieliszki należy podawać do wina reńskiego i dlaczego zielone, a nie bezbarwne, jak wygląda menu z ośmiu dań w porze letniej, wreszcie pewien kelner z „Regaliom” kazał się obsłużyć przy specjalnie nakrytym stole w kancelarii. Na wszystkie te pytania Roman odpowiadał bez zająknięcia, wszystko to bowiem widział i robił niezliczoną ilość razy w ciągu swej trzyletniej praktyki w „Pacyfiku”. Nie mógł się je­dnak wyzbyć poczucia śmieszności czającego się w nim samym, jak również po tamtej stronie stołu, pod maską sztucznej powagi członków komisji. W miarę zadawania łatwych pytań uczucie to stawało się coraz bardziej dokucz­liwe i wymagało coraz to nowych sposobów maskowania; kiwano głowami, szurgano butami, rozmawiano i zapalano papierosy. Nerwowe wstrząsy pana siedzącego pod oknem powtarzały się niemal przy każdym pytaniu, twarz jego zdawała się coraz bardziej nabrzmiewać żyłami. Ten i ów z człon­ków komisji rzucał ku oknu ukradkowe spojrzenia, czasem jakby gniew­ne, jakby zżymające się na melodyjne dźwięki gitary i głośny śpiew ulicz­nych muzykantów. Dopiero mądry pomysł szefa Balcera wypłoszył ten kło-

K

pot li wy nastrój. Pamiętając o zainteresowaniu się Romana zrazami nelson - skimi w barze „Pod Winogronami”, zapytał go teraz o tę potrawę. Niestety. Roman nie odpowiedział tak gładko, jak Balcer oczekiwał — jąkał się, mylił i właściwie, zamiast zrazów nelsońskich, opisywał zrazy po warszawsku. Przyczyną tego było bliskie sąsiedztwo Fornalskiego i ponowne, bardzo już wyraźne wstrząsy pana siedzącego pod oknem. Rozdygotane tony ulicznej orkiestry zapełniły kancelarię — przeciągły, tęskny śpiew dziewczyny wybijał się ponad chór męskich głosów — sekretarz podniósł się z krzesła i z trzas­kiem domknął okiennice.

Roman stanął przed Fornalskim.

Rozmowy i szepty ustały — kelnerzy z „Pacyfiku” wiedzieli o długotrwa­łej nieprzyjaźni kelnera Fornalskiego i pikola Boryczki. Nie ulega wątpliwo­ści, że i panowie z „Regalioru”, „Białej Sali” i „Grandu” byli również o tym poinformowani.

Fornalski wyciągnął z kieszeni jadłospis, rozłożył go przed sobą, wygła­dził pięknie i bębniąc palcami po stole zaczął tak:

              Nie chcę żadnych paprykarzów ani siekaniny, bo mi się już te świń­stwa przyjadły, chciałbym coś innego, coś takiego... no, co by mi kawaler polecił — wymawiając „kawaler” łypnął białkami oczu na pikola.

Roman gorączkowo przebiegł oczami spis potraw, minął „bufet zim­ny” — „zupy” — „ryby” — „gorące przystawki” — zatrzymał się na „pieczy- stym”. W długiej kolumnie potraw uderzyły go niepokojące nazwy: boeuf a la Strogonow, kurczę po wilanowsku, pieczeń pamirska, kotlet k la Zindram. Dwie pierwsze znane mu były z notatek „Pod Winogronami”, natomiast co do pieczeni pamirskiej i kotleta a la Zindram nie miał najmniejszej pewności. Spojrzał więc na Fornalskiego tak, jakby go posądzał o jasnowidztwo. „Przy zrazach nie było w porządku, jeśli do tego dojdzie pamirska albo Zindram — będzie klapa.” Niespokojnie przeniósł wzrok na Synaja, potem na ironicznie uśmiechającego się pana pod oknem, wreszcie na nieruchomą, czekającą od­powiedzi twarz Fornalskiego. Mimo przymkniętych okiennic, chóralny śpiew muzykantów i rozdygotane tony gitar wciskały się do pokoju, zapełniając go sobą niby chmara bzykających owadów, przed którymi nie sposób się opędzić.

              Ja bym panu polecił pieczeń pamirską — odpowiedział Roman gło­śno.

              Pie-czeń pa-mir-ską? Nie! Może kawaler coś innego wymyśli.

              W takim razie kotlet k la Zindram — Słowa te Boryczko wypowiedział z nerwowym pośpiechem, po czym domyślając się, że wszelkie kotlety „a la” bywają podawane w sosach, dodał ryzykownie:

              Bardzo dobry sos przy tym, proszę pana.

              A może ten boeuf & la Strogonow? Ha? Jak kawaler myśli? — źle ukiywana złośliwość wyzierała z oczu Fornalskiego, a słowa: ,jak kawaler myśli”, brzmiały jak pytanie poufne, bezpośrednio do Romana skierowane: „dobrzem cię zajechał, co?”

Boryczko udając zakłopotanie bąknął:

              Bardzo proszę, jeśli pan sobie życzy...

              No tak, ale ja nie wiem, co to jest, może mi to kawaler dokładnie wyjaśni.

Orkiestra uliczna po krótkiej przerwie wybuchła muzykę tuż pod samym oknem — sekretarz po raz drugi zerwał się z krzesła i szczelnie przywarł okiennice.

Boryczko z przesadną grzecznością ukłonił się Fornalskiemu:

              Proszę bardzo. To jest polędwica krajana w paski i puszczona ostro na cebulkę. Sos śmietankowy z dodatkami: estragon, koper, forczester albo kabul, pomidory, kajenna... —

Urwał nagle i zdumiony spojrzał pod okno. Pan z nabrzmiałą twarzą ze­rwał sią z krzesła.

              Nie, panowie! — krzyknął. — Ja już nie mogę! Już mam dosyć! Słu­chaj no, ty... — gwałtownie zwrócił się do Boryczki. — W karty umiesz grać? Wódkę chlasz? Na dziwki chodzisz? Nieee?? No to pokłoń się tym pa­nom — szerokim ruchem wskazał na obecnych — oni cię nauczą. A jak bę­dziesz dobrze w karty ciupał, jak będziesz dużo wódki fundował i dużo dzi­wek obrabiał, to powiedzą, że jesteś morowym kelnerem, i może cię zrobią prezesem Związku. A jak cię zrobią prezesem Związku, to będziesz egzami­nował praktykantów i będziesz się ich pytał, jakie są sztuki mięsa i co to są jajka po kełnersku! Do widzenia panom! — szarpnął za klamkę, trzasnął drzwiami i znikł w świetlicy.

              Bóg prowadź — bąknął któryś z pozostałych.

Szef Balcer skubał swoje sumiaste wąsy.

              Po kiego diabła — zawołał — wyście go tu wpuścili!

              Trudno — odparł sekretarz — ma prawo, jest w zarządzie.

              Wiedziałem, że tak będzie — odezwał się Fornalski —jemu to na gę­bie siedziało.

Ugór podniósł się z krzesła:

              Panowie, on ma rację!

              Co!? — krzyknął ktoś z przeciwnego końca stołu. — To chyba ty masz takie idiotyczne pomysły jak on. Może powiesz, że kelner powinien mieć ma­turę, co?             

              O, o, widzicie go, wystrzelił, a nie nabił...

              Bo myśli, że bez matury nie można gościom zadka ucierać, ani...

              Oczywiście, jeśli ty tak pojmujesz fach kelnerski...

Zaczęto sobie wzajem wymyślać, wstawano z krzeseł, zapalano papierosy, dym tytoniowy przysłonił portrety wiszące na ścianach — orkiestra uliczna oddaliła się w stroną Rynku, chóralny śpiew i brzęki gitar cichły coraz bar­dziej. Roman cofnął się pod drzwi i stamtąd przysłuchiwał się sprzeczce dwóch kelnerów z „Regaliom”. Wreszcie sekretarz przypomniał sobie

o              nim.

-- Halo, panowie! — zawołał. — Co z tym chłopakiem?

W porządku, puścić go — odpowiedziało kilku kelnerów naraz.

Vkrctar/ /;ipisał coś w książce i zwrócił się do Boryczki:

              Za parę dni, najlepiej w poniedziałek, zgłosi się pan po legitymację, a tytułem wpisowego wpłaci pan czterdzieści złotych. No, powodzenia w no­wej pracy — gratulacyjnie uścisnął rękę nowego członka Związku Kelnerów.

W świetlicy Romana otoczyli koledzy. Pytano go najpiecw, czy zdał egza­min, potem, co się stało, że Porański z taką furią wybiegł z kancelarii.

              To był Porański? — zapytał Roman.

              No tak, Porański z „Regaliom”, ten, co go „Fuksem” nazywają.

Drzwi kancelaryjne uchyliły się — sekretarz stanął w progu:

              Fryderyk Jockman!

              Jestem!

rewiry jasne

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pewnego wieczoru, na podwórzu hotelu „Pacyfik” zjawił się chłopiec w połatanych butach i celtowych spodniach. Stąpał po­woli, jak gdyby badał grunt pod nogami, i rozglądał się wokoło. Za ogromnymi szybami ujrzał jasno oświetloną kuchnię, parę bu­chającą z kotłów i kucharzy biegających wokoio pieca. Panował tam zgiełk — ktoś krzyknął: „Ryzotto raz!” — ktoś inny: „Dwa razy brizol cielęcy na jedno!”

Na podwórzu pod ścianą dziewczęta skrobały ziemniaki nad cebrem. Chłopiec zbliżył się do nich nieśmiało.

              Czy tu nie ma wolnej posady? — zapytał naiwnie.

Dziewczęta najpierw obejrzały go ze wszystkich stron, pochi-

chotały między sobą, po czym jedna wstała od cebra i oddaliła się w stronę kuchni. Po chwili wyszedł stamtąd wysoki, tęgi pan z rękami wspartymi na biodrach.

              Czego chciałeś, chłopcze? — zapytał szorstko.

              Posadę chciałbym dostać.

              A co ty umiesz robić?

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin